SOU
Southampton
Premier League
24.11.2024
15:00
LIV
Liverpool
 
Osób online 1467

Marzenia o Lidze Mistrzów cz. I

Artykuł z cyklu Artykuły


13 września do księgarń trafiła książka "Marzenia o Lidze Mistrzów". Autorem publikacji jest Rafa Benitez, któremu asystował Rory Smith. W ten oto sposób powstało dzieło traktujące o sześcioletniej kampanii Liverpoolu w najbardziej prestiżowych rozgrywkach na kontynencie. "Porywająca i wnikliwa opowieść" – zachwala wydawca. "Marzenia o Lidze Mistrzów" czyta się z prawdziwą przyjemnością. Zapraszamy zatem na piłkarską podróż przez świat sukcesów minionych lat.

PROLOG

Nawet teraz, po tylu latach, każdego tygodnia otrzymuję takie wiadomości. Czasami dostarczane są w formie listów, niektóre przybywają mailem, a inne jako komentarze na mojej stronie internetowej. Przynajmniej trzy, cztery na dzień, czasami więcej. Niektóre przybywają z koszulką, szalikiem albo inną pamiątką. Są wśród nich pisane ręcznie, po hiszpańsku lub angielsku i często widać, że nie jest to pierwszy, ani nawet drugi język autora.

Opisują owe noce w Stambule, Madrycie, Mediolanie i Barcelonie. Ludzie dyskutują o bramce Luisa Garcii przeciwko Chelsea, albo strzale Stevena Gerrarda przeciwko Olimpiakosowi. Niektóre nawiązują do rozczarowania z Aten, ale mówią też o tym, jaką radość przyniosła podróż do Grecji. Wspominają karne strzelone i karne obronione. Przywołują pieśni, które śpiewano i flagi, które powiewały.

Każde wspomnienie jest osobiste, wyjątkowe, jednak prawie wszystkie mają jedną, wspólną frazę, która rozpoczyna list, albo kończy e-mail. Niemal wszystkie mówią, że zostały napisane z głębi serca, by podziękować mi za najlepszą noc w życiu.

Moja odpowiedź jest zawsze taka sama: znacznie lepiej powiedzieć, że to najlepsza noc oprócz nocy po ślubie – na wypadek, gdyby twój mąż, lub żona byli w pobliżu.

Jednak trudno nie być dotkniętym i poruszonym przez myśl, że wszystko co osiągnęliśmy w ciągu naszych sześciu lat z Liverpoolem, przyniosło tyle szczęścia tak wielu ludziom na całym świecie. Zmusza do pokory myśl, że tak wielu obgryzało paznokcie kiedy udało nam się wytrzymać i pokonać Juventus, że tak wielu świętowało tej nocy, gdy zniszczyliśmy Real Madryt na Anfield.

Jest jeszcze jedno zdanie wspólne dla większości listów wysłanych do mnie, zdanie które także słyszę regularnie, kiedy fani zatrzymują mnie na ulicach Liverpoolu, Londynu czy Madrytu – gdziekolwiek bym nie był. Mówią, że chcą mi podziękować za to, że zwróciłem im i klubowi ich dumę.

To odpowiednie słowo: duma. Myślę, że podczas owych sześciu lat, przywróciliśmy Liverpool na miejsce do którego należy – pomiędzy największymi klubami świata. Ponownie najsłynniejsze zespoły w Europie bały się na samą myśl o wycieczce na Anfield, gdzie 45 tysięcy ludzi unisono wznosiło Liverpool do zwycięstwa. Podczas mojego czasu w tym miejscu, odwiedziła nas cała futbolowa elita i wszyscy zostali pokonani.

To, że udało nam się pomóc, że odegraliśmy swoją rolę w przywracaniu Liverpoolu na właściwy mu poziom, oraz to, że miałem przywilej pracować dla tak wyjątkowego klubu, to coś, z czego i ja jestem niesamowicie dumny.

Wspomnienia, które wyniosłem z Anfield należą do tych, które zawsze będę hołubić tak samo, jak każdy z tych fanów, którzy byli tak uprzejmi, by do mnie napisać.

Owa noc, podczas której główka Yossiego Benayouna dała nam zwycięstwo nad klubem, któremu kibicowałem jako dziecko, dla którego grałem jako nastolatek i w którym zacząłem karierę trenera. Widok Craiga Bellamy'ego wystawiającego piłkę do Johna Arne Riise, by podbić Camp Nou. Albo widok Fernando Torresa obracającego się i dającego jednym ruchem prawej nogi prowadzenie w meczu z Arsenalem.

Widok zgromadzonych oddziałów dwóch tysięcy naszych kibiców śpiewających me imię przed spotkaniem z FC Porto, domagających się, bym pozostał menadżerem. Wszystkie te mecze przeciwko Chelsea: gol Luisa Garcii, Daniel Agger zdobywający bramkę przed Anfield Road End, zwycięski karny Dirka Kuyta, rzut wolny Fabio Aurelio w niesamowitym spotkaniu zakończonym remisem 4:4, pudło Eidura Gudjohnsena.

Zwycięstwa 4:0 nad Realem Madryt i 4:1 nad Manchesterem United, odniesione w ciągu zaledwie czterech dni, to coś, co – tak myślę – chyba nigdy nie zostanie powtórzone.

No i jest jeszcze oczywiście Stambuł.

Większość otrzymywanych przez mnie listów nawiązuje do tego, co wydarzyło się 25 maja 2005 roku, do tej raniącej serce pierwszej połowy, do tego, co wydarzyło się podczas przerwy, do sześciu minut, podczas których wszystko się zmieniło, do tortur, jakie przeżywaliśmy w dogrywce, do eksplozji radości, jaka nastąpiła kiedy Jerzy Dudek na swych chwiejnych nogach obronił ten ostatni rzut karny i wreszcie do świętowania, które potem miało miejsce.

Pewien wyjątkowo przejmujący list nazwał to nocą, która spowodowała, że wspieranie Liverpoolu przez całe życie, nabrało wartości.

Inny fan zawarł opis swej podróży na Ataturk Stadium, tego co zapamiętał ze spotkania i zachwytu, jaki potem nastąpił. W środę, 25 maja 2005 roku – napisał – na Północnej Trybunie, w sektorze 307, 29 rzędzie, na 366 miejscu śniliśmy. Śniliśmy wszyscy razem. I nie sądzę, abym kiedykolwiek przeżył taki sen jeszcze raz. Kiedykolwiek.

Zachowuje wszystkie te listy, te prywatne wspomnienia osobistych przeżyć. Wydaje się niemożliwe, żeby być menadżerem Liverpoolu przez sześć lat i nie zdać sobie sprawy z tego, ile ten klub znaczy dla kibiców – nie tylko tych w samym mieście, ale dla wszystkich, którzy na całym świecie patrzą na Anfield, szukając nadziei i inspiracji.

Kiedy w lecie 2004 roku, zaraz po zdobyciu drugiego mistrzostwa z Valencją, przygotowywałem się do przejęcia sterów na Anfield, nie spędzałem czasu tylko na zwykłym badaniu składu i analizowaniu ewentualnych nabytków – musiałem nauczyć się języka i kultury.

Montse, moja żona, skoncentrowała się na studiowaniu historii miasta i klubu, oferując mi skróconą wersję, podczas gdy ja w pośpiechu starałem się podszkolić swój angielski przy pomocy "Czerwonego" i "Niebieskiego" albumu Beatlesów. Na tym etapie nie byłem całkiem świadomy tego, jak bardzo akcent Scouse zmienia słowa, które słyszałem.

Razem z Montse uczyliśmy się o Liverpoolu, jako o miejscu. To fascynująca historia – od jego korzeni, prosperującego portu, po problemy II wojny światowej i lat 80-tych. Jednak możliwość pełnego jej zrozumienia pojawia się w momencie, kiedy ma się okazję bezpośredniego jej dotknięcia – podczas spotkania z ludźmi i poznania ich życia. Nie trzeba chyba wspominać, że tak samo jest i z klubem. Wiedziałem, że Liverpool Football Club jest wyjątkowy. Nie wiedziałem, jak bardzo jest wyjątkowy aż do momentu, kiedy tam przybyłem.

Kibice przywitali mnie radośnie i byli bardzo ciepli od pierwszego dnia. Miasto stało się wkrótce moim domem rodzinnym i nim pozostało. Kiedy opuściłem klub w 2010 roku i przeniosłem się do Internazionale w Mediolanie, moje córki odliczały dni, które pozostały do powrotu do ich domu w Wirral. Uśmiechy na ich twarzach w momencie, kiedy wróciły do Anglii, były niesamowite. Agata, moja młodsza córka, urodziła się w Valencji, ale jeśli jej zapytać skąd pochodzi, nie będzie miała cienia wątpliwości. "Liverpool", odpowiada dumnie. Myśl, że jest z Hiszpanii nie ma dla niej sensu. Jest teraz Scouserem.

To się nie zmieni. Miasto jest naszym domem. Moja rodzina osiadła w West Kirby dzięki życzliwości ludzi z tej części świata. A klub także zajmuje specjalne miejsce w naszych sercach. Nawet po tym, jak mój czas na Anfield dobiegł końca, śledziłem wyniki zespołu i upewniałem się, że jestem na bieżąco ze wszystkimi wiadomościami. I mam nadzieję, że ich przyszłość może być tak świetlana, jak przeszłość. Nie jest możliwe, by nie obserwować tego, jak im idzie: nie mogę nawet odebrać córek ze szkoły, żeby któryś z ojców nie podszedł i nie zaczął rozmawiać na temat ostatnich rezultatów, uaktualniając moją wiedzę na temat plotek dotyczących ewentualnych transferów, zadając pytania dotyczące konkretnych piłkarzy.

Tym właśnie jest, oczywiście, Liverpool: nie zakończonym interesem, ale ciągle trwającą pasją. Ma tak wielkie znaczenie dla fanów. Nie mógłbym sobie nigdy wyobrazić, że będą mieli mnie, kogoś, kto urodził się tysiące mil stąd, tak głęboko w swych sercach, że nawet długo po tym, jak opuściłem klub, będą mnie tak ciepło wspominać.

Często pytają mnie, czy mam ulubiony moment z mojego czasu w Liverpoolu. Stambuł, naturalnie, ale jest ich więcej: zwycięstwo na Old Trafford, w domu naszych największych rywali; albo zwycięstwo odniesione na San Siro nad Milanem - mistrzem Włoch; albo wyeliminowanie Barcelony, najlepszego zespołu na świecie, panujących wtedy mistrzów Europy po zwycięstwie na ich własnym terenie.

Jest tyle meczów. Pod koniec było ich prawdopodobnie niemal za dużo. Ciężko to wszystko spamiętać. Przebłyski bramek i krótkie, przelotne momenty, ale to bardzo szczęśliwie wspomnienia. Jednak lista zwycięstw jest tak długa, że pewne detale prawdopodobnie z czasem zostają utracone.

Taka jest właśnie idea tej książki. To nie jest zwykły pamiętnik dotyczący wszystkiego tego, co Liverpool osiągnął w Europie podczas moich sześciu lat na Merseyside – wszystkich tych słynnych nocy w blasku jupiterów, wszystkich tych słynnych wycieczek do największych katedr futbolu w Hiszpanii, Włoszech, Holandii, Niemczech, Portugalii i Francji – ale próba odpowiedzi na pytania, które są mi zadawane, a które tych meczów dotyczą.

Wielu fanów pragnie wiedzieć, jak tego dokonaliśmy, jaki był sekret, który pozwolił zespołowi zbudowanemu o wiele mniejszym kosztem, niż te naszych rywali, by walczyć powyżej swej kategorii wagowej przez tak długi czas i stać się siłą, której obawiano się w domu i za granicą.

Wyjaśnienie jest, oczywiście, ogólnie bardzo proste: zwykła, ciężka praca – od ekipy trenerskiej, zespołu zajmującego się analizą, skautów, po piłkarzy i wszystkich w klubie.

Praca wewnątrz klubu pozostaje jednak dla wielu fanów tajemnicą. Mam nadzieję, że to sprawozdanie umożliwi częściowy wgląd na to, jak doszliśmy nie tylko do wygrywania meczów, ale na sam szczyt europejskiego futbolu – od skrupulatnych przygotowań przed każdym spotkaniem, upewniania się, że nic nie pozostawiono losowi, kiedy próbowaliśmy zdusić naszych przeciwników, szukania ich słabych punktów, wykorzystania ich wad, kontrolowania własnego przeznaczenia, do intensywnej pracy na treningach i miesięcy planowania wzmocnienia składu na rynku transferowym.

Każdy z tych wieczorów, każde z tych zwycięstw, które żyją tak długo w pamięci, potrzebowały nie dni, ale tygodni, często miesięcy, a nawet lat. Spędzałem godziny przy moim biurku na Melwood, naszych gruntach treningowych, albo w domu, oglądając zapisy naszych ostatnich występów, by dowiedzieć się, co mogliśmy poprawić; obserwowałem także naszych przeciwników, by znaleźć sposób na pokonanie każdego z nich.

Mam nadzieję, że coś z tego udało mi się tutaj pokazać: to, że każdego przeciwnika traktowaliśmy w odmienny sposób, jak zmienialiśmy naszą taktykę po to, by sprawić kłopoty rywalom i to, jak ta taktyka wyglądała. Nie tylko, jak osiągnęliśmy to wszystko, ale dlaczego.

Być może właśnie teraz, dzięki upływowi czasu, możliwe jest zrozumienie wielkości tych sześciu lat. Być może perspektywa czasu, pozwala skupić się nad tym wszystkim. Te wieczory są ciągle świeże we wspomnieniach, jednak wydają się teraz nawet bardziej odległe – tak szybko zmienia się futbol, tak szybko zmieniają się pewne sprawy.

Dlatego próba powrotu do tych nocy, gdy Liverpool wziął szturmem Camp Nou i podbił Bernabeu, wydaje się czymś właściwym. Tak jak powrót do momentów, w których Liverpool uciszył San Siro i zniweczył marzenia Chelsea o dominacji w Europie – nie raz, lecz dwa razy; do wszystkich pozostałych wspomnień, które dała nam Liga Mistrzów, wszystkich momentów, których ani ja, ani fani nigdy nie zapomną, a które zachęcają kibiców do pisania listów po tylu latach.

Jest tak wiele meczów, które należy wziąć pod uwagę. Wybrałem te, które są najważniejsze dla mnie z konkretnych względów – to podręcznik naszego sposobu myślenia, naszej taktyki, naszych systemów i pomysłów, które spowodowały, że wszystkie nasze marzenia stały się rzeczywistością. Mam nadzieję, że odpowiedzą na wasze pytania. Mam nadzieję, że dzięki nim pojawi się uśmiech na waszych twarzach. Mam nadzieję, że przywrócą miłe wspomnienia. Tak właśnie dzieje się w moim przypadku.

MISTRZOWIE EUROPY

W momencie, kiedy wszystko wydało się stracone, rozpoczęły się śpiewy. Na trzech stronach szerokiego, otwartego owalu Ataturk Stadium w Stambule nasi fani powstali razem, trzymając czerwone szaliki wysoko ponad głowami, wyzywająco wykrzykując nasz hymn. You'll Never Walk Alone. Pod nimi jedenastu piłkarzy, na początku czterdziestu pięciu minut, które miały zdefiniować ich kariery, wchodziło na boisko.

Miejsce w historii czekało.

Przegrywaliśmy trzema golami z AC Milan w finale Ligi Mistrzów, największym meczu w jakim piłkarz, czy menadżer może wziąć udział. Wszystko potoczyło się koszmarnie od pierwszego gwizdka.

Straciliśmy bramkę w pierwszej minucie, straciliśmy przez kontuzję naszego rozgrywającego, a potem obserwowaliśmy w przerażeniu, jak nasi włoscy przeciwnicy, powszechnie uważani za najlepszy zespół w Europie, zdobyli kolejne dwa gole.

Było po wszystkim. Zostaliśmy pokonani jeszcze przed przerwą. Pierwszy od dwudziestu lat europejski finał Liverpoolu, kulminacja podróży pełnej odwagi, radości i nadziei miał zakończyć się w ponurej rozpaczy.

Takie momenty określają jakim jesteś menadżerem. Czas, kiedy piłkarze tracą wiarę, kiedy ich pewność zostaje zdruzgotana, kiedy ich przekonanie zostaje zmyte falami wstydu, rozczarowania i żalu. To są momenty w których cała praca wykonana podczas sezonu przynosi nagrodę.

Ci piłkarze, którzy stali w centrum tego wielkiego stadionu, obserwowani przez 50 tysięcy fanów Liverpoolu, nie wrócili na boisko z rozkazem zminimalizowania strat, czy uniknięcia dalszego poniżenia. Nie pozwolono im myśleć, że wszystko zostało stracone.

Przerwa dała nam zaledwie piętnaście minut, by przekonać ich, że jest nadzieja, choćby znikoma, że jest szansa, choćby minimalna. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, żeby wskazać drogę, żeby pokazać, że nie ma powodu, by się poddać, żeby udowodnić, że mamy plan. I mimo wszystkiego, co wydarzyło się podczas tej zniechęcającej pierwszej połowy, uwierzyli.

Byłoby przesadą twierdzenie, że planowaliśmy zdobyć trzy bramki w sześć minut.

Ale wiedzieliśmy, że jeśli uda nam się strzelić pierwszego gola drugiej połowy, będziemy mieli szansę. Wrócilibyśmy do gry. Jeśli strzelimy pierwsi – powiedziałem piłkarzom – wszystko może się zdarzyć. Wiedzieliśmy, że możemy powstrzymać Milan, że możemy poprawić to, co było nie tak w pierwszej połowie. Wiedzieliśmy także, że możemy ich zranić. Wiedzieliśmy w jaki sposób możemy wrócić do życia.

Zmieniając taktykę tak, by grać trzema obrońcami i ustawiając Hamanna obok Alonso na środku, mogliśmy kontrolować Szewczenkę i Crespo, ale także ograniczyć wypady Kaki. W ataku Luis Garcia i Gerrard mieli grać po obu stronach Pirlo, wyłapując bezpańskie piłki i nie pozwalając pomocnikom, na odbiór jego podań.

Wprowadziliśmy Dietmara Hamanna za Stevego Finnana. Niemiec został przeznaczony do utrzymania spójności środka pola, po to, by pozwolić Stevenowi Gerrardowi na wypady w ich pole karne. To zaowocowało pierwszym golem, kiedy kapitan otrzymał wrzutkę od Johna Arne Riise i uderzył potężnie głową. Nagle nasi fani się ożywili. Steven wrócił w pośpiechu do centralnego okręgu ponaglając kolegów z zespołu, oraz kibiców.

Powiedzieliśmy Luisowi Garcii, Gerrardowi i Vladimirowi Smicerowi, który zastąpił w pierwszej połowie kontuzjowanego Harry'ego Kewella, by spróbowali wykorzystać przestrzeń wokół Andrei Pirlo, cofniętego rozgrywającego Milanu. Cztery minuty później także ten plan przyniósł owoce. Hamann wyłożył piłkę do czeskiego pomocnika. To był płaski podkręcony strzał, który nasz napastnik, Milan Baros, przepuścił, podskakując. Piłka wcisnęła się między Didę, bramkarza Milanu, i jego prawy słupek. To rozpaliło wieczór.

Milan zachwiał się, zaczął się rozpadać. Podczas przerwy byli pewni zwycięstwa. Jedną rękę położyli już na Pucharze Europy, najbardziej pożądanym trofeum w rozgrywkach klubowych. A teraz znaleźli się w takiej sytuacji, że musieli powstrzymywać czerwony przypływ.

Gerrard, który był teraz całkowicie uwolniony od zadań defensywnych, po raz kolejny wpadł w pole karne. Obrona Milanu pogubiła się. Baros wystawił mu piłkę. Gerrard wziął zamach. Będzie trzecia bramka. To było nasze wyrównanie. Wstrzymaliśmy oddechy. A potem on upadł na murawę, sfaulowany przez Genarro Gattuso, defensywnego pomocnika Milanu.

Karny.

Wykonuje go Xabi Alonso. Weźmie na siebie odpowiedzialność, okazję na sfinalizowanie najbardziej niesamowitego powrotu w historii. To, co cała reszta nas – trenerzy, załoga techniczna – mogła zrobić, to patrzeć, bez możliwości działania.

Nie trafił. Dida wyciągnął się w lewo i odbił piłkę. Alonso uderzył ponownie. Wbił piłkę pod poprzeczkę i zniknął pod górą pełnych radości kolegów.

My, którzy siedzieliśmy na ławce, przecieraliśmy oczy, nie mogąc w to uwierzyć. Moja ekipa i rezerwowi otoczyli mnie, ciesząc się, tańcząc, skacząc. Czy chcieliśmy, żeby tak się stało? Bez wątpienia. Czy dokładnie tak to zaplanowaliśmy? Nie całkiem.

To trwało sześc minut. Obserwowane przez oczy całego świata, które nie mogły uwierzyć, że stało się to, o czym ciężko było pomyśleć. Powstaliśmy z martwych.

W ciągu tych sześciu minut wszystko się zmieniło.

Piłkarze uwierzyli. Uwierzyli, że mamy plan. Uwierzyli, że możemy pokonać Milan. Uwierzyli, że możemy wygrać Ligę Mistrzów. W drugiej połowie, po tych sześciu minutach, które pozwoliły nam wyrównać, o wiele bardziej kontrolowaliśmy grę. Milan zaczął się męczyć. Drużyna Ancelottiego nie mogła już więcej znaleźć tych elementów, które w pierwszej połowie przyniosły tak druzgocące efekty. Nie mogli wykorzystać Andrija Szewczenki i Hernana Crespo. Hamann, tak jak go poprosiliśmy, zgasił Kakę, uniemożliwiając mu wypady, które były dla nas takim problemem w pierwszej połowie.

Mogliśmy wygrać już wtedy, ponieważ Milan był oszołomiony tym, co się stało, a adrenalina płynęła w naszych żyłach. Riise był bliski zdobycia czwartej bramki, wsypując sól w ich rany. Jednak w miarę upływu czasu, wielki wysiłek na jaki zdobyliśmy się, by wrócić do gry, dawał się odczuć. Milan nie był jedynym zespołem, który ucierpiał.

Nasze możliwości były ograniczone. Podczas gdy Milan miał czterech, czy pięciu zawodników, którzy mogli odmienić grę w ułamku sekundy, my mieliśmy jednego, może dwóch. Pozostała nam tylko jedna zmiana i nie mieliśmy zbyt wielu opcji. Rzut oka na naszą ławkę rezerwowych uświadamiał jedną rzecz: Liverpool nie miał takiego składu, jakiego oczekuje się w finale Ligi Mistrzów.

Bez odmieniających obraz gry rezerwowych, albo wyjątkowej jakości, musieliśmy wykorzystać jak najlepiej to, co mieliśmy. Musieliśmy pracować ciężko, by ograniczyć naszych przeciwników i łapać ich kontratakiem. Wiedzieliśmy, że musimy być zwarci kiedy nie mieliśmy piłki i próbować znaleźć Barosa – i podczas ostatnich pięciu minut zastępującego go Djibrila Cisse – za ich obroną. Musieliśmy zdobywać stałe fragmenty gry, a potem starać się zagrać piłkę do przodu. Nie miało sensu granie krótkiej piłki i próbowanie obejścia Milanu. Po prostu nie mieliśmy takiej możliwości.

Nie było zwycięzcy w normalnym czasie gry. Oba zespoły, tak myślę, cieszyły się z przerwy, którą zapowiedział gwizdek kończący dziewięćdziesiąt minut. Trzeba było rozegrać dogrywkę. W tym duszącym upale było to dalekie od ideału. Biorąc pod uwagę to, jak rozpoczął się nasz wieczór, cudem było to, że zaszliśmy tak daleko.

Ciągle były coś co musieliśmy zmienić. Milan wprowadził w końcowych minutach normalnego czasu Serghino, szybkiego brazylijskiego skrzydłowego, musieliśmy więc przesunąć Gerrarda do tyłu, na lewe skrzydło, by go zneutralizować. Wywiązał się z tego zadania wyjątkowo dobrze. Mieli pięciu w pomocy, starając się kontrolować grę, jednak utrzymaliśmy teren.

To działało. Ograniczyliśmy Milan do zaledwie jednej, może dwóch szans. Gdyby wszystko potoczyło się inaczej, Djimi Traore mógł już nie być na boisku po pierwszej połowie. Jednak był, ustawiony na długim słupku, wybijając piłkę z linii bramkowej, kiedy Jerzy Dudek przepuścił dośrodkowanie.

Zaczęliśmy więdnąć. Tyle kosztowało nas wyrównanie. Nie czekaliśmy na karne, ale naszym priorytetem było to, żeby nie stracić bramki. Nie mogłem prosić o więcej moich piłkarzy. Jamie Carragher wylądował na ziemi ze skurczem, ale grał dalej mimo piekącego bólu.

Milan miał jeszcze jedną szansę. Pojawiła się jeszcze jedna wyrwa w naszej pękającej obronie, która niemal spowodowała, że cała nasza energia, poszła na marne.

Serginho uwolnił się i posłał dośrodkowanie w kierunku Szewczenki. Najlepszy napastnik w Europie, jakieś pięć, sześć metrów od bramki. Uderzenie głową, prosto w naszego bramkarza. Ręka wysunęła się, odruchowo, by odbić piłkę. Ta wróciła do Szewczenki, gotowego, prawdziwego drapieżnika. Tym razem trzy metry. Niepilnowany. Dudek rzuca się pod nogi. W jakiś sposób odbił jego dobitkę ponad bramkę. Wszystko zdarzyło się w mgnieniu oka.

Pozostały trzy minuty. To była parada, która wygrała Ligę Mistrzów. Dopiero potem można zdać sobie sprawę z tego, jak było blisko.

Zabrzmiał ostatni gwizdek. Karne. Doszło aż do nich. Cały sezon pracy, setki i tysiące godzin na treningach, na analizie, na badaniu przeciwników, poprawianiu naszej gry. Pięć karnych do Pucharu Europy.

Wszedłem na boisko, by rozpocząć proces selekcji zawodników, którzy mieli wykonać rzuty karne. Pot spływał z moich zawodników, bolały ich nogi, a ciała były wyczerpane.

Popatrzyłem im w oczy. Wierzyli.

Miałem przed sobą osiem nazwisk. Hamann będzie pierwszy. Potem Cisse ze względu na siłę jego strzału. Riise był całkowicie przekonany, że powinien wziąć jeden na siebie. Zaletą Smicera była jego precyzja. A Gerrard będzie ostatni. Dokładnie taki typ osobowości jaki jest potrzebny, gdy presja jest tak wielka. Kiedy wszystko sprowadza się do jednego strzału. Jednej chwili.

Xabi Alonso, Luis Garcia i Carra byli także gotowi, gdybyśmy ich potrzebowali. Xabi był standardowym wykonawcą rzutów karnych, jednak ze względu na to, co wydarzyło się wcześniej podczas meczu, nie chciałem poddawać go jeszcze większej presji. Strzały Garcii nie zawsze były pewne. Carra ciągle odczuwał efekty skurczu po heroicznym występie. Zostali w naszej rezerwie, gdyby doszło do karnych wykonywanych do skutku.

Popatrzyłem na całą ósemkę, żeby sprawdzić, czy w ich oczach widać pewność. Ze sposobu w jaki patrzą, z wyglądu ich twarzy można wyczytać, czy wierzą, że mogą strzelić. Jeśli ktoś jest przekonany, mówi, że to rozważy. Jeśli nie, mówi: "OK". Nie chce się ranić ich uczuć. Trzeba przejść do następnego.

Nie było zaskoczeniem, że cała ósemka była pewna siebie. Być może czuli rękę przeznaczenia na ramieniu. Być może wierzyli, że byłoby czymś niesamowicie okrutnym, gdyby odebrano im zwycięstwo po wszystkim, przez co przeszli. Półtorej godziny wcześniej straciliśmy Puchar Europy. A teraz byliśmy zaledwie pięć karnych od wygrania go. Oczywiście, że mieli pewność. Oczywiście, że wierzyli.

Łatwo jest powiedzieć, że karne to loteria, że wszystko zależy od szczęścia, jednak jest to bardzo niesprawiedliwe. Wszyscy menadżerowie, bramkarze i ich trenerzy przygotowują się na rzuty karne. Na te dziesięć strzałów poświęca się niesamowitą ilość pracy.

Wiedzieliśmy, że piłkarze Milanu będą celować. Zbadaliśmy ostatnie pół tuzina karnych wykonanych przez każdego z piłkarzy i podzieliliśmy bramkę na sześć stref. Każda miała swój numer. Patrząc od strony bramkarza, pierwsza to prawy górny róg, druga to środek i jego góra, trzecia to lewy, górny róg, czwarta to lewy dół, piąta niski środek, a szósta to prawy dół.

Każdy rzut karny miał przypisany odpowiedni numer. Mieliśmy listę dla każdego piłkarza – niełatwe zadanie, biorąc pod uwagę, że w serii rzutów karnych mogą wziąć udział piłkarze, którzy rzadko je wykonują. To informacje, które zbieram przez prawie trzydzieści lat, coś co moi trenerzy – po pierwsze Manuel "Ocho" Ochotorena, a potem Xavi Valero robią wytrwale. To lata badań zaangażowanego zespołu. Jak mówią, czasami możesz pomóc swojemu szczęściu.

A więc lista dotycząca Szewczenki wyglądała tak: cztery, cztery, cztery, cztery, sześć. Oczywiście nie mogliśmy przewidzieć, gdzie strzeli tym razem, ale wiedzieliśmy, że ma tendencje by wybierać punkt nisko po prawej stronie bramkarza.

Kiedy ustaliliśmy już listę strzelców moim głównym zadaniem było upewnienie się, że Dudek zna numery. Przed meczem pokazaliśmy mu co trzeba na laptopie, wyjaśniliśmy gdzie ewentualni wykonawcy rzutów karnych będą mierzyć, jednak jest zrozumiałe, że w takich okolicznościach, pewne rzeczy mogły zostać zapomniane. Za każdym razem, kiedy do piłki podchodził któryś z piłkarzy Milanu, Ocho gorączkowo pokazywał Dudkowi, gdzie się rzucić.

Jedyny element rzutów karnych, nad którym nie pracowaliśmy to teatralne zachowanie Dudka w bramce. To był pomysł, który szeptem przekazał mu Carra, kiedy czekali na rozpoczęcie.

Zadziałało.

Serginho strzelał pierwszy, przed armią naszych kibiców. Niezliczone ręce wzniesione w cichej, desperackiej modlitwie. Zwykle Brazylijczyk mierzył nisko, po prawej stronie bramkarza. Dudek podskakiwał, machał rekami a ten posłał strzał wysoko nad poprzeczką.

Jedyne co możesz zrobić jak trener, to stać i obserwować. Wszystko zależy od piłkarzy. Didi Hamann, który był tak rozczarowany, że nie mógł grać od samego początku, miał wykonać pierwszy z naszych. Podbiegł do piłki zwyczajnie, pewny siebie. Wbił piłkę w lewy róg.

Teraz Pirlo, kluczowy zawodnik Milanu, nad którym musieliśmy pracować tak ciężko, by go uciszyć. Nisko, prawa strona Dudka – tak, jak oczekiwaliśmy. Obronione w strefie szóstej.

Już prawie tam byliśmy.

Następny Cisse. Chciałem go ze względu na potężny strzał. Zdecydował się na strzał z klepki. Dida rzucił się w przeciwną stronę. 2:0.

Następny był rezerwowy Jon-Dahl Tomasson. Trafił. Dudek rzucił się w przeciwną stronę, tą, którą Duńczyk preferował. Nie potwierdził naszych oczekiwań. System oczywiście nie jest bezbłędny.

Riise, który tak chciał wykonać jeden, tak pewny swych możliwości. Obroniony. 2:1.

Kaka. Więcej aktorstwa ze strony Dudka, ale bez efektu. Rzucił się w przeciwną stronę. 2:2. Było po równo. W około nas nerwy były w strzępach.

Vladimir Smicer musiał zachować spokój. To było jego ostatnie kopnięcie w barwach Liverpoolu. Spokojnie wpakował piłkę po lewej stronie Didy. 3:2. Po chwili strachu znaleźliśmy się blisko niesamowitej radości.

A potem pojawił się Szewczenko, ostatni wykonawca rzutów karnych Milanu.

Ocho wrzeszczał w kierunku końca boiska: "Sześć, sześć".

Niezależnie od tego, czy pamiętał, czy usłyszał – posłuchał. Dudek rzucił się nisko, na prawo. Szewczenko spróbował sprytnego uderzenia na środek Pojawiła się ręka, która odbiła piłkę. Na sekundę wszystko stanęło. A potem piłkarze, którzy zgromadzili się w środku, by wspierać się wzajemnie, zaczęli biec na koniec boiska, tam, gdzie Dudek klęczał uderzając pięściami powietrze w zachwycie. A my, na ławce, zaczęliśmy się ściskać.

Zdobyliśmy Puchar Europy.

Rafa Benitez, Rory Smith

Tłumaczenie: Asfodel

Marzenia o Lidze Mistrzów



Autor: Asfodel
Data publikacji: 08.10.2012 (zmod. 02.07.2020)