LIV
Liverpool
Premier League
31.03.2024
15:00
BHA
Brighton & Hove Albion
 
Osób online 1087

10 wniosków po finale FA Cup

Artykuł z cyklu Artykuły


Liverpool wciąż znajduje się w fazie przebudowy.

Regularność, z jaką musimy sobie przypominać, że nie jesteśmy już klubem z tzw. wielkiej czwórki - głównie dzięki nieudolnym rządom Hicksa i Gilletta - jest tak samo frustrująca, jak i zwyczajnie smutna. Inwestycje poczynione przez FSG celem wzmocnienia składu, na razie nie przełożyły się na osiągane wyniki, choć nasza wyjściowa jedenastka, o ile wszyscy piłkarze są w pełni zdrowia, prezentuje się całkiem przyzwoicie. Kwalifikacja do rozgrywek Ligi Europy może wprawdzie przyciągnąć na Anfield nieco większe nazwiska, ale najbardziej ekscytujące talenty, będą szukać kontaktów wśród uczestników prestiżowej Ligi Mistrzów.

Brak Lucasa okazał się ogromnym osłabieniem.

Z całym szacunkiem dla Jay'a Spearinga - on nie miał prawa stać się wartościowym zastępstwem dla naszego Brazylijczyka, który po trudnym początku w Liverpoolu, przeobraził się we wspaniałego defensywnego pomocnika. Początkujący Lucas mógł stracić piłkę w kluczowym momencie meczu, jak Spearing, otwierając drogę do bramki Ramiresowi, lecz Lucas z sezonu 2011/12, jest lepszym od reszty potencjalnych "przecinaków" w zespole, nie popełniając przy tym lekkomyślnych fauli w stylu Javiera Mascherano.

Obramowanie bramki nie jest naszym sprzymierzeńcem.

Przed finałem FA Cup, media przedstawiły nam interesujące statystyki. Sugerowały one, że gdyby te ponad 30 strzałów na bramkę oddanych przez zawodników Liverpoolu, które zatrzymywały się na obramowaniu bramki, powędrowałyby jednak do siatki, to nasz klub zajmowałby obecnie trzecie miejsce w tabeli Premier League. Wszystko fajnie, gdyby babcia miała wąsy, to by była dziadkiem. Prawdopodobnie. Niezależnie od tego, czy wierzysz, że główka Andy'ego Carrolla z 81 minuty przekroczyła linię bramkową, bądź nie - ta cholerna poprzeczka znowu przeszkodziła nam w zdobyciu gola.

Andy Carroll zaczyna wyglądać jak numer '9' Liverpoolu.

Pracowitość i determinacja, jaką zaprezentował po pojawieniu się na boisku w trakcie meczu z Chelsea, zainspirowały cały zespół do wspięcia się na wyżyny umiejętności i próby odwrócenia niekorzystnego rezultatu. Jego bramka w półfinałowej rywalizacji z Evertonem i znakomity występ w finale, to oczywiście dwa różne przypadki, ale udowodnił tym, że radzi sobie z presją wielkich meczów, potrafi się odnaleźć w polu karnym, wręcz terroryzując obrońców. Nim Wielki Andy pojawił się na boisku, John Terry spędzał sobotnie popołudnie bardzo spokojnie. Jednak w ostatnich trzydziestu minutach spocił się tak, jakby wykąpał się w wannie z roztopionym smalcem.

Martin Škrtel - najlepszy zawodnik tego sezonu.

Wybór najlepszego zawodnika w sezonie nie należy do najłatwiejszych, tym bardziej, kiedy zespół słabo spisuje się w lidze, ale Martin Škrtel był wyróżniającym się piłkarzem i udowodnił kibicom, że zbliżająca się emerytura Carraghera, nie stworzy gigantycznej dziury na środku obrony. Ktoś mógłby powiedzieć: - Škrtel może mieć na sumieniu bramkę Drogby, ale czy znajdzie się odważny? Jeśli mamy kogoś obarczać winą za oba gole, to prędzej Reinę, niż któregoś z obrońców, pomimo tego, że José Enrique zaliczył jeden z najsłabszych występów w tym sezonie.

Ian Rush prawdopodobnie nie zalicza się do fanów Drogby.

Kiedy Didier Drogba strzelił drugą bramkę dla Chelsea, bijąc tym samym rekord Walijczyka pod względem bramek zdobytych w finałach Pucharu Anglii, zbliżenie kamery na twarz Rusha wyjaśniało wiele. Legendarny napastnik the Reds był bardzo daleki od zadowolenia. Boiskowe poczynania Liverpoolu nie mogły wprawić go w lepszy nastrój, nie w chwili, w której boiskowy nurek, kandydat do Oscara, właśnie odebrał mu jego rekord (choć trzeba przyznać, że był to wspaniały strzał).

Jest więcej kibiców Chelsea bez klasy, niż tylko "niewielka grupka".

Gdy fani Chelsea gwizdali i buczeli w trakcie minuty ciszy poświęconej pamięci ofiar tragedii na Hillsborough przed meczem z Tottenhamem, klub w ekspresowym tempie potępił ich zachowanie, podkreślając, że była to jedynie "niewielka grupa" osób, szkodząca reszcie kibiców. Dla mnie nie brzmieli jak mniejszość, wykazując się w sobotę, kolejny już raz, brakiem szacunku dla panujących w świecie piłki nożnej zasad - bucząc na zawodników Liverpoolu, kiedy ci wyruszali na trybuny Wembley, by odebrać medale dla pokonanych w finale Pucharu Anglii. Na długo przed rozpoczęciem finału, stadion i jego okolice pokryte zostały naklejkami zniesławiającymi pamięć ofiar Hillsborough (odwoływały się do wydarzeń na Heysel). Ciężko mi sobie wyobrazić, aby było to dziełem neutralnych, lub naszych kibiców.

Fani Liverpoolu wciąż są jednymi z najwspanialszych na świecie.

Dla kontrastu, kibice Liverpoolu na Wembley byli wprost niesamowici. Faktem jest, że niewielu z nich zostało na trybunach, by nagrodzić brawami zwycięzców, ale nie można zapominać, że z powodu niedorzecznej pory rozpoczęcia meczu, fani Liverpoolu pragnęli raczej wrócić wcześniej do swoich domów, niż utknąć w Londynie. Pokazali swoją wielką klasę, kiedy Drogba strzelał drugiego gola. Buczeli? Nie, jeszcze głośniej i intensywniej wspierali swoją drużynę. Nie ma wielu przyjemniejszych dźwięków, niż tysiące Scouserów śpiewających do ostatnich minut ‘You’ll Never Walk Alone’ - mimo porażki Liverpoolu, ciarki przechodziły moje ciało. Nie dziwię się, dlaczego po każdej strzelonej bramce, Kenny odwraca się do kibiców i świętuje razem z nimi.

Król Kenny w lecie może zostać zdetronizowany.

Fakt, że w sobotę Liverpool prezentował się na miarę swoich możliwości zaledwie przez 30 minut, nie może zostać pominięty przez Johna W. Henry'ego - człowieka odpowiedzialnego za inwestycje przed startem bieżącego sezonu. Cóż, ten staroświecki i dystyngowany styl, w jakim nasz właściciel i menadżer prowadzą wewnętrzną politykę klubu sprawia, że niewielu z nas potrafi odczytać intencje FSG. Czy nabrali wątpliwości w misję Dalglisha, który miał odmienić losy klubu, wprowadzić nas do Ligi Mistrzów i kto wie, w przyszłości powalczyć o mistrzostwo? Jeśli stracili wiarę, to nie sądzę, by przez kolejny sezon mieli ochotę oglądać swój klub spisujący się poniżej oczekiwań. Inną opcją, o ile Kenny wciąż cieszy się ich zaufaniem, może być udostępnienie kolejnych środków transferowych w lecie oraz udzielenie menadżerowi pełnego poparcia - z nadzieją na poprawę nastrojów wśród niecierpliwych fanów.

José Enrique to nowy Barney?

Czy tylko mnie, a może też komuś innemu wydaje się, że José Enrique jest uderzająco podobny do Alana "Barneya Rubble'a" Kennedy'ego, jednego z najlepszych lewych obrońców w historii klubu? Ten lekko zamroczony wyraz twarzy, kiedy zabiera się do wślizgu. Wszystko, czego mu potrzeba, to trwała ondulacja i podobieństwo murowane. Nie? Więc tylko mi się wydaje.

Steven Harris



Autor: Syd
Data publikacji: 08.05.2012 (zmod. 02.07.2020)