Uwagi śmierci niechybnej
Artykuł z cyklu Artykuły
Sezon ma się już ku końcowi. To sprzyja zaś podsumowaniom. Dla Liverpoolu eufemistycznie można je ująć w słowach „nie za bardzo nam wyszło”. Z całą pewnością nudne jest czytanie zmieniających się z tygodnia na tydzień nastrojów artykułów i wypowiedzi prasowych, jeszcze miesiąc temu Ian Rush stwierdzał dobitnie „kto by podejrzewał że Liverpool będzie stać na walkę o trzecie miejsce?”, wczoraj Jamie Carragher oznajmił mniej dobitnie „czwarte miejsce wciąż możliwe!”. Nastroje wyglądają tak jak gra Liverpoolu – po meczu z Portsmouth czytamy, iż „będzie to stabilna platforma w walce o Ligę Mistrzów”, po meczu z United: „jako menedżer musisz wierzyć”. Nie staje się to nudne jedynie dla wyjątkowo zagorzałych (a przy tym ślepych) kibiców. Z tłumaczonych w pocie czoła na owym portalu wypowiedzi tak naprawdę niewiele wynika, gdyż absolutnie nie możemy liczyć na ustabilizowanie się formy The Reds w tym sezonie, co wystarczająco dobitnie udowodniła długość euforii po meczach z Evertonem oraz Portsmouth czy nawet jesiennej potyczce przeciwko Manchesterowi United. To wszystko jasno udowadnia, jak niewielkie szanse powodzenia mają jakiekolwiek próby dokonania oceny sytuacji bieżącej. Klub o takiej legendzie jak Liverpool, znajdujący się w takiej sytuacji, jak dziś, zmienia nastawienie mecz po meczu. Rok temu Torres oświadczał, iż chciałby, ażeby jego córka nauczyła się akcentu Scouse, dziś przyznaje, że będzie zmuszony przemyśleć swoją przyszłość, jeżeli Liverpool nie dokona znaczących roszad w składzie. Panta Rhei.
Znacznie bardziej konstruktywne będzie zastanowienie się, co doprowadziło do takiego dramatu w Liverpoolu, po tym jak wzniósł się on na wyżyny formy w zeszłym sezonie, przerażając największe kluby świata, gromiąc na wyjazdach Chelsea, Manchester United, Real Madryt. Jak to możliwe, iż mecze te wydają się być równie odległe, co ostatnie mistrzostwo naszej drużyny, choć tak naprawdę większość z nich ledwo zaczyna świętować roczek? Przed sezonem nie brakowało wbrew pozorom ponurych (czy raczej radosnych, gdyż płynęły z obozu przeciwnika) przewidywań dotyczących formy Liverpoolu. Było tak oczywiście z uwagi na transfer Xabiego Alonso do Realu Madryt. Zginął gdzieś tam cichy bohater naszej drużyny, jakim Hiszpan niewątpliwie był. Szczyt swej sławy osiągnął jednak dopiero w zeszłym roku – stał się rozgrywającym światowej sławy, tak podczas meczów reprezentacji, jak i nosząc czerwoną koszulkę Liverpoolu. Chyba wszyscy mieli w sierpniu nadzieję, iż jego rola w układance Beniteza jest przeceniana.
Czy tak było – łatwo sobie dziś odpowiedzieć. Ambitna krytyka tej tezy opiera się na najważniejszych meczach Liverpoolu z zeszłego sezonu – w tym wielkim zwycięstwie nad Manchesterem United, podczas którego Xabi nie powąchał murawy. Różnica jednak pomiędzy meczem z zeszłego roku, a wczorajszym jest taka, iż wówczas u szczytu swej formy był Steven Gerrard oraz Fernando Torres, którzy potrafili sami pociągnąć ofensywny wymiar gry Liverpoolu. W tamtym okresie Gerrardowi piłki nikt nie musiał dostarczać, brał ją sam. Torres zaś nie odbijał się bezwładnie od obrońców byle jakiego Hull City, od niego odbijali się obrońcy Realu Madryt i Manchesteru United.
Liverpool był, krótko mówiąc, w formie. Dziś skład w meczu z United w stosunku do zeszłego roku nie zmienił się tak naprawdę wiele, zmiany te tak naprawdę nie powinny mieć znaczenia. Bardzo brakowało doświadczenia Samiego Hyypii, który pokazuje, jak wielkim jest piłkarzem, lecz już w Bayerze Leverkusen. Nieco zabrakło ofensywnego błysku Andrei Dosseny, który może być zdecydowanie bardziej chimeryczny od Emiliano Insuy, lecz w przeciwieństwie do niego – widzi swą rolę na boisku także pod bramką przeciwnika, nie zaś najwyżej w obrębie skrzydła na skraju obcego pola karnego. Nie powinniśmy jednak zarzucać Benitezowi sprzedaży Włocha, ani oddania Hyypii. Pierwszy swój talent objawiał zbyt rzadko, drugi odejść chciał sam – by grać. Kto wówczas wolałby oglądać w składzie Fina w miejsce Aggera czy Skrtela? Trzecia, ostatnia różnica w składzie, to Albert Riera, który miał dość stylu bycia Rafy Beniteza i swe żale przelał na papier, na łamach prasy, za co tkwi dziś zawieszony, na liście transferowej Liverpoolu. Ciężko się dziwić akurat tej decyzji Beniteza – któż chciałby mieć w składzie zawodnika, który przy pierwszej okazji opowiada, iż trener prowadzi opadający na dno okręt? Ciężko się zaś nie dziwić temu, dlaczego Riera od dłuższego czasu, zdrowy i gotowy do gry, w meczach nie opuszczał ławki rezerwowych. Nie mam najmniejszych wątpliwości, iż spisałby się lepiej od Maxiego Rodrigueza, który po prostu nie daje sobie póki co rady w Premiership, gdyż nigdy dotąd nie grał w tak ostrej i wymagającej fizycznie lidze. Mecz z Manchesterem bardzo boleśnie to potwierdził, zaś koszulka Liverpoolu z numerem siedemnastym częściej tarzała się w błocie, niż balansowała przy próbie dryblingu.
Odejście Xabiego udowodniło zatem rolę Gerrarda w naszej drużynie. W tej chwili jesteśmy od niego dość mocno uzależnieni. Paradoks polega na tym, iż gdy nasz kapitan nie grał – zespół radził sobie często lepiej, niż z nim w składzie. Gerrard jest pierwszą osobą do której ów zespół równa, czemu trudno się dziwić. Niemożliwe jest przecież, by każdy z trzydziestu członków kadry pozostawał bez formy przez jednakowo długi okres. Jednak nawet, gdy się w formie jest, samemu mecz wygrać ciężko (vide próby Johnsona w meczu z Tottenhamem). Gerrard jest z pewnością jednym z głównych problemów Liverpoolu – w tym sezonie od naszego kapitana jesteśmy niemal tak samo uzależnieni, jak niegdyś Roma od formy Francesco Tottiego. Na pewno jednakże nie jest to problem jedyny, gdyż Liverpool to także dziesięć pozostałych zawodników i cała ławka.
Gdy rozważa się pozostałe problemy Liverpoolu, jedni wskazują na słabą obronę, inny na oklapły atak. Mało kto dostrzega problem realny – wielką przepaść między jednym, a drugim. Atak nie będzie sobie radził, jeżeli nie dostaje piłek. Dostarczanie ich było do tej pory zadaniem Xabiego Alonso lub Stevena Gerrarda. W tym sezonie polegamy na magicznych umiejętnościach Lucasa Leivy, a także niewystarczającym jeśli o to chodzi Javierze Mascherano. Brazylijczyk podaje piłkę dobrze jedynie do tyłu i na bok, na odległość nie większą niż 3 metry. W spotkaniu z Manchesterem każde jego podanie do przodu kończyło się stratą. Tak było już niejeden raz. Javier Mascherano zaś zwykle stara się przerzucić piłkę nieco dalej, zagrać śmielej, z większą perspektywą, lecz daleko mu do klasy Alonso, jego przerzuty są powolne. Znacznie lepiej pod tym względem wygląda potencjał Alberto Aquilaniego, lecz ów nie dostaje szans. W Liverpoolu nie ma kto rozgrywać piłki. Kto temu nie wierzy, niech spojrzy na mecze przeciwko Tottenhamowi z początku sezonu oraz właśnie Manchesterowi z niedzieli. Posyłanie długiej piłki z hurraoptymistycznym nastawieniem, że może się uda, co, zwłaszcza grając jednym napastnikiem, jest głupotą, doprowadziło do tego, iż dziś Liverpool ma iluzoryczne szanse na miejsce wśród drużyn walczących w przyszłorocznej Lidze Mistrzów. Trzy miesiące wystarczyły, by z zespołu walczącego o mistrzostwo, przerodzić się w zespół walczący kurczowo o trzymanie się w czwórce.
Kolejna sprawa dotyczy nieco wypalonego trenera Rafy Beniteza. Pozostawienie go na stanowisku wydaje się być dziś zaprzepaszczeniem szansy na czwarte miejsce – Liverpoolowi potrzebny jest wstrząs, jakiego zawsze dostarcza zmiana osoby trenera. Ale zwolnienie Beniteza, pomijając względy finansowe, korzystne być nie musi. Dlaczego? Spójrzmy na wyniki Juventusu Turyn w ostatnich kolejkach minionego sezonu. Sytuacja analogiczna do naszego zespołu dziś – trener traci poważanie w oczach zawodników, klub przegrywa mecze z outsiderami ligi, na polu europejskich pucharów zaczyna się palić włodarzom grunt pod nogami. Decyzja, jaka zapadła, to zwolnienie trenera Claudio Ranierego (który jest znany z budowania mocnych składów, nie zapominajmy o tym, na jak długo stworzył podwaliny dzisiejszej Chelsea Londyn), wprowadzenie zaś na jego miejsce dawnej legendy Juve – Ciro Ferrary. Juventus dzięki temu miał okazję odpaść tydzień temu z rozgrywek Ligi Europy, zaś sam trener został zmieniony już dużo wcześniej na Alberto Zacceroniego. Juve zajmuje odległe miejsce w tabeli Serie A, przegrywa notorycznie mecze z prostymi rywalami, takimi jak Livorno, nie wspominając o wielkich meczach z Interem. Juventus we Włoszech jest klubem o bardzo podobnej reputacji i legendzie, co Liverpool w Anglii. Kluby więcej łączy, niż dzieli – mimo tragedii Heysel.
Pytanie jednak brzmi, czy pozostawienie Beniteza przyniesie nam długofalowe korzyści? Hiszpan niejednokrotnie udowadniał, iż nie ma tak naprawdę nosa transferowego (o czym będzie później), sprowadzając do Liverpoolu takie gwiazdy jak Josemi (którego na pierwszym treningu określił jako „as good as Carra”), Fernando Morientes czy nieodżałowany Robbie Keane. Czy zbudował w Liverpoolu mocny skład? Mam mimo wszystko wrażenie, iż tak. Rafalucja doprowadziła do odrodzenia klubu.
Przyjrzeć się należy również umiejętnościom taktycznym menedżera. W 2005 roku, gdy Liverpool sięgał po Puchar Europy, nikt nie poddawał geniuszu Beniteza zwątpieniu. Dziś również trzeba przyznać, iż odważne decyzje, takie jak gra archaicznym systemem 3-5-2 w meczach przeciwko Juventusowi oraz Milanowi były głównym czynnikiem tego, iż mogliśmy patrzeć, jak Gerrard wznosi ku górze trofeum.
Nic jednak nie trwa wiecznie. Benitez zdaje się z sezonu na sezon grać coraz bardziej tchórzliwą partię – od lat prezentujemy system 4-5-1, lecz dopiero od niedawna jego główną częścią stało się wystawianie do składu dwóch wybitnie defensywnych pomocników. Efektem tego jest strata większej ilości goli, gdyż nie ma komu podawać piłki do przodu, zatem podaje się ją bezładnie, mdłymi wykopami Reiny czy Aggera, które szybko zostają przechwycone, gdyż liga angielska jest w każdym zakresie bardziej fizyczna, niż byłaby, gdyby takie rzeczy drużynie grającej w stylu hiszpańskim, jak niegdyś Liverpool, się udawały. Paradoks.
Decyzje personalne trenera Beniteza również pozostawiają wiele wątpliwości – w meczu z Manchesterem nie wystąpił od pierwszej minuty Alberto Aquilani (co można usprawiedliwić grypą), Benitez faworyzuje do składu Maxiego Rodrigueza, który zdecydowanie nie radzi sobie póki co na boiskach Premiership, zaś gdy nasza drużyna zaczęła przegrywać, zmiana Beniteza polegała na idiotycznym wprowadzeniu Alberto Aquilaniego w miejsce Dirka Kuyta. Włoch przejął jego obowiązki ofensywne, zaś za rozgrywanie piłki wciąż byli odpowiedzialni Lucas i Mascherano. Efekt był taki, iż do momentu wejścia na boisko Yossiego Benayouna (i cofnięcia się Aquilaniego), Włoch nie dotknął piłki.
Jest to wszystko jedynie przyczynek do dyskusji na temat problemów Liverpoolu. Dyskusja owa jest jedynym sposobem znalezienia sposobu na wyjście z nich. Warto mieć poruszone tu kwestie na uwadze, przy posyłaniu inwektyw pod adresem zawodników i trenera.
Autor: Qnik
Data publikacji: 23.03.2010 (zmod. 02.07.2020)