Gwizdy nie mogą być odpowiedzią
Artykuł z cyklu Artykuły
Ostatni mecz ligowy ze Swansea, zakończony remisem, dla wszystkich fanów był wielkim rozczarowaniem. Część z nich wyraziła swe niezadowolenie w dość charakterystyczny i dobrze słyszalny sposób. Swoimi przemyśleniami na ten temat dzieli się z Państwem Tony Barrett. Zapraszamy do lektury!
Kiedy w styczniu Kenny Dalglish wracał na stanowisko menadżera Liverpoolu, zapytano go o to, jak bardzo zmieniła się piłka nożna w ciągu ostatnich dwudziestu lat, które minęły od czasu, kiedy wykonywał tę pracę. Dalglish nie był przekonany co do tego, że sport ten został tak zmieniony, iż trudno go rozpoznać, twierdząc, że podstawy są takie jak zawsze, choć zainteresowanie, jakim cieszy się ze strony mediów, to zupełnie nowa jakość.
- Dla mnie największą zmianą jest wzrost statusu samej gry - przez ewolucję Premier League - a kiedy coś staje się coraz większe, jest naturalne, że i media interesują się tym bardziej. - powiedział - Właśnie tu nastąpiła według mnie największa zmiana: w tych wszystkich sprawach wokół piłki, a nie w samej piłce, ani w tym jak się w nią gra, czy jak się nad graniem pracuje. Historia jest ciągle ta sama: drużyny liczą po 11 zawodników, przepisy są mniej więcej te same, a piłka tego samego kształtu. Nie sądzę więc, że gra bardzo się zmieniła.
Jest jednak jedna zmiana, z którą Dalglish musi się jeszcze uporać, a która pokazała swój paskudny łeb po bezbramkowym remisie na Anfield ze Swansea - kiedy mała, lecz dobrze słyszalna grupa fanów wyraziła swoje niezadowolenie po końcowym gwizdku. Być może są tacy, którzy mają co innego w pamięci, ale o ile ja dobrze pamiętam, był to pierwszy raz, kiedy drużyna prowadzona przez Dalglisha została wygwizdania na Anfield.
Jeśli wymagania stawiane przez media, są większe, niż kiedykolwiek wcześniej, to tak samo jest z oczekiwaniami fanów. Remisy na własnym gruncie nie są już więcej tolerowane, co odkrył Rafa Benitez po spotkaniu z West Ham United na Anfield, w grudniu 2008 roku, mimo iż ten wynik zaprowadził jego drużynę na sam szczyt tabeli, podczas jedynej w ciągu dekady, prawdziwej walki o tytuł.
Logika tych, którzy wyrazili swą dezaprobatę w tak głośny sposób jest prosta: mają prawo do wyrażania swojej opinii, skoro zapłacili niemałe pieniądze za bilet. Mając na uwadze to, że futbol jest coraz bardziej napędzany przez biznes, a fanów traktuję się nie tylko jako tych, którzy wspierają klub, lecz także jako konsumentów, trudno nie znaleźć odrobiny zrozumienia dla takiego postrzegania sprawy.
Jest jednak jedno ale - i to ale nie małe - trudno jest ocenić, choćby ogólnikowo, czy taka wrzaskliwa krytyka piłkarzy i zespołu, który się wspiera, może przynieść cokolwiek, oprócz szkody. To powoduje napięcia, przynosi negatywne uczucia i daje szansę tym, którzy pragną podziałów w klubie. W sobotę stworzyło to wrażenie, że wszystko w Liverpoolu jest złe, choć w rzeczywistości - pomijając słabe wyniki i występy - jest wprost przeciwnie.
Niewątpliwie są problemy wymagające rozwiązania, co zresztą stwierdził Dalglish po meczu, określając występ jako "nie do zaakceptowania", ale obiecując też poprawienie tego, co było złe. Prace w Liverpoolu ciągle trwają i niektórzy - ale nie wszyscy - nowi piłkarze, sprowadzeni w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, ciągle mają problemy ze znalezieniem odpowiedniego rytmu i miejsca w zespole. Gdyby nie te problemy, to biorąc po uwagę kłopoty, z jakimi klub borykał się poza boiskiem przez trzy lata, Dalglish czczony byłby bardziej jako czarodziej, niż menadżer. Kiedy objął stanowisko jedenaście miesięcy temu - miesięcy, nie lat - Liverpool oglądał się za siebie, patrząc na ostatnie trzy zespoły w tabeli, a nie patrzył w górę, nie mając szans na znalezienie się w pierwszej czwórce.
Zmiany na lepsze, jakie dokonały się od ostatniego stycznia każdy powinien dostrzec. Liverpool ma teraz lepszą drużynę, styl gry, który o wiele bardziej nawiązuje do tradycji klubu i grupową harmonię, która jest tak widoczna, jak zjadliwość ją poprzedzająca. Co więcej, progres był natychmiastowy i rzeczywiście wygląda na to, że Dalglish machnął magiczną różdżką, która według jego poprzednika, Roya Hodgsona, w ogóle nie istniała.
Wiadomo było jednak, że będzie i trudny czas, kiedy będzie trzeba zadać kilka pytań. Niektórzy z tych, którzy mieli odgrywać wiodące role, okazali się mniej solidni, niż początkowo myślano. Jeśli trzy kolejne remisy u siebie mają być sygnałem do rozpoczęcia introspekcji, to niech tak będzie. Liverpool bez wątpienia może grać o wiele lepiej niż w pierwszych dwu z owych trzech spotkań - przeciwko Manchesterowi United i Norwich. Z drugiej strony trzeba jednak powiedzieć, że jeśli nie liczyć marnotrawstwa w wykańczani akcji, nie było aż tak źle.
Remis w meczu ze Swansea był rozczarowaniem pod każdym względem - co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Słabość w posiadaniu piłki, brak energii i odpowiedniego tempa - a to właśnie te trzy elementy odegrały tak istotną rolę w zwycięstwie odniesionym nad West Brom tydzień wcześniej. Pozwoliliśmy także naszym przeciwnikom na dyktowanie gry w niebezpiecznych strefach - to był zły dzień dla Liverpoolu, drugi taki w tym sezonie - poprzedni w przegranym 4:0 meczu ze Spurs na White Hart Lane.
Nie było ani jednej osoby, związanej z Liverpoolem, która nie była rozczarowana tym, co wydarzyło się w sobotę - począwszy od menadżera, przez właścicieli i piłkarzy, a na kibicach kończąc. Jednak to nie czas na gwizdy. Nasz los, zgodnie z przewidywaniami Dalglisha, odmienił się i dlatego on - nie ważne czego dokonał wcześniej, jako piłkarz i menadżer - zasługuje na o wiele więcej szacunku.
Tony Barrett
Autor: Asfodel
Data publikacji: 09.11.2011 (zmod. 02.07.2020)