Co Liverpool potrafi najlepiej
Artykuł z cyklu Artykuły
Podczas gdy kibice dumnie ogłaszali jego imię całemu miastu Manchester, Steven Gerrard nagle jakby odmłodniał, rozluźnił kurczowo zaciśnięte pięści i oddał salut tysiącom ludzi świętującym wykorzystany rzut karny na Etihad Stadium.
Zaledwie pół minuty wcześniej, w pełni skoncentrowany spojrzał na kolegów z drużyny, poprawił opaskę kapitańską i pewnie umieścił piłkę obok wyciągniętej rękawicy Joe Harta.
Dla Stevena był to dzień, jak każdy inny. Kolejny ważny mecz, kolejny ważny gol. Wreszcie mogliśmy poczuć, że to znowu nasz Liverpool Football Club w drodze po kolejne trofeum.
Piłkarski świat zdążył się już przyzwyczaić do kolejnych niespodzianek ze strony kapitana the Reds i tego, jak w każdym momencie potrafi przejąć kontrolę nad sytuacją. Sprawił, że ludzie uwierzyli w Stambule, uwierzyli 12 miesięcy później w Cardiff i w tysiącu innych, wbitych w pamięć sytuacji.
Prawie sześć lat po rozbiciu mydlanych baniek West Hamu, Gerrard być może będzie miał wreszcie szansę po raz pierwszy poprowadzić swoją drużynę na Wembley.
Minęło już prawie pięć lat, odkąd Liverpool zagrał w jakimkolwiek finale. Siedmioletni okres zdobywania pucharów znalazł swój epilog w Atenach i od tego czasu wydawało się, że minęły dekady, nie pięć lat.
Wiele się zmieniło od 2007 roku. Wiele uległo zmianie nawet od ostatniego półfinału Liverpoolu, w kwietniu 2010 roku. Większość fanów może otworzyć szeroko oczy ze zdumienia, ale od gry w półfinale LE przeciwko Atletico minęło już 20 miesięcy. Czuć, jakby było to 20 lat.
Ktoś kiedyś powiedział, że czas płynie wolniej, kiedy wiedziemy zwykłe, uporządkowane życie. Niestety, życie Liverpoolu w ostatnich latach można określić tylko słowem „przeciętność”.
Kiedy Hicks i Gillett zadomowili się na szczycie władzy w klubie, kibice musieli nagle stać się biegłymi od skomplikowanych spraw finansowych, aktywistami politycznymi, musieli wysyłać listy do ludzi, których nie znali oraz używać terminologii, do której nie byli przystosowani. The Kop, wcześniej symbol wsparcia i ogromnego hałasu była już tylko kotłem negatywnych emocji z dodatkiem kłamstw i wewnętrznej walki.
Nie miało już znaczenia, kto gra na lewej obronie, a kto w ataku. Nikt nie myślał o wyboistej drodze na Wembley, ponieważ stawką było utrzymanie przy życiu ponad stuletniej instytucji.
W piłce nożnej nigdy nie powinno dojść do takiej sytuacji. Chodzi o przeżywanie momentów, o których chcesz opowiadać do końca życia pełen dumy, że widziałeś to na własne oczy. Futbol to Shankly, Paisley, Fagan, Houlier i Benitez. To Liddell, Hansen, Rush, Barnes i Kenny Dalglish.
Piłka nożna to strzał głową Gerrarda w Stambule, jego torpeda w doliczonym czasie gry z Młotami i kalejdoskop innych doświadczeń, jakie przez lata fundował nam na największych piłkarskich arenach Europy.
Kiedy rok temu Dalglish powrócił na ławkę trenerską, ogromna toksyczna chmura uniosła się znad Anfield i rozpłynęła w przestrzeni, jednak dopóki Steven nie wykorzystał tego karnego dwa tygodnie temu, Liverpoolowi wciąż brakowało tego, co stanowi samo jądro tego klubu.
Stosownym wydaje się, że powrót Liverpoolu zaczyna się od rozgrywek, które wygrywali rekordowe siedem razy. Słusznie, że zwycięstwo 1:0 zasługują bramce Stevena Gerrarda i heroicznej postawie w defensywie. Jak dobrze się składa, że Czerwonych prowadzi człowiek, który strzelił w finale Pucharu Europy, który wznosił w górę niezliczone trofea w trakcie swojej zawodniczej kariery na Anfield.
Dalglish, Gerrard i wszyscy w kadrze będą wiedzieć, że o przywilej gry pod wielkim łukiem Wembley trzeba będzie bardzo mocno powalczyć. Kiedy do talii wraca taki as jak David Silva, jednobramkowa przewaga może nie gwarantować dosłownie niczego. Liverpool jednak powraca na naszych oczach do tego, co potrafi najlepiej, a mało kto wie, jak wykorzystać przewagę z pierwszego meczu tak, jak Reds.
Po 20 miesiącach urlopu również kibice mogą powrócić do tego, na czym się znają od dziesięcioleci.
Wieczorami, Anfield staje się wyjątkowym miejscem na Ziemi. Napięcie wzdłuż Walton Breck Road prowadzi fanów jak taśmociąg w stronę jasnych reflektorów na horyzoncie. Nieważne, jak jasne są światła otaczające Anfield, tłum świeci jeszcze mocniej. Każdy z kibiców zmierzających na mecz jest pojedynczą cegłą, która stanie się składnikiem potężnego, rozśpiewanego muru.
Ten stadion był świadkiem naprawdę nieprawdopodobnych scen. Każde źdźbło trawy uczestniczyło w chwilach, o których opowiadamy sobie do tej pory przy kuflu piwa. Nawet w 2010 roku, 20 miesięcy temu, Atletico musiało zmierzyć się nie tylko z 11 przeciwnikami na murawie, ale też wspaniałą atmosferą domu Liverpoolu. Nieszczęśliwie dla gospodarzy, klub z Hiszpanii potrafił odczarować ten urok za sprawą pewnego urugwajskiego napastnika w wybornej formie.
Inny Urugwajczyk, tym razem reprezentujący interesy gospodarzy nie będzie mógł zagrać przeciwko City, ale tacy gracze jak Jordan Henderson, Charlie Adam, Andy Carroll, Jose Enrique i Stewart Downing mogą pojawić się na boisku.
Steven Gerrard wie, czego spodziewać się po kibicach w meczu półfinałowym. Pozostali jeszcze tego nie doświadczyli i Anfield będzie musiało przelać na nich całą swą siłę.
Przed nami szansa na zaznaczenie kolejnego śladu na murawie Anfield. Potrzeba tylko jednego źdźbła trawy, które stanie się na moment gospodarzem cudownego momentu, który zaprowadzi Liverpool na Wembley po raz pierwszy od 16 lat.
Podanie Jordana Hendersona, albo gol Carrolla mogą być na ustach kibiców przez następne lata, wspominane z szerokim uśmiechem. Dośrodkowanie Downinga, albo rzut wolny Adama może dodać kolejne wspomnienia do wciąż otwartej księgi sukcesów Liverpoolu.
Przede wszystkim jednak, mogą oni zakończyć rozbrat klubu z piłką na najwyższym poziomie. Zamkniemy część opowiadającą o ostatnich 20 miesiącach i otworzymy nową stronę, rozdział, z nowym Liverpoolem na okładce.
Kiedy Gerrard wykorzystał tego karnego można było poczuć, że w tym Liverpool jest najlepszy. Kiedy wieczorem zabrzmi pierwszy gwizdek poczujemy, ze Liverpool znów jest tam, gdzie być powinien.
Nic z tego jednak się nie wydarzy, jeśli po zakończeniu spotkania Czerwoni nie będą mieli miejsca w finale Carling Cup.
Jeśli Dalglish i Gerrard zrobią to, co potrafią najlepiej, ostatnie 20 miesięcy w końcu będzie można uznać za krótkie mgnienie w oknie pociągu zmierzającego do Londynu.
Autor: Kristian Walsh
Data publikacji: 25.01.2012 (zmod. 02.07.2020)