LIV
Liverpool
Premier League
31.03.2024
15:00
BHA
Brighton & Hove Albion
 
Osób online 1137

Exclusive: Autobiografia Pepe Reiny

Artykuł z cyklu Artykuły


Za pośrednictwem oficjalnej strony Liverpoolu, prezentujemy Państwu fragmenty wydanej niedawno autobiografii Pepe Reiny. Hiszpan opowiada, jak wielki wpływ na decyzję o transferze do Liverpoolu miał Rafael Benitez oraz ujawnia, iż podczas finału w Stambule był już graczem the Reds. Zapraszamy do lektury!

Gdy Liverpool w 2005 roku wygrywał Ligę Mistrzów, jedyną osobą, która nie mogła okazywać radości tak, jak wszyscy inni, byłem ja. Niewielu wie, iż 6-milionowy transfer, na mocy którego miałem przenieść się na Anfield był już dopięty na ostatni guzik. Ogłoszono to dopiero w czerwcu, jednak wtedy, gdy Liverpool zdobył swój piąty Puchar Europy w najbardziej niezwykły sposób, należałem już do tego klubu. Villareal wyraził zgodę na moją sprzedaż, a ja uzgodniłem warunki kontraktu. Tą najlepszą noc w historii mojego nowego klubu spędziłem w domu, sam, śledząc dramatyczne wydarzenia z Turcji w towarzystwie kufla piwa.

Tamto spotkanie było jednym z najlepszych dowodów na to, jak piękny jest futbol. Udowodniło, że nic nie jest niemożliwe i nawet znajdując się w najgorszym położeniu, wszystko można zmienić.

Oczywiście nie odbierałem tego w ten sposób podczas przerwy. Liverpool przegrywający 3:0 i, jak przypuszczałem, będąc skazanym na porażkę, był powodem gorzkiego rozczarowania. Z racji tego, iż stałem się już piłkarzem the Reds, moją pierwszą myślą było to, że opuściłem klub, który zakwalifikował się do Ligi Mistrzów, aby przejść do innego, który w niej nie wystąpi. Zadzwoniłem do swojego agenta i powiedziałem "Cholera. Nie zagramy nawet w Lidze Mistrzów."

Niewątpliwie martwiącą kwestią było to, iż Liverpool nie był pewien czy nawet wygrywając finał, będzie miał prawy gry w tych rozgrywkach w następnym sezonie, ponieważ nie zdołał zająć miejsca w pierwszej czwórce tabeli Premier League. Czułem jednak, że jeśli zdobędą Puchar, UEFA pozwoli im na jego obronę.

Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia w po pierwszej połowie, kiedy Liverpool dał sobie wbić trzy bramki. Przy takim obrocie sprawy, UEFA nawet nie rozważałaby korzystnej dla klubu opcji. Były to problemy Liverpoolu i wszyscy stawiali sobie pytanie, czy the Reds zdołają strzelić chociaż jednego gola, aby osiągnąć nieco bardziej honorowy rezultat. To tłumaczy mój kiepski humor w tamtych chwilach.

Potem wszystko się zmieniło. Po trzech bramkach w sześć minut, znów dzwoniłem do swojego agenta "Manolo, Manolo, wróciliśmy do gry" krzyknąłem. Jak każdy, nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Różne drużyny wracały wcześniej z zaświatów, ale nigdy w ten sposób. Nie w najważniejszym meczu w Europie i z pewnością nie przeciwko Milanowi - drużynie, która grała tak dobrze, że w przerwie trofeum mogło zostać zapakowane i wysłane do Włoch. Nikt by nie narzekał.

Gdy rozpoczęła się dogrywka, a po niej rzuty karne, nie mogłem oderwać wzroku od telewizora. Przypominało to szaleństwo. Byłem tak zdenerwowany, że wciąż piłem. Pod koniec finału leżałem wykończony na swoim łóżku, po 10 wypitych piwach. Byłem szczęśliwy. Cieszyłem się z goli Liverpoolu tak, jakbym brał udział w meczu, a gdy Stevie uniósł puchar, świętowałem podobnie jak reszta moich kolegów.

Może nie było mnie tam, na Ataturk Stadium i nie śpiewałem "You'll Never Walk Alone", ale w rzeczywistości byłem już jednym z członków drużyny. Właściwie, kontrakt, dzięki któremu mogłem przenieść się na Anfield, podpisany był już na początku maja, jednak gdy odchodziłem do Villarealu, Barcelona zawarła w umowie klauzulę, na mocy której 40 procent z późniejszej kwoty transferowej miało powędrować do Katalonii. Jej ważność wygasała w czerwcu, więc oficjalnie wszystko dopięto na ostatni guzik wówczas, gdy Villareal mógł otrzymać cały zysk. Ostatecznie do Liverpoolu udałem się 4 czerwca. Ta data została wyryta w mojej pamięci i na zawsze w niej pozostanie.

Byłem świadomy zainteresowania Liverpoolu swoją osobą od pewnego czasu, a pierwszy kontakt miał miejsce prawdopodobnie w styczniu tego samego roku. Manolo Garcia Quilon to agent nie tylko mój, ale także Rafy Beniteza. Wiedziałem, że Rafa ma problemy z bramkarzami i nie satysfakcjonowali go wystarczająco podczas pierwszego sezonu nad Mersey.

W Villarealu rozegrałem jeden z najlepszych sezonów w karierze, a wiosną Liverpool zgłosił się ze swoją ofertą. Spotkali się z moim agentem, a Benitez, w pozytywny sposób denerwujący menedżer, wydzwaniał niemal codziennie, by przekonać mnie do transferu. Każdego dnia, kiedy jeździłem na trening, dzwonił telefon i nawet bez odbierania wiedziałem, kto chce ze mną mówić.

"Pepe, Rafa z tej strony" tak rozpoczynała się codzienna rozmowa. "Od wczoraj nic się nie zmieniło. Nie chcę zawracać ci głowy, ponieważ wiem, że musisz skupić się na walce o grę w Lidze Mistrzów z Villarealem, ale muszę ci po prostu powiedzieć jak bardzo chcielibyśmy cię pozyskać i ciężko pracujemy, by to doszło do skutku."

Skończyło się na tym, że sam brałem udział w negocjacjach odnośnie własnego transferu, ponieważ Rafa poprosił mnie, aby zwrócił się do Villarealu z pytaniem czy nie byłoby możliwe obniżenie żądanej kwoty transferowej! W dodatku był ciekawy czy mój agent nie mógłby nieco zmniejszyć mojej przyszłej tygodniówki! To niezwykła sytuacja i mogłem się z tego tylko śmiać. Byłem naprawdę wdzięczny Rafie, ponieważ tak bardzo chciał, abym został piłkarzem Liverpoolu. Dał mi szansę, która zdarza się raz w życiu. Jeśli musiałbym odbyć kilka kolejnych rozmów telefonicznych i negocjować w sprawie niższy zarobków, nie miałoby to znaczenia, tak jest życie. Taki jest Rafa.

Nie był to pierwszy raz, kiedy uświadomiłem sobie to, że Rafa mnie obserwuje. Po raz pierwszy chciał mnie kupić jeszcze gdy grałem dla Barcelony B. Miałem wtedy tylko 17 lat, a on został właśnie menedżerem Teneryfy. Wraz z drużyną, do której należał Luis Garcia, zaliczyli udany sezon 2000/2001, kończąc go na trzecim miejscu w tabeli La Liga. Graliśmy w towarzyskim turnieju na Gran Canaria. Przed jednym ze spotkań, zobaczyłem go stojącego za moją bramką, kiedy obserwował rozgrzewkę i całą przedmeczową rutynę. Oczywistym było, iż będzie miał mnie na oku, sprawiając jednocześnie wrażenie, jakby nie skupiał się na żadnym innym piłkarzu.

Denerwowało mnie to, ponieważ wiedziałem już, iż chce podpisać ze mną kontrakt, jednak podczas gry nie popełniłem żadnych błędów, a on krótko potem podjął próbę wypożyczenia mnie. Nie zaakceptowałem tej oferty, ponieważ chciałem pozostać w Barcelonie i wywalczyć sobie miejsce w składzie. Nie byłem gotów na zmiany. Mimo wszystko, nawet to go nie odstraszyło i kilka lat później ponownie zaczął starać się o mój podpis, tym razem jako szkoleniowiec Valencii. Również wtedy transfer nie doszedł do skutku.

Każdy, kto zna Rafę powie, że nie należy do ludzi, którzy łatwo się poddają. Jeśli czegoś chce, będzie walczył tak długo, aż uda mu się to osiągnąć lub stanie się jasne, iż jest to niemożliwe. Jego upór jest niebywały. W moim przypadku okazało się to korzystne, ponieważ ponownie upomniał się o mnie po tym, jak objął Liverpool, odnosząc ostatecznie sukces. Do trzech razy sztuka. Zawsze będę mu wdzięczny za to, że nie zrezygnował, nawet jeśli parę razy moja odpowiedź była negatywna. Dał mi możliwość gry w Anglii, dla jednego z najlepszych klubów na świecie i bardzo to doceniam.

Tak jak wspominałem, od początku roku wiedziałem o zainteresowaniu Liverpoolu, więc mogłem obserwować ich drogę do Stambułu. Już wcześniej zwracałem uwagę na ten klub przez dużą liczbę grających tam hiszpańskich piłkarzy, ale ich osiągnięcia w Lidze Mistrzów sprawiały, że z każdą kolejną rundą czułem się coraz bardziej podekscytowany przenosinami na Anfield. Zwycięstwa z Juventusem i Chelsea w ćwierć- oraz półfinale zapisały się w moim umyśle, jednak nic nie wpłynęło na mnie tak, jak finał przeciwko AC Milan. Przypuszczam, że podobnie jest w przypadku każdej związanej z futbolem osoby. Kiedy tylko ktoś wspomina Stambuł, przywoływane są najwspanialsze obrazy.

Wcześniej rozmawiałem z Xabim Alonso, ponieważ obaj byliśmy powołani do reprezentacji Hiszpanii i przyjaźniliśmy się, jednak najwięcej o mieście opowiadał mi Mikel Arteta. Wtedy był już piłkarzem Evertonu w każdym calu, ale dzięki łączącej nas relacji chętnie mi pomagał i odpowiadał na wszystkie pytania, jakie mu zadałem.

Kiedy już do tego doszło, decyzja o transferze była ułatwiona również przez fakt, że w Liverpoolu grało pięciu innych hiszpańskich zawodników. Menedżer był Hiszpanem, z Hiszpanii pochodził trener bramkarzy i wielu członków sztabu. Nie był to decydujący czynnik przy moim wyborze, ale z pewnością towarzyszyła mi świadomość, iż pomoże mi to w zadomowieniu się. Inaczej byłoby, gdybym przeszedł do bardzo angielskiego klubu z totalnie angielską mentalnością.

* * *

Z mojego punktu widzenia, Liverpool był "hiszpańskim" angielskim klubem, co oznaczało, iż jest dla mnie perfekcyjny. Podpisanie z nim kontraktu zaraz po zdobyciu Pucharu Europy sprawiło, że czułem się jakbym dołączał do wyjątkowego zespołu, a praca, jaką wykonał Benitez musiała być doceniana, gdyż zdobył jedno z najcenniejszych trofeów. W ciągu zaledwie jednego roku Rafa stał się ważną postacią w w Merseyside i cieszył się dozgonnym wsparciem kibiców. Wiedziałem, że czas na transfer był odpowiedni.

Przybyłem z myślą, że nawet jeśli będę tu przez dwa lub trzy lata, będzie nieźle. Wewnętrzny głos podpowiadał mi jednak, że pozostanę w Anglii na dłużej.

Miałem wtedy tylko 22 lata, a zdaniem wielu ludzi, jest to zbyt młody wiek, by przenosić się do nowego kraju i występować w innej lidze, zwłaszcza w przypadku bramkarza. Rzecz w tym, że nie tylko była to zbyt dobra oferta, by ją odrzucić. Miałem również swoje osobiste powody.

W tym czasie moja dziewczyna, Yolanda nie była w najlepszych relacjach z moimi rodzicami, więc pomyślałem, że korzystne dla wszystkich będzie wspólne przeniesienie się za granicę, aby odseparować się nieco od rodziny i pozwolić na dostosowanie się do całej sytuacji. Nie było żadnych poważnych problemów, ale czasem młoda para musi znaleźć swoją własną drogę w życiu. Miała to być dla Yolandy i mnie szansa na założenie rodziny w nowym kraju. Jednocześnie zależało nam, aby usamodzielnić się. Takie wyjście okazało się skuteczne, ponieważ teraz jesteśmy szczęśliwym małżeństwem, mamy trójkę wspaniałych dzieci, a nasze relacje z moimi rodzicami są lepsze niż kiedykolwiek. Ktokolwiek powiedział, że zmiana może wpłynąć na człowieka dobrze, miał rację, ponieważ przenosiny do Liverpoolu pomogły w stworzeniu rodziny. Ciągle robimy postępy.

Gdy po raz pierwszy przyjechaliśmy do Liverpoolu, zatrzymaliśmy się w Hope Street Hotel, pięknym miejscu z centrum miasta. Obsługa robiła co mogła, abyśmy czuli się tam komfortowo.

Pomimo tego, pierwsze 15 dni było naprawdę trudne. Właściwie, to był koszmar. Środek czerwca, a za każdym razem, kiedy wyglądałem za okno, deszcz lał jak z cebra. Nie przelotny, niegroźny deszczyk, ale prawdziwa ulewa, która oznaczała, że nie mogliśmy zrobić wiele więcej niż siedzieć w hotelowym pokoju, myśląc o gorącym lecie, jakie zostawiliśmy z Hiszpanii.

Pamiętam, jak powiedziałem do swojej żony "Co do diabła się dzieje? Czy to kiedykolwiek się zmieni czy spędzimy resztę swojego życia z parasolami w ręku, nie wychodząc na zewnątrz, by nie przemoknąć?"

To coś, na co nie możesz być przygotowanym, gdy opuszczasz kraj z gorącym klimatem i udajesz się do takiego, w którym wydaje się, iż pada cały czas. Wdzięczność należy się mojej żonie, która w chwilach zwątpienia zapewniała, iż nigdy nie znalazłem się w punkcie, w którym kwestionowałbym swoją decyzję o transferze do Liverpoolu. Teraz wspominamy tamte momenty ze śmiechem. Zabawnie jest je robić, ponieważ nasza rodzina już się ustatkowała, a moja małżonka stała się prawdziwą scouserską mamą.

Nie zwracam uwagi na pogodę czy jedzenie. Nie miałem wątpliwości pomimo sugestii niektórych ludzi, wskazujących na problemy Liverpoolu. Jeśli spojrzysz na jakiekolwiek miejsce na świecie, możesz znaleźć powody, dla których lepiej byłby udać się gdzieś indziej. Wiedziałem, że to miasto wojowników, którzy będą bronić się nawet, kkiedy wszystko sprzeniewierzy się przeciwko nim. Podobało mi się to. Łatwo jest żyć w bogatym mieście, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki, a politycy pomagają ci bez przerwy. Liverpool nie należy do tych miast i jest to rodzaj wyzwania dla wszystkich, którzy tu mieszkają. Zadziałało to na moją wyobraźnię. Wtedy, gdy przyjrzałem się osiągnięciom klubu, nie zastanawiałem się nawet chwili. Miasto i klub poruszyły mnie, nawet jeśli deszcz czy mroźne zimowe dni miałyby mnie zniechęcać. Przynajmniej w teorii.

Jazda samochodem nie była problemem, jakie się wcześniej spodziewałem. Dosyć szybko przyzwyczaiłem się do jazdy po lewej stronie, a jedynym moim utrudnieniem jest korzystanie z samochodu ze standardowym ustawieniem kierownicy, ponieważ bardziej mi ono odpowiada. Kiedy tylko chcę odebrać bilet przy parkowaniu, muszę wyciągać się do okna po przeciwnej stronie, by go chwycić. Byłem zaskoczony tym, jak szybko nauczyłem się jeździć po przeciwnej stronie drogi. Doszło nawet do tego, że kilka razy niemal nie wpadłem w tarapaty, będąc w Hiszpanii.

Parę razu jechałem ulicą, zastanawiając się nad sobą, kiedy nagle zobaczyłem nadjeżdżający z naprzeciwka samochód na tym samym pasie. "Gdzie do diabła jedzie ten wariat?" pomyślałem, po chwili zdając sobie sprawę, że to ja popełniłem błąd. Szybki zjazd na prawą stronę uchronił mnie przed spowodowaniem wypadku. To pokazuje jak bardzo przyzwyczaiłem się do angielskiego stylu życia.

Czasem ludzie nie zdają sobie sprawy, że zmieniając klub, piłkarz z zagranicy musi wziąć pod uwagę wszystkie te czynniki. Patrzą na zawodników przez pryzmat gazet i telewizji, wydaje im się, że to proste, niezależnie od tego kim i skąd jesteś. Nie ma jednak znaczenia, jaka jest twoja praca, zawsze przy przenosinach do nowego kraju, zmienia się również twoje życie i bywa czasem trudne. Musisz nauczyć się języka, poznać kulturę, przyzwyczaić się do jazdy po przeciwnej stronie drogi oraz dostosować się do klimatu, a wszystko to bez wsparcia, jakie otrzymywało się w domu. Ostatecznie jednak, żadna z tych rzeczy nie miała dla mnie znaczenia. Wiedziałem, że zagram w fantastycznej lidze i w jednym z najlepszych klubów świata. Pomimo wszystkich wątpliwości, jakie miałem będąc młodszym, decyzja o transferze do Liverpoolu była łatwa.

Moje pierwsze wrażenie odnośnie Liverpool Football Club było zupełnie inne, niż miało to miejsce w przypadku Villarealu. To wielki zespół, ukoronowany tytułem mistrzów Europy zaledwie kilka tygodni przed moim przybyciem, położony na północy dużego miasta. Villareal liczy sobie zaledwie 40 tys. mieszkańców, a na El Madrigal każdy znał każdego. Po sześciu latach na Anfield wciąż są ludzie,pracujący dla LFC, zwłaszcza w biurach, których nie znam. Tak więc jako pierwszy uderzył mnie rozmiar, jednak krótko potem zdałem sobie sprawę z historii, doceniłem kibiców i pogodziłem się z oczekiwaniami wynikającymi z gry dla jednego z najbardziej utytułowanych klubów w europejskim futbolu. W Barcelonie było inaczej, ponieważ wychowałem się tam. Oznaczało to, że w momencie przebicia się do pierwszego zespołu, wiedziałem prawie wszystko. W Liverpoolu wszystko było nowe i musiałem się do tego przyzwyczaić.

Najpierw wyzwaniem było urządzenie się w szatni. Nie jest to takie proste, jak się wydaje. Gdy po raz pierwszy do niej wszedłem, zobaczyłem Stevena Gerrada, jednego z najlepszych piłkarzy świata, Samiego Hyypię, legendę Liverpoolu, Xabiego Alonso, świetnego piłkarza, który zdobył bramkę w finale Ligi Mistrzów i tak dalej. Wszędzie, gdzie spojrzałem był mistrz kontynentu, a ja stałem tam bez żadnego tytułu.

Miałem pewność siebie, ale zdawałem sobie jednocześnie sprawę, że czeka mnie rywalizacja w wyższej kategorii wagowej. Jedyne, co mogłem zrobić to pochylić głowę, ciężko pracować i starać się udowodnić swoją jakość. Na Anfield było wtedy kilka oryginalnych postaci. Didi Hammann to jednym z zabawnych chłopaków, podobnie jak Crouchy, który dołączył do klubu tego samego lata co ja. Miło było być częścią szatni, w której ludzie potrafili się śmiać. Nie mogłem odnieść jednak błędnego wrażenia, ponieważ była ona bardziej profesjonalna niż wszystkie, w jakich przebywałem podczas swojej kariery.

Jeśli chodzi o trening i przygotowanie do meczów, każdy piłkarz był większym profesjonalistą niż przyzwyczaiłem się do tego w Hiszpanii. Koledzy wysłali mi swego rodzaju wiadomość. Zdałem dobie sprawę jak poważnie podchodzi się w Premier League do gry i wiedziałem, że musze dobić do tego poziomu. Należało zająć się sobą i dawać z siebie wszystko w każdej chwili, ponieważ nie pozostałoby to niezauważone. Zawodnicy nie udzielali się towarzysko poza szatnią, a powodem tego nie były problemy czy zła atmosfera, raczej nie mieli tendencji do wspólnego spędzania czasu. Byli przyjaźnie nastawionymi do siebie profesjonalistami.

Tak jak powiedziałem, w Liverpoolu istniała wtedy swego rodzaju hiszpańska społeczność. Xabi, Luis Garcia, Fernando Morientes i Josemi bez wątpienia sprawili, że łatwiej było mi się zadomowić. Mówili mi, co powinienem robić, informowali o obowiązujących zasadach. Dzięki nim proces adaptacji w nowym środowisku był dużo łatwiejszy.

W Hiszpanii cieszyliśmy sie ogromnym zainteresowaniem. Liverpool wygrał sezon wcześniej Ligę Mistrzów, a ponieważ grało w tym klubie kilku Hiszpanów, jedna z gazet nazwała nas nawet "El Benitels". Każdy mecz Liverpoolu transmitowano w hiszpańskiej telewizji, a ludzie w mojej ojczyźnie nas uwielbiali, ponieważ uważali nas za nieoficjalnych reprezentantów swojego kraju. Było to dla nas ważne, gdyż wiedzieliśmy, iż projekt, w który się zaangażowaliśmy wiele znaczy. Gra w klubie nie miejącym szans na sukces lub takim, jakim nikt, poza jego własnymi kibicami, się nie interesował, byłaby w Hiszpanii postrzegana jako ciekawostka, ale nic poza tym.

Znalazło się jednak kilka rzeczy, z którymi nie radzili sobie nawet moi rodacy, a zrozumienie angielskiego czy raczej akcentu Scouse, wymagało czasu. Spacerowałem pewnego dnia po mieście i pomyślałem o obejrzeniu katedr. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie się znajdują, więc spytałem osobę spotkaną na ulicy o drogę.

„Przepraszam, możesz mi powiedzieć, gdzie jest church (kościół)?” zapytałem z możliwie najlepszym angielskim akcentem.

„Że co?” odpowiedział.

„Church.” powtórzyłem, złożyłem znak krzyża z moich palców, by pokazać co mam na myśli. Jednak w dalszym ciągu mój rozmówca obdarowywał mnie pełnym podejrzeń spojrzeniem, jakbym był co najmniej dziwny.

„Church. No wiesz, Jezus Chrystus i tak dalej.”

„Jeśli chciałeś wiedzieć gdzie jest cheerch (scouserska wymowa słowa ‘kościół’), to czemu od razu nie zapytałeś?”

Stałem tam przez pięć minut, powtarzając w kółko to samo, posługując się wszelkimi możliwymi gestami. Nie udało mi się dotrzeć do celu, ponieważ nie potrafiłem wymówić słowa "kościół" w sposób, w jaki robią to Scouserzy.

Większość sztabu w Melwood nie mówi po angielsku, lecz w Scouse. Bardzo, bardzo trudno było ich zrozumieć, ponieważ dla utrudnienia robią to niezwykle szybko. Teraz, kiedy będąc za granicą rozmawiam z Anglikami, pytają mnie czy nie jestem Scouserem. To jeden z najlepszych komplementów, jakie kiedykolwiek usłyszałem, ponieważ oznacza, że jestem częścią Liverpoolu, jednym z jego mieszkańców. W innym wypadku by do tego nie doszło. Teraz nawet moje córki posługują się Scouse. Nie jak Stevie czy Carra, ale z pewnością można stwierdzić, że pochodzą z Liverpoolu, co jest dla mnie powodem do dumy. Jednak na początku nie było łatwo.

Gdy przyjechałem do Anglii, moja znajomość języka nie była duża, ograniczała się do tego, czego nauczono mnie w szkole. Obecność tak wielu hiszpańskojęzyczynych piłkarzy i członków sztabu sprawiała, że machinalnie przełączaliśmy się na swój rodzimy język. Rafa nie dawał nam spokoju i powtarzał, że musimy mówić po angielsku. Czasem jednak ważne było szybkie przekazanie wiadomości w najprostszy możliwy sposób, czyli po hiszpańsku, dlatego jego zachowanie bywało denerwujące.

Mimo tego zasada, jaką Rafa starał się wprowadzić w życie była słuszna. Należało okazać szacunek naszym kolegom, posługując się językiem angielskim, nawet jeśli czasem bywało to trudne. Graliśmy w Anglii, więc tak powinno być. Wciąż jednak zdarzały się momenty, kiedy w pobliżu nie było nikogo i mogliśmy pozwolić sobie na krótką rozmowę po hiszpańsku. Zawsze upewnialiśmy się, że Rafa nie przyłapie nas na gorącym uczynku!

* * *

Pewnego razu zabrano mnie na spacer po stadionie i wizytę w muzeum. Kiedy zobaczyłem puste trybuny, wciąż robiły na mnie wrażenie, jednak nie mogę tego porównać z debiutem, w którym mierzyliśmy się z drużyną, o jakiej nie słyszałem przed swoim przyjazdem do Anglii.

Total Network Solutions, znani pod nazwą TNS to zespół ligi walijskiej i mój pierwszy rywal, będący jednocześnie przeciwnikiem w eliminacjach Ligi Mistrzów w sezonie 2005/2006. UEFA pozwoliła nam na udział w tych rozgrywkach tylko ze względu na możliwość obrony tytułu, więc musieliśmy zaczynać od pierwszej fazy, co oznaczało, że nasz sezon rozpoczął się w połowie lipca. Podobnie jak moja kariera w Merseyside.

Zawsze będę pamiętał tamto spotkanie zwłaszcza, że Stevie zdobył wtedy hat-tricka, zapewniając zwycięstwo 3:0. Oprócz mnie, inny piłkarz nigdy nie zapomni tamtej nocy. Po raz pierwszy grałem wtedy z Johnem Arne Riise, który odebrał ode mnie solidny cios. Był świetnym kolegą, a ja oczywiście nie zrobiłem tego celowo. Dośrodkowywana piłka znalazła się w polu karnym i wypiąstkowałem ją, powalając jednocześnie Johna.

Podnosząc się z murawy śmiał się i powiedział "Cholera, co mi zrobiłeś?" Odpowiedziałem "Wiesz, krzyczałem 'bramkarz, bramkarz' i kiedy to słyszysz musisz się odsunąć. Inaczej uderzę cię w głowę." To był ważny moment, ponieważ mówił wiele na temat mojego zachowania na boisku.

Największą trudnością było dla mnie zastąpienie jednego z bohaterów ze Stambułu. Kilka miesięcy wcześniej oniemiałem, widząc Jerzego Dudka, broniącego strzał Andriya Schevchenki w finale Ligi Mistrzów. Świętowałem, kiedy obronił rzut karny wykonywany przez tego zawodnika, zapewniając Liverpoolowi tytuł. Teraz byliśmy w jednej drużynie. Bez wątpienia, czułem ciążącą na mnie presję.

Jednakże wszyscy wiedzieli, że nie przechodzę do zespołu z powodu tego, co zrobił w tamtym meczu. Dostałem szansę, gdyż żaden z bramkarzy nie przekonał do siebie Rafy w czasie trwania sezonu 2004/2005. Tą pozycję zajmowali kolejno Jerzy, Chris Kirkland i Scott Carson. Nie było u nich stabilności. Jasne było, że Rafa chciał kogoś, kto będzie jego numerem jeden w każdym meczu i według niego byłem osobą, która może taką rolę spełniać. Zarówno ja, jak i reszta golkiperów nie mogliśmy nic na to poradzić, ale wiedziałem także, że nie powinienem zbytnio o nich martwić, nawet o Jerzego, ponieważ gdybym to zrobił, pozostawałbym roztargniony i nie byłbym w stanie dać z siebie wszystkiego. Oczywiście byłem trochę przerażany, gdyż szedłem w ślady kogoś, kto odegrał kluczową rolę w wygraniu piątego Pucharu Europy przez Liverpool. Nie zastępowałem piłkarza, którego fani nie lubili. Zrozumiałem to po jakimś czasie, bo skoro menedżer dzwonił do mnie 25 razy w ciągu dwóch godzin i mówił, że mam przyjść do Liverpoolu, to znaczy, że mnie potrzebował i mi ufał.

O słuszności decyzji o dołączeniu do Liverpoolu dowiedziałem się w pierwszych latach, w których graliśmy o wszystkie trofea oprócz Premier League. Wygraliśmy FA Cup i byliśmy jedną z lepszych drużyn w Europie.

Taki Liverpool fani chcą znów oglądać i do tego musimy dążyć. Musimy być jednym z ośmiu najlepszych zespołów w Europie każdego roku i musimy kwalifikować się do Champions League. Jeżeli masz wystarczająco szczęścia i jesteś w klubie, który ma ustalone standardy, trzeba zrobić wszystko co w twojej mocy, aby dorównać tym wymaganiom. Co roku usimy walczyć o mistrzostwo i Puchar Europy. To nie jakaś tam dodatkowa opcja dla Liverpoolu, tak musi być zawsze i jeżeli kiedykolwiek się to skończy, zmieni to klub na zawsze. Kiedyś powiedziano, że Liverpool istnieje by zdobyć trofea, ale w tym jest coś więcej, jak dla mnie on istnieje, by zdobywać wielkie trofea. Jesteśmy jak Barcelona, Real Madryt, AC Milan, Juventus i Bayern Monachium, giganci piłki. Jeżeli należysz do elity, to musisz się tak zachowywać i to oznacza rywalizację o najwyższą stawkę.

W sumie położyłem moje ręce na zwycięskim medalu już dwa miesiące po rozpoczęciu mojej kariery w Liverpoolu po tym jak wygraliśmy Superpuchar w meczu z CSKA Moska na stadionie Stade Louis II w Monako. To był nasz kolejny „comeback” w europejskich finałach. Przegrywaliśmy do pierwszej połowy i dzięki bramce Djibrila Cisse, który wszedł z ławki rezerwowych, doprowadziliśmy do dogrywki. Kolejna bramka Cisse i gol Luisa dały nam zwycięstwo bez potrzeby heroicznych czynów z mojej strony w serii rzutów karnych.

Kusząca była perspektywa tego, że zawsze już tak będzie, gra dla wielkiego klubu w wielkich meczach i zdobywanie pucharów. Jednak dla mnie bardziej istotna była przeszłość a nie przyszłość, ponieważ patrzyłem na Superpuchar, Tarczę Dobroczynności i mistrzostwo Klubowych Mistrzostw Świata jako puchary z zeszłego roku. Chcę przez to powiedzieć, że możliwość gry w tych meczach dostaje się tylko dzięki temu, co drużyna osiągnęła w poprzednim sezonie. Same finały FA Cup i Champions League nie są nagrodami za to co zrobiłeś w obecnej kampanii. Więc pomimo tego, że cieszyłem się ze zdobytego medalu w Monako, nawet trochę nie zaspokoiło to mojego pragnienia zdobywania pucharów, ponieważ wiedziałem, że duże turnieje, które najwięcej znaczyły dla piłkarzy, zarządu i fanów, miały dopiero w tym sezonie nadejść.

Nawet gdybym wiedział, że wygrana Superpucharu była zwiastunem zbliżających się wydarzeń, drastycznie zmieniłbym zdanie miesiąc później, po tym jak Chelsea wygrała z nami 4:1 na Anfield. Zremisowaliśmy z nimi 0:0 w Champions League parę dni wcześniej i nic w tym meczu nie wskazywało na to, że dostaniemy lanie, które uświadamia z jak wielkim wyzwaniem masz do czynienia.

Chelsea była wtedy mistrzem Anglii i najmocniejszym zespołem w kraju dzięki dużym zakupom Romana Abramowicza. To był dla nas naprawdę kiepski dzień, ponieważ Liverpool nie przegrywa meczów na Anfield aż 4:1, ale po tym jak Stevie doprowadził do remisu po bramce Franka Lamparda w pierwszej połowie, the Blues przejęli kontrolę i nie mieliśmy nic do powiedzenia. Zostaliśmy sprowadzeni na ziemię, szczególnie ja, ponieważ zobaczyliśmy jak długa droga przed nami.

Jednak po raz kolejny zostaliśmy pocieszeni przez kibiców, gdyż nie byli na nas źli pomimo tego, że wysoko przegraliśmy z jednym z naszych największych rywali.

Jeżeli to samo wydarzyłoby się w Hiszpanii, kibice byliby rozwścieczeni. Pomimo tego, że fani Liverpoolu należeli do najszczęśliwszych, swoją drogą byliby szaleni, gdyby byli zadowoleni, to wciąż nas wspierali i nie odwrócili się. Czasami są takie chwile, kiedy nic nie idzie na boisku zgodnie z planem, ale można wyciągnąć coś pozytywnego z gry. To była jedna z tych sytuacji. Pokazała mi, że jeżeli będziemy dawać z siebie wszystko, to zawsze będziemy otrzymywać poparcie kibiców. To wyjątkowe uczucie i tym bardziej mnie przekonało do tego, że dołączyłem do wyjątkowego klubu.

Czasami te małe rzeczy pozwalają ci na stwierdzenie, że podjęło się słuszną decyzję. To był jeden z powodów, dla których szybko zadomowiłem się w Liverpoolu. Natychmiast poczułem przynależność do tego miejsca i stało się to dzięki kolegom z drużyny, menedżerowi, kadrze i kibicom. Byłem tysiące mil od mojej rodzinnej Cordoby, a jednak czułem się jak w domu.



Autor: Tomasi/Olka
Data publikacji: 15.10.2011 (zmod. 02.07.2020)