WHU
West Ham United
Premier League
27.04.2024
13:30
LIV
Liverpool
 
Osób online 1141

Nie spychajmy w przepaść Rodgersa

Artykuł z cyklu Artykuły


Arbiter nie zdążył jeszcze nabrać powietrza w płuca po odgwizdaniu zakończenia meczu, a w sieci już zaczęto zacierać ręce. Wirtualni komentatorzy byli jak zawsze gotowi. Pomeczowego wywiadu niektórzy wyczekiwali z podekscytowaniem zazwyczaj zarezerwowanym dla rozpakowywania świątecznych prezentów.

Nastała chwila ponownego dokopania menedżerowi, moi drodzy.

Nareszcie.

Remis 1-1 na Stamford Bridge potwierdził, że Liverpool ma już tylko czysto matematyczne szanse na zakończenie rozgrywek w pierwszej czwórce. Znowu będziemy się mogli tylko przyglądać poczynaniom innych drużyn w Lidze Mistrzów w sezonie 2015-16.

Trudno się z tym pogodzić. To wielkie rozczarowanie. To dla nas prawdziwy cios. Nie tego chcieliśmy. Nie tego oczekiwaliśmy. Nie taki był cel wyznaczony przez FSG Brendanowi Rodgersowi. To za mało dla klubu piłkarskiego Liverpool. Jednocześnie, patrząc na ostatnie lata – to nic, co powinno kogokolwiek dziwić.

The Reds najprawdopodobniej pozostaną na piątym miejscu – wyżej niż w poprzednich czterech sezonach (siódme, ósme, szóste, siódme), nie licząc zaskakującego ataku na mistrzostwo w zeszłym roku. Punkt zdobyty w zachodnim Londynie pozwolił Liverpoolowi zgromadzić łącznie 62 oczka – więcej niż w całym sezonie 2012-13 (61), 2011-12 (52), 2010-11 (58), 2004-05 (58) i 2003-04 (60).

Dzięki zwycięstwom z Crystal Palace i Stoke – których odniesienie nie jest niemożliwe, nawet przy wszystkich niedostatkach naszych napastników – The Reds mogą zakończyć rozgrywki z 68 punktami. Przebiliby tym samym sezon 2009-10 (63) i zrównali się z osiągnięciem z sezonu 2006-07.

Dla Liverpoolu wyjątkiem był ostatni sezon, a nie obecny. Ale oczywiście nie ma co zwracać uwagi na fakty. Teraz jest czas na krytykę naszego menedżera. A słyszeliście, co raczył powiedzieć w ostatnim wywiadzie?

W pomeczowej wypowiedzi Steven Gerrard w pięknym stylu skomentował zachowanie kibiców Chelsea i swoje do nich nastawienie. Co ważniejsze, kapitan zaapelował do FSG, by właściciele klubu sięgnęli do kieszeni po większe niż zazwyczaj pieniądze. Gerrard stwierdził, że jest to konieczność, jako że gra na wysokim poziomie w Premier League staje się coraz trudniejsza.

Argument ten wydaje się być uzasadniony. Wystarczy przypomnieć sobie, że w 2004 roku Liverpool zakończył rozgrywki na czwartym miejscu z 60 punktami, a w 2001 roku zdobył trzecią lokatę z 69 punktami. W tym sezonie przy potencjalnych 68 punktach drużyna będzie na piątym miejscu w ligowej tabeli. Podział na czołówkę i resztę drużyn w Premier League staje się coraz wyraźniejszy. Coraz trudniej jest niespodziewanie przebić się na szczyt.

Finanse to kolejny aspekt pogłębiający ten podział – kogo tak naprawdę mógłby Liverpool kupić? Kogo może przyciągnąć i na jakie tygodniówki stać klub? Czy The Reds mogli się zastanawiać nad ciekawszymi opcjami na zastąpienie Luisa Suareza, niż zeszłoroczny wybór pomiędzy Mario Balotellim, a Samuelem Eto’o?

Na co możemy liczyć tego lata? Balotelli się nie sprawdził, Lambert jest po prostu za słaby, a Borini już się chyba wypalił.

Może Ings i Origi?

Mając do dyspozycji takich tuzów, Klopp i Ancelotti już pewnie dobijają się do drzwi biura w Bostonie.

Wszystkie te rozważania idą jednak w niepamięć. Tydzień w tydzień kibice Liverpoolu wolą skupiać się na idiotycznym medialnym rozbiorze obecnego menedżera na czynniki pierwsze. I tak w kółko i na okrągło.

W połączeniu z zachowaniem pewnej grupy fanów, którzy za punkt honoru wzięli sobie opluwanie trenera i wyzywanie go od najgorszych podczas meczów, wydawać by się mogło, że cudowna odmiana sytuacji The Reds zależy od zatrudnienia nowego menedżera. Nie jestem pewien, czy istnieje na tym świecie tego rodzaju cudotwórca.

„Taki mamy skład. Taki mamy budżet. Taką mamy strukturę płac. Oto nasze cele transferowe, a tutaj mamy komisję, która się nimi zajmie. Bez ciśnień, stary – po prostu wygraj ligę.”

Walka na szczycie Premier League to niełatwe zadanie dla Liverpoolu. Drużynie powinno być daleko do takich ambicji. Klub w ciągu ostatnich 24 lat kończył rozgrywki średnio na czwartym lub piątym miejscu. Kolejne niepowodzenie w drodze po Święty Graal nie jest łatwe do przełknięcia, w szczególności jeśli weźmie się pod uwagę zeszłoroczny, pełen emocji wyścig o mistrzostwo, tegoroczny wielki powrót do Ligi Mistrzów i upokarzające z niej odpadnięcie, porażkę w półfinale FA Cup i wielkie zakupy na rynku transferowym, które nie okazały się raczej takim sukcesem, jakiego oczekiwano.

Przyglądając się jednak wyrażanym w sieci tuż po remisie z Chelsea opiniom niektórych kibiców, nasze pożegnanie z wielką czwórką to chwila radosna. Należy się weselić! Możemy już z uśmiechem na ustach wznieść trofeum, na jakie wszyscy czekaliśmy: wielki puchar o wdzięcznej nazwie „A nie mówiłem”.

W "zwykłych" okolicznościach remis 1-1 na Stamford Bridge w meczu z mistrzami kraju można by było traktować jako niezły wynik. Tylko cztery zwycięstwa Liverpoolu w 16 ligowych meczach na tym stadionie od roku 2000 wspierają taką tezę.

Wczorajszego meczu nie powinno się jednak zaliczać do zwykłych okoliczności. Według niektórych kibiców, drużyna Chelsea wyszła na boisko jak na plażę, nie musiała się wysilać. Liverpool potrzebował z kolei zwycięstwa, by jeszcze przez chwilę podtrzymać marzenia o czwartym miejscu.

Kostka Raheema Sterlinga jest świadectwem tego, że opinia o braku motywacji Chelsea jest bzdurą. Sterling może zaświadczyć, że drużyna z Londynu wyszła na murawę zmotywowana, zagrała agresywnie i nastawiła się na powstrzymanie szybkich ataków Liverpoolu. Nie chciało im się? Mieli mecz w dupie? Grali ‘na odwal się‘? Nie wydaje mi się.

Kto by się tym jednak przejmował? Liverpool powinien wygrać i tyle.

Kontekst, odrobina namysłu, może rozwaga wypowiedzi?

Pieprzyć to. W końcu to tylko remis. I co teraz będzie nam miał do powiedzenia Rodgers? O to właśnie w tym wszystkim chodzi.

Przygotuj się Twitterze – nadchodzę. Znowu dopieprzę trenerowi. I to tak w stylu Fabregasa.

Istnieje kilka powodów, dla których Liverpool mógłby chcieć wymienić Rodgersa na kogoś innego. Popełnił trochę błędów. Być może inny menedżer popełniłby ich mniej. Trener światowej klasy wszedłby do szatni i zjednoczył coraz bardziej podzielonych kibiców. Może skusiłby do gry w naszych barwach lepszych piłkarzy. Być może poprowadziłby drużynę do walki o ambitniejsze cele. Na pewno jednak na początek zażądałby również światowej klasy wypłaty i światowej klasy budżetu na transfery. Tych rzeczy Liverpool albo nie ma, albo nie chce zaoferować.

Z czego jednak rozliczamy obecnego menedżera? Najwyraźniej z tego, co mówi. Z każdego. Pieprzonego. Słowa. Tydzień w tydzień.

Rozumiem, że Rodgers wielokrotnie powiedział za dużo. Sam wiele razy miałem dość słuchania jego wywodów o Mario Balotellim. Wszystko to powinno pozostać za zamkniętymi drzwiami. Wszystkie chwyty marketingowe, jakich się imał i publiczne opowiadanie o własnych talentach mnie też nie ujęły za serce. Kolejnym zgrzytem było wystąpienie po meczu z West Bromem.

I co z tego? Wszyscy menedżerowie pieprzą głupoty w mniejszym lub większym zakresie. Kiedy robi się trudno, a wszyscy zaczynają wytykać trenera palcami, kiedy presja bezustannie rośnie, myślicie że łatwo jest wybrnąć z sytuacji chwytliwym hasłem, jak miał to w zwyczaju robić Shankly?

Koniec końców, dopóki nie zostanie postanowione inaczej, Brendan Rodgers jest trenerem Liverpool FC. Skąd więc ta konieczność wytykania mu WSZYSTKIEGO co powie?

Grę drużyny w drugiej połowie meczu określił wczoraj mianem „wybitnej”, co sprawiło, że część kibiców zapluła ze złości klawiatury swoich komputerów. Ale wiecie co? Druga połowa była w porządku.

No dobra, ale pozostaje zmiana Gerrarda i jej wytłumaczenie. Tak, OK, przyznam – to było dosyć dziwne. Kogo obchodzi owacja dla Gerrarda ze strony kibiców Chelsea, panie Rodgers? Z drugiej strony, stając przed kamerami tuż po meczu, co *powinien* powiedzieć menedżer? Że Gerrard nie potrafi już dograć meczu do końca?

OK, ale może tak naprawdę się pokłócili, co? Patrzcie! Oto dowód – dwusekundowy filmik! Może i się pokłócili. To się zdarza w futbolu. Gerrard to wielka osobowość, legenda, supergwiazda – chłopak o statusie i poważaniu wśród kibiców większym niż jego szef. Jego czas się jednak kończy i nie musi już przed nikim odpowiadać. Co mu zrobią? Wyrzucą? Nie da się łatwo wybrnąć z takich sytuacji.

Rodgers czasami mówi głupoty. Zapewne mówi ich więcej niż większość trenerów. Czy to jednak wystarczający powód, by wyrzucić go z roboty? Czy jego wypowiedzi powinno się brać pod uwagę przy analizie jego zalet (których trochę jednak jest – pogódźcie się z tym hejterzy) i wad?

Nie wiem jak sprawy się ułożą tego lata w kwestii menedżera, ale desperackie wykrzykiwanie, że coś jest czarne albo białe, gdy wszyscy powinni widzieć całą gamę odcieni szarości, jest dla mnie niezrozumiałe. Osobiście chętnie oddam komuś innemu trofeum za nieomylność na Twitterze w sezonie 2014/15. Jeżeli tak bardzo was ono podnieca, proszę uprzejmie, powodzenia. Pamiętajcie jednak, że jest wielu chętnych.

Część fanów Liverpoolu potępiła kiedyś inną grupę kibiców za wyżywanie się na Rafie Benitezie po pamiętnym ataku na właścicieli klubu. Obecnie ta sama część fanów złorzeczy na Rodgersa, który przejawia cechy podobne tych charakteryzujących hiszpańskiego trenera.

Od razu wspomnę, że wszelkie urazy kibiców do Roya Hodgsona się tu nie liczą. Zasłużył na wszystko, co go spotkało. Grał prehistoryczny futbol, krytykował kibiców za protesty i nie kiwnął nawet palcem, by zasłużyć sobie na jakiekolwiek zaufanie lub sprawiedliwość.

A jak jest w tej kwestii z Rodgersem? Czy po poprzednim sezonie nie może już liczyć na jakąkolwiek przychylność? Nie należy mu się uznanie za to drugie miejsce na podium?

Poza tym, ile z tego, co Rodgers mówi sprawia jakąś znaczącą różnicę w sytuacji klubu?

Na ławce drużyny przeciwnej podczas ostatniego meczu siedział człowiek, którego nikt nie przebije w zakresie publicznego pieprzenia farmazonów. Ma on jednak również większe osiągnięcia w futbolu. Może poszczycić się lepszymi wynikami. „The Special One”, jak sam siebie lubi nazywać, miał przez wiele lat do dyspozycji gigantyczne środki, a pomimo to – w imię wyników – kazał swoim drużynom grać najnudniejszy futbol w dziejach ludzkości.

Oceniamy go po CV. Oceniamy po wynikach. Tak właśnie być powinno.

Po co analizujemy każde słowo wypowiadane po każdym meczu przez naszego własnego menedżera? To jest dopiero „wybitny” poziom zaangażowania. Wszystko to, by dowieść swojej racji, nawet pomimo tego, że Rodgers najprawdopodobniej z klubu nie odejdzie. Nie wydaje wam się, że to trochę destrukcyjne? W szczególności, że przecież i tak w kolejny weekend zasiądziecie przed telewizorami lub na trybunach, chcąc napawać się następnym meczem Liverpoolu.

A co jeśli w następnym sezonie nic się nie zmieni? Będziecie krzyczeć „oszust”? Będziecie przyrównywać Rodgersa do Davida Brenta? Obsesyjna analiza każdego ruchu Brendana Rodgersa – jak siada, gdzie siada, jak celebruje zdobyte gole, jakie ubrania nosi, jak białe ma zęby, jak ciemną skórę, z kim mieszka, komu wynajmuje dom, co robi jego syn, gdzie kiedyś pracował...

Nie jest przypadkiem tak, że po prostu chcemy, by Liverpool wygrywał?

Jak Bob Paisley odnalazłby się w tej sytuacji bezustannego indagowania, wciskania nosa w nieswoje sprawy i węszenia?

„Ja pierdolę, patrzcie, założył KLAPKI! #PaisleyOut„

„Widzieliście jego włosy? Blezerek? Czy to Gola? LOL.”

W piątek Mike Nevin opłakiwał zanik ducha Scouserów . Równie dziwne – przynajmniej dla mnie – jest oczernianie człowieka, dzięki któremu w zeszłym sezonie byliśmy tylko o krok od wymarzonego mistrzostwa. W tym sezonie plan się nie powiódł, ale pamiętajmy, że ten człowiek w dalszym ciągu jest trenerem naszej drużyny.

Przeloty samolotów z banerami, wymachiwanie kartkami A4 z niepochlebnymi tekstami, uszczypliwości w mediach społecznościowych – nie możemy pozostawić tych żenujących zachowań kibicom innych klubów?

Brendan Rodgers może i nie jest nowym Billem Shanklym, ale nie jest też kolejnym Royem Hodgsonem.

Fenway Sports Group powinno jasno dać do zrozumienia, że menedżer ma ich wsparcie. Póki co.

Przypadek Kenny‘ego Dalglisha pokazuje, że nagły zwrot w kwestii trenera nie jest niemożliwy. Może istnieć lepszy menedżer, którego da się zatrudnić. Jeżeli do tej pory nie odbyły się dyskretne rozmowy na ten temat, dla mnie byłoby to niespodzianką.

Ludzie o wielkich nazwiskach, których kibice chcieliby zobaczyć na naszej ławce trenerskiej nie muszą jednak chcieć angażować się w prowadzenie drużyny, która zajmuje tak niskie miejsce w tabeli. Może im również nie odpowiadać klubowa filozofia.

Biorąc to pod uwagę, może lepiej pozostać przy tym, co mamy. Być może zamiast rewolucji dojdzie do modyfikacji polityki transferowej. Może Liverpool zacznie kupować pojedynczych piłkarzy z najwyższej półki, zamiast wielu początkujących. Nie lepiej iść w tym kierunku, niż dokonywać drastycznych zmian na zasadzie „sztuki dla sztuki”? Jaki sens ma wyrzucenie Brendana Rodgersa, by natychmiast zatrudnić kolejnego Brendana Rodgersa (młodego trenera z niewielkim doświadczeniem, itp.)?

Jak mawiał Rafa Benitez, niektórzy nie są w stanie dostrzec nawet księdza na górze cukru. Pewnie miał na myśli niemożność dostrzegania najbardziej oczywistych rzeczy. Kto wie?

„To tak jakbyś chciał poślubić Miss World, a ona by tobą wzgardziła. Nic z tym nie zrobisz.”

Tak, nota bene, powiedział kiedyś Arsene Wenger.

Menedżerowie drużyn piłkarskich czasami po prostu pieprzą głupoty. Trenerzy miewają słabe sezony tuż po sezonach doskonałych. Czasami po prostu trzeba przetrwać najgorszą nawałnicę.

Gareth Roberts



Autor: Konop
Data publikacji: 12.05.2015 (zmod. 02.07.2020)