Sezon zaczyna się teraz
Artykuł z cyklu Artykuły
Wydarzenia przed pierwszym gwizdkiem w meczu Manchesterem United były poruszające i bardzo emocjonalne. Również mecz wzbudził emocje: frustrację, gniew i poczucie niesprawiedliwości - aczkolwiek niezrozumiałe decyzje sędziów oczywiście bledną przy nieporównywalnie większej niesprawiedliwości związanej z wydarzeniami sprzed 23 lat.
Sędziowie po prostu się mylą, natomiast 23 lata temu na pomyłki nie było miejsca u oficjeli i służb bezpieczeństwa. To zawsze będzie dużo ważniejsze.
W okazję dobrze wpasowało się to, że Sir Bobby Charlton, a więc ocalały z tragedii United z 1958 roku, wręczył kwiaty Ianowi Rushowi, zawodnikowi grającemu na Hillsborough. Rządzący w Liverpoolu 23 lata temu Kenny Dalglish wrócił na Anfield, tym razem na trybuny. Wypuszczono 96 czerwonych balonów, a podczas niesamowitego "You'll Never Walk Alone" ułożono trzy mozaiki.
Musimy uszanować Manchester United za ich wkład w przedmeczową ceremonię. I w pewnym sensie musimy oddać im to, że zdołali w jakiś sposób wygrać mecz, w którym byli gorsi pod każdym względem.
To był niesamowicie trudny początek kariery w Liverpoolu dla Brendana Rodgersa; w trzech z pierwszych pięciu meczach musiał mierzyć się u siebie z czołową trójką zeszłego sezonu, a jak powszechnie wiadomo wyjazdowe mecze z ekipami ze środka tabeli rzadko są łatwe (jak wspomniałem w zeszłym tygodniu, West Brom i Sunderland grały swoje pierwsze mecze domowe, co czyni je podobnymi raczej do starć pucharowych). Taki terminarz zdarza się chyba mniej więcej raz na dekadę.
Z pewnością ludzie będą mieli wiele pytań do Rodgersa po zdobyciu zaledwie dwóch punktów w pięciu meczach, jednak jest wiele rzeczy, które pozwalają nam być optymistami.
Osobiście myślę, że jest to naturalna metoda potrzebna do przekonania się do nowego menedżera. Trzeba pytać, by poznać jego mocne i słabe strony, spróbować zrozumieć co on robi. A to nie stanie się od pierwszego dnia, prawda?
Oczywiście należy robić wszystko co w Twojej mocy by wspierać menedżera, tak samo jak wspierasz drużynę, jednak nie sądzę by można było oczekiwać od fanów automatycznego zaufania do każdego, kto pojawi się w tym miejscu; nawet sam siebie nie mogę wyobrazić jako entuzjasty, powiedzmy, Neila Warnocka na tym stanowisku, jeśli taka piłkarska apokalipsa by się wydarzyła. Nikt w piłce nożnej nie może się spodziewać ślepego zaufania.
Każdy wie, że jestem wielkim fanem Rafy Beniteza, jednak cztery-pięć miesięcy po jego zatrudnieniu nie byłem pewny jak sprawy się potoczą. Bardzo podobał mi się styl w niektórych z pierwszych meczy - konkretnie z Manchesterem City, Norwich i Monaco - bardzo podobały mi się też transfery (Garcia, Alonso), jednak było również sporo problemów z innymi aspektami gry. Zachodziło wiele zmian i nie zawsze były to gładkie przejścia do nowej rzeczywistości.
Wtedy nienawidziłem krycia strefowego, po prostu dlatego, że każdy tak twierdził (i jak zwykle bywa z takimi pokładami nienawiści chodziło o to, że nie potrafiliśmy tego zrozumieć).
Powodowało ono, że Liverpool tracił całkiem dużo goli jesienią 2004 roku, jednak do wiosny liczba kosztownych rzutów rożnych i stałych fragmentów z bocznych sektorów boiska spadła, a Liverpool zaczął wygrywać swoje najważniejsze mecze. W następnym sezonie The Reds skończyli z najmniejszą liczbą goli straconych po stałych fragmentach gry, a także najmniejszym ich procentem (co w prostszych słowach oznacza, że tych stałych fragmentów nie było mało, a ekipa Beniteza najzwyczajniej w świecie dobrze się przy nich broniła).
Może styl gry Liverpoolu przypomina nam jak drużyna była ustawiona w tych sytuacjach osiem lat temu: ludzie nie do końca na swoich pozycjach, nie bardzo znający swoją rolę, karani za każde potknięcie. Wiele chwilowych zawahań, które kończyły się stratą gola, a jak wiadomo, zawsze kiedy tracisz bramkę zwiększa się szansa, że nie wygrasz meczu (wierzę, że około dwie trzecie spotkań wygrywają drużyny, które pierwsze zdobędą bramkę; nie stało się to oczywiście w meczu z United, ale graliśmy 10 na 11).
Należy spojrzeć na przyczyny niepowodzeń, rozmiary błędów. Nie chodzi nawet o wyniki, ale o takie rzeczy jak gracze nie będący we właściwym miejscu, odrobinę spóźnieni; po części nawet takie błędy jak brak podania w odpowiednim momencie i - oczywiście - strzelanie za wcześnie/za późno. I mimo tego wszystkiego ogólny obraz gry wygląda obiecująco, momentami wspaniale. Oba kluby z Manchesteru wyraźnie odstawały od The Reds.
Yaya Toure stwierdził, że był to jego najcięższy mecz odkąd jest w Anglii, a Gary Neville wyraźnie widział, że "jego" drużyna prezentowała się dużo gorzej od The Reds.
Zrozumienie systemu może trochę trwać. Liverpool w zeszłym sezonie również opierał się na podaniach, jednak była to inna formacja, przez co "timing" i styl podań nie był taki sam. Od graczy oczekuje się zmian pozycji i - w niektórych przypadkach - podań, których wcześniej od nich nie wymagano. Nie jest to rewolucja, ale z pewnością ewolucja.
Oczekiwania wobec graczy muszą wejść piłkarzom w krew, a na to trzeba czasu. Rodgers nie otrzymał za wiele pomocy w aspektach poza jego kontrolą: faceci w czerni nie do końca pomogli jego sprawie.
Jeśli atak Shelveya był na czerwoną kartkę, to tak samo było wejście Johnny'ego Evansa. Najgroźniejsze wejście tygodnia, w wykonaniu Davida Luiza, zakończyło się tylko żółtą kartką i brakiem zawieszenia, ale Shelvey otrzymał czerwoną i trzy mecze pauzy. Gdzie tu sprawiedliwość? (Odpowiedź: nie ma.)
Evans został na boisku, nie dostał nawet żółtej kartki, a van Persie za równie ostre wejście dostał właśnie tylko żółtą. Gdyby Shelvey wił się po murawie z grymasem bólu, Evans mógłby też zostać ukarany. Miało to także miejsce po groźnym wejściu Patrice'a Evry w Raheema Sterlinga na skraju pola karnego, które niespodziewanie nie skończyło się nawet słownym upomnieniem.
Osobiście jednakże uważam, że jako fani nie możemy zwyczajnie aprobować niektórych wejść piłkarzy. Nie jest już tak jak za dawnych czasów, gdy starcia były dużo ostrzejsze. Przegranie starcie obecnie jest prawie zawsze lepsze od straty piłkarza. Nie sugeruję, by gracze przestali wcale próbować odbiorów. Jednak przy obecnym tempie gry, po takich wejściach będziemy oglądać więcej kontuzji i czerwonych kartek.
Mimo porażki było wiele plusów we wczorajszym meczu. Świetnie było oglądać Suso - kolejnego wielce utalentowanego młodzieńca.
Jeśli regularne uczestnictwo Liverpoolu w Lidze Mistrzów zakończyło się z sezonem 2009/2010 należy zauważyć, że również wtedy zaczęły kiełkować nadzieje na jego powrót. To w tamtym sezonie Jonjo Shelvey - obecnie 20 lat, Raheem Sterling - wciąż tylko 17 i Suso - teraz 18, zostali kupieni za sumę łącznie dużo niższą od dziesięciu milionów funtów.
Cała ta trójka ostatnio była "zamieszana" w ważne spotkania. Sterling często był najlepszym podającym The Reds w obrębie tercji rywala, Suso podał celnie 100% ze swoich 22 podań w ligowym debiucie, a w zaledwie 45 minut stworzył dwie sytuacje. Z pewnością potrafi zagrać dobrą prostopadłą piłkę, jak wielu hiszpańskich graczy.
Jednak w pewnych momentach widać ich brak doświadczenia, a sam z chęcią bym trochę utemperował wejścia Shelveya (tak, jak musiał to niegdyś robić Steven Gerrard), jednak ogólnie wnieśli oni bardzo wiele do składu, a nawet do pierwszej jedenastki.
Tuż przed wspomnianym sezonem do klubu trafił także Andre Wisdom, który w debiucie z Young Boys strzelił gola i pokazał umiejętności przywódcze, które wyraźnie posiada już od momentu ukończenia 15 lat, kiedy pierwszy raz widziałem jak gra. I oczywiście Jack Robinson, najmłodszy gracz Liverpoolu w historii, zapowiada się na numer jeden na lewej obronie w niedalekiej przyszłości.
Ci zawodnicy będą się uczyć, i to w trudnej sytuacji. Mimo tego jednak nie wyglądają na zagubionych. W meczu z United przykładem świecili starsi gracze, głównie Gerrard, Johnson i Suarez. Joe Allen, mający 22 lata, również brał na siebie ciężar gry.
Postawmy sprawę jasno: 11 na 11 The Reds posiadali piłkę niemal 70% czasu, a w dodatku wynikało z tego sporo okazji bramkowych. Utrzymywali kontrolę przez resztę pierwszej połowy, którą grali w dziesiątką, a po przerwie również nie grali gorzej.
Jasne jest także to, że Suarez powinien "dostać" trzy rzuty karne w tym sezonie. Sędziowie oceniają gracza, nie sytuację. Komentatorzy szybko stwierdzają, że Suarez nurkował, tylko by później powiedzieć "oh, w zasadzie to nie". Rywale wiedzący, że zawinili, pochylają się nad nim i krzyczą, próbując wpłynąć na sędziego (a nikt nigdy nie nazywa tego oszustwem, tak przy okazji).
A na drugim końcu boiska Mark Halsey bez wahania dyktuje rzut karny, kiedy Valencia upadł przed kontaktem z Johnsonem. Co gorsza w drodze do tej sytuacji kontuzji doznał Agger, a my zostaliśmy podwójnie ukarani za malutką pomyłkę.
Mimo tego czuję się dziwnie spokojny. W początkach sezonu 2010/2011 panikowałem z racji naszego stylu, który był defensywny, nudny, a w drużynie było wielu starych graczy. Teraz jednak wygląda na to, że ekipa robi wiele "dobrych" rzeczy, ale nie zostaje za nie wynagradzana.
Oczywiście - zbyt wiele razy z własnej winy tracimy gola, ale wygląda to tak, że każdy błąd jest dla nas fatalny w skutkach. Drużyny strzelają bramkę mając jeden celny strzał na koncie, a United, którzy nie potrafili sobie nawet stworzyć okazji do strzału, wyrównują po "strzale życia" Rafaela.
Liczę tylko, że szczęście Brendana Rodgersa się odwróci. Lucas i Agger odpadli po meczach z ekipami z Manchesteru, kiedy The Reds byli wyraźnie lepsi, co jest bardzo niesprawiedliwe. Gracze zostają wyrzucani z boiska, dyktowane są rzuty karne przeciw nim, jednak żadnych dla nich. Teraz chociaż terminarz nie będzie aż tak okrutny.
Prawdę mówiąc nie cierpię, gdy ktoś mówi "sezon zaczyna się teraz". Jednak prawdę mówiąc... sezon zaczyna się właśnie teraz.
Paul Tomkins
Autor: TPK
Data publikacji: 24.09.2012 (zmod. 02.07.2020)