Stworzeni do rzeczy większych?
Artykuł z cyklu Artykuły
Dwie twarze jednej drużyny. Dwa mecze, dwóch różnych przeciwników, dwa różne oblicza trupy Kenny'ego Dalglisha. Brak koncentracji? Lekceważący stosunek do słabszych rozgrywek i zespołów? Czy też raczej skaza, która nie pozwala wydobyć z zespołu głębi tak długo, jak nie przychodzi do starć arcyprestiżowych? Zespół raz wprowadzony na salony będzie chciał na nich zostać zawsze. Najpiękniejsze stadiony, ogromne zainteresowanie mediów, atmosfera przesiąknięta wielkim, futbolowym świętem. To naturalne środowisko Liverpoolu. To środowisko, w którym wyrosły kolejne pokolenia fanów tego klubu, to esencja, bez której The Reds tracą całą swoją magię.
Wypadnięcie z niemal zamkniętego obiegu elitarnej Ligi Mistrzów dobitnie potwierdziło tę tezę. Ligowy Liverpool Kenny'ego Dalglisha to zespół absolutnego topu, potencjalny kandydat do mistrzostwa. Potwierdza to tabela uwzględniająca wyłącznie wyniku po okresie męczarni z Hodgsonem. Potwierdzają to sami piłkarze, wygrywając zarówno z Chelsea, jak i z Manchesterem United. Widać to wszystko gołym okiem – rywale nie dostają nawet chwili oddechu, pressing zakładany jest wręcz pod polem karnym rywala, obrona kasuje wysiłki przeciwników w zarodku. Całość zaś jest uzupełniana przez nawałnicę na trybunach i charyzmatycznego trenera, którego pozycja w klubie wciąż rośnie, o ile jest to jeszcze możliwe. Ten Liverpool już dziś byłby w stanie z powodzeniem bić się o ćwierćfinały Ligi Mistrzów.
Tymczasem przegrywa starcie ze Sportingiem Braga – zespołem co prawda niewygodnym, będącym jednak przedstawicielem europejskiej trzeciej ligi. Co gorsza, było to w zasadzie do przewidzenia, szczególnie jeśli spojrzymy na historię pojedynków Liverpoolu z podobnymi drużynami. Standard Liege, Sparta Praga, Utrecht – to tylko kilka przykładów spotkań, w których cała „europejskość” tej drużyny gdzieś znikała. Pozostawał niesmak, poczucie lekceważenia fanów i rywali. Zgoda, Liga Europejska jako całość obfituje w niespodzianki, widać w niej wielką chęć, głównie teoretycznie słabszych zespołów, do pokazania się, do utarcia nosa sławniejszym rywalom. Nie zmienia to jednak faktu, że Liverpool grający na Stamford Bridge czy na Anfield z Manchesterem zmienia się nie do poznania. Co więcej, śmiem twierdzić, że podobnie porywająco byłby w stanie zagrać już dziś na Santiago Bernabeu czy Allianz Arena.
Przyczyn takiej, a nie innej sytuacji można szukać w kilku miejscach. Po pierwsze, brak Luisa Suareza w rozgrywkach europejskich jest widoczny aż nadto. Pozycja oraz wpływ na zespół, jaki w tak krótkim czasie zaczął wywierać Urugwajczyk jest doprawdy niezwykła. Jego dynamika, nieprzewidywalność i świeżość są dla obrońców w Premier League czymś niecodziennym, czymś czego w Liverpoolu nie było od dawna. Po drugie, rotacja jakiej w składzie dokonuje Dalglish jest może i zrozumiała, warto jednak przemyśleć jej rzeczywiste skutki. Czy którykolwiek z tych, którzy dostają regularnie szanse w LE, wykazał się czymś ponadprzeciętnym? Czy zasłużył na kolejny raz? Po trzecie, widać ogromną zmianę nastawienia zawodników, szczególnie w kontekście choćby ostatniego triumfu nad drużyną Fergusona. Sporting Braga nigdy nie będzie znaczył tyle co Manchester United, to oczywiste.
Niestety, podobnie rzecz się ma z Wigan, Wolverhampton, Stoke czy Blackpool. Tych zespołów nigdy nie będzie otaczała aura podobna do tej Milanu, Realu Madryt czy Arsenalu. O ile porażka z Bragą może oznaczać koniec przygody z Ligą Europejską, o tyle strata punktów ze słabszymi zespołami ligi angielskiej może oznaczać kolejny sezon bez Ligi Mistrzów - kolejny spędzony z dala od naturalnego środowiska tego zespołu.
Autor: Openmind
Data publikacji: 11.03.2011 (zmod. 02.07.2020)