Blitzkrieg Kloppa
Artykuł z cyklu Artykuły
Blitzkrieg. Gegenpressing. Walec Liverpoolu się nie zatrzymuje – czy obecny zespół jest najlepszy w historii? Analizując grę The Reds Paul Tomkins odpowie na to pytanie, poruszając przy tym wiele ciekawych kwestii. Lektura obowiązkowa!
Jest jeszcze wcześnie, ale po kolejnym wielkim zwycięstwie Liverpool wygląda jak doskonały zespół. Specjalnie podkreślam słowo „zespół”, gdyż drużyna zaczęła wreszcie funkcjonować jako taki, w przeciwieństwie do grupy indywidualności, jaką była dotychczas. Z pewnością nie będzie łatwo dorównać sukcesom minionej ery, które z resztą w ogóle odbierają wszelkim porównaniom większość sensu, ale w Liverpoolu coś zaskoczyło. Taki efekt nie występuje na co dzień. Zazwyczaj tego rodzaju sytuacja ma miejsce w drugim, może trzecim sezonie pracy menedżera w klubie, gdy już uformuje zespół według własnych upodobań, ale jego słowa są w dalszym ciągu dla zawodników powiewem świeżości. Po osiągnięciu apogeum kariera trenera zaczyna wyhamowywać i należy ją przedefiniować, by działania szkoleniowca w dalszym ciągu przynosiły skutki (w nowoczesnym futbolu jest niewielu menedżerów, którym daje się szansę na tego rodzaju modyfikacje, tak jak szansę tę dostali Matt Busby, Bill Shankly, Bob Paisley czy Alex Ferguson; w dzisiejszych czasach przy pierwszych oznakach osłabienia formy trenera się wyrzuca – wyjątkiem jest Arsene Wenger).
Jak tylko The Reds przegrali z Burnley na tydzień po rozpoczęciu sezonu pomyślałem sobie, że „nie było tak źle, jak większość ludzi twierdzi”. Nie udało się przełamać zmasowanej defensywy przeciwnika? Cóż, dzisiaj już wiemy, że akurat Liverpool to potrafi, ale czasami tego typu gra obronna może po prostu przerosnąć nawet najbardziej ofensywnie ustawione drużyny. Czasami potrzeba trochę szczęścia. (Patrz Inter – Barcelona w 2010 roku.) W bieżącej kampanii na Anfield przyjechały dwie drużyny, których zadaniem było postawienie autobusu w bramce. Wyjechały z Liverpoolu z łączną liczbą dziewięciu straconych bramek. Opinia, jakoby The Reds nie potrafili użądlić, brzmi dzisiaj jak majaczenia szaleńca.
Sporo niezadowolenia związanego z postrzeganiem drużyny wynika z wczesnych meczów za kadencji Kloppa (który musiał pracować z zawodnikami sprowadzonymi przez kogoś innego i korzystać z usług trenerów ds. przygotowania fizycznego zatrudnionych przez poprzednika – zawodnicy nie mieli możliwości gry w jego stylu) oraz z rotacji wymuszonej urazami w okresie zimowym, jak również kompletnie niedorzeczną ilością spotkań rozegranych od października do maja. Od początku sezonu argumentowałem, że wyniki Kloppa powinniśmy oceniać dopiero, gdy trener przestanie mieć związane ręce. Tak, Liverpool grał nierówno, ale w okresie, gdy nowy menedżer próbował zmienić program ćwiczeń w październiku (przecież nie było go w zespole w okresie przygotowawczym), poustawiać jakoś niezgrany zespół, wprowadzić do drużyny młodzież, zaradzić kontuzjom najlepszych zawodników nie powodując jednocześnie nowych urazów i grając mecze z częstotliwością większą niż jakakolwiek inna drużyna na kontynencie. No i nic, cholera, dziwnego, że grali nierówno.
A jednak niektórzy próbują poprzeć tezę o słabości zespołu przykładem przegranego meczu z Burnley. To był wypadek przy pracy, a nie oznaka rozkładu. Nierzadko zdarza się, że pierwsze trzy mecze sezonu obfitują w niewytłumaczalne potknięcia. Piłkarze poszukują jeszcze formy i próbują wejść w rytm (a kluby, które dopiero co awansowały do ligi często rozgrywają takie spotkania, jakby były meczami o finał pucharu – patrz Hull City i Burnley). Mówi się obecnie o tym, że Pep Guardiola zadał kłam twierdzeniu, że menedżerowie potrzebują czasu. Czy da się jednak porównać sytuację, w której nowy menedżer przychodzi do zespołu przed okresem przygotowawczym, dokonuje pięciu transferów do pierwszej drużyny (plus kilku dodatkowych) i rozpoczyna sezon w drużynie faworyta do mistrzostwa z sytuacją Kloppa, który przejął trapioną urazami, kołaczącą się po środku tabeli, niestrzelającą bramek grupę nieprzygotowanych piłkarzy, a potem nie dokonał żadnych wzmocnień w styczniu? (Steven Caulker się nie liczy.) Guardiola wykonuje kawał dobrej roboty, ale to nie znaczy, że wszyscy nowi trenerzy dołączając do nowego klubu stają przed równym (równie prostym – przyp. tłum.) wyzwaniem.
Piłka nożna przechodzi przez cykle „mody”, ale czasami zastanawiam się, czy w angielskiej lidze nie przeżywamy jednak większych wahań tych trendów ze względu na szeroki wachlarz stylów zarządzania zespołami. Mamy tu mnóstwo importowanych z zagranicy menedżerów (w końcu sami już nie potrafimy wyprodukować wybitnych przedstawicieli tego zawodu) i kilku niezłych brytyjskich trenerów, którzy nie posiadają takiej inwencji, ale potrafią sobie niejednokrotnie poradzić w trudnej sytuacji. Jeżeli nie jest to technicznie najlepsza liga na świecie, to z pewnością przynajmniej najbardziej różnorodna. Nie da się tak po prostu dołączyć do zespołu w trakcie sezonu i od razu rozgryźć wszystkich jej niuansów.
Po niezłej, ale nie przyprawiającej o dreszcze kampanii Jose Mourinho w sezonie 2014/15 (z elektryzującym początkiem i zdecydowanie bardziej pragmatycznym podejściem na późniejszym etapie) i grą z kontrataku Leicester przy ustawieniu z dwoma napastnikami (co było cudownym osiągnięciem, ale jednak sama drużyna do elity raczej nie należy), da się zaobserwować ewolucję angielskiej piłki w kierunku futbolu zdecydowanie bardziej płynnego. Oczywiście to Manchester City postanowił zatrudnić eksperta od płynnego futbolu opartego na wysokim pressingu. Widać jednak wyraźnie, że i Liverpool gra płynniej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać – teraz jasne jest, że to nie będzie zespół stawiający tylko na kontratak. Częściowo zmiana ta wynika z odsunięcia przez Kloppa bramkostrzelnego, lecz grającego statycznie Christiana Benteke. Równie ciekawa jest stopniowa rezygnacja Arsenalu z usług bardzo podobnie grającego Oliviera Giroud. Nawet Manchester United zaczął wreszcie grać w miarę ekscytujący futbol (przez chwilę – przyp. tłum.) po posadzeniu na ławie ociężałego Rooneya i tego ciula z afro i wiecznie swędzącymi łokciami.
W lidze w dalszym ciągu jest miejsce dla wysokich i aktywnych napastników (a nawet dla takiego obsrańca jak Marouane Fellaini), ale nawet gole Diego Costy nie sprawiają, że grą Chelsea będzie się dało w jakimkolwiek stopniu ekscytować. Zlatan Ibrahimovic, nadal pełen talentu, ale dobiegający 35 roku życia, też długo już na wysokim poziomie nie pogra. Czy jest ostatnim z pokolenia wielkich, wysokich napastników?
Kilka lat temu wydawało się, że niscy napastnicy to wymierający gatunek (w szczególności w systemie gry z jednym takim graczem). Obecnie jednak w całym kraju wykorzystuje się ich w formacjach ofensywnych opartych na płynności gry i wymienności pozycji. Nawet Stoke zrezygnowało z najwyższego z wysokich (Croucha), zastępując go parą niziutkich (Bojan i Shaqiri). Teraz wydaje się, że prawdziwym anachronizmem są wieżowce na szpicy formacji ataku. Niektórym może się miejscami wydawać, że warto w kogoś takiego zainwestować, ale po krótkim flircie z Benteke i Andym Carrollem można dojść do wniosku, że konieczność bezustannego dośrodkowywania i przerzucania podaniami środka pola prowadzi do wykształcenia ścisłego reżimu boiskowego: skrzydłowi na skrzydłach, napastnik pod polem karnym, boczni obrońcy z tyłu, co chwila wrzucający podania krosowe. Taka gra może przynosić efekty, ale bywa bardzo przewidywalna.
Obserwując grę Liverpoolu w tym sezonie trudno się domyślić, kto ma grać na jakiej pozycji – co najdziwniejsze, nie powoduje to wcale chaosu na murawie. To jest właśnie najciekawsze: mamy drużynę, w której pięciu czy sześciu piłkarzy w akcjach ofensywnych znajduje się w polu karnym przeciwnika, by chwilę potem tych samych pięciu czy sześciu zawodników znalazło się przed linią piłki w pełnej gotowości do jej odbioru. Element ofensywny działa tylko i wyłącznie dlatego, że piłkarze zostali nauczeni błyskawicznego powrotu i ustawienia w dogodnej pozycji. Didier Drogba był jednym z najlepszych napastników ery Premier League, ale gra na takiego zawodnika i wspieranie centralnie ustawionego napastnika licznymi podaniami (czy dośrodkowaniami) trzech, czterech, czy nawet pięciu pomocników straciło swój urok. O wiele lepiej ogląda się nowoczesny futbol, w którym pięciu z sześciu piłkarzy niebędących defensorami atakuje (jak u Kloppa), a dwóch bocznych obrońców wspiera akcje ofensywne. W Liverpoolu nawet defensywny pomocnik jest raczej motorem napędowym, niż hamulcowym akcji przeciwnika. Tak zwani drobni piłkarze ofensywni – tacy jak Adam Lallana i Gini Wijnaldum – są teraz nękającymi oponentów pomocnikami.
By system działał piłkarze najbardziej wysunięci powinni być w każdej chwili gotowi do powrotu w głąb pola. I tu właśnie wchodzi na scenę sławny trening wytrzymałościowy Kloppa. Nikt na boisku nie stoi, z piłką czy bez niej. Nawet elektryczny Sadio Mané z przyjemnością wraca pod swoje pole karne jako boczny obrońca i biega bez piłki w celu otworzenia koledze korytarza wolnej przestrzeni. W Liverpoolu nikt nie zadaje sobie pytania: „czy jak tam pobiegnę, ktoś mi poda piłkę?” Wszyscy po prostu biegną.
Cały układ traci atuty, gdy piłkarze zmniejszają natężenie gry; dlatego nieważne jest, ile bramek we Francji strzeli Mario Balotelli, bo nic nie zmieni faktu, że w tym systemie taki piłkarz przenigdy by się nie sprawdził; to samo z Benteke. Żeby to działało wszyscy zawodnicy muszą się przykładać od pierwszego do ostatniego gwizdka. Ruch i pracowitość Mané uosabia styl gry wprowadzony przez Kloppa. Senegalczyk przy piłce daje The Reds tyle co Eden Hazard w Chelsea, a bez niej pewnie z dziesięć razy więcej. (W tym sezonie Hazard więcej razy miał kontakt z piłką, ale to Mané zanotował więcej asyst i bramek.) W przeciwieństwie do Hazarda Mané nie jest w Liverpoolu piłkarzem, przez którego rozgrywana jest każda akcja – do takiej roli bardziej pasuje Philippe Coutinho lub Adam Lallana, a może Roberto Firmino... i nagle zdajemy sobie sprawę z tego, że jest co najmniej czterech piłkarzy, którzy w strefie boiska po stronie bramki przeciwnika biorą udział w każdej akcji; z tym, że albo uczestniczą po równo, albo wyznaczają sobie okresy meczu, kiedy jeden z nich wiedzie prym, a reszta pozostaje w cieniu. W tej drużynie nie ma jednego najważniejszego punktu – nie ma piłkarza, do którego wszyscy podają, ani jednego rozgrywającego. Zamiast takiego Mahreza i Vardy’ego Liverpool ma trzech Mahrezów; zamiast Kante i Drinkwatera Liverpool ma trzech Kante!
Zastanawiam się, czy to aby nie jest najbardziej ruchliwy, płynnie grający Liverpool w historii. To śmiałe twierdzenie, ale oparte częściowo na sposobie, w jaki piłka nożna rozwinęła się przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Różnica w porównaniu do złotej ery jest taka, że Liverpool w latach 70 i 80 grał płynnie i z dużą wymiennością pozycji (w szczególności w latach 1987-88) na tle drużyn, które w znakomitej większości w ten sposób nie grały. Dzisiaj niespotykane do tej pory poziomy sprawności fizycznej powodują, że gra się o wiele szybciej i płynniej. Stawiając na najwyższą wytrzymałość i wybieganie Liverpool tak naprawdę sprawia sobie przewagę liczebną na boisku – gracz przedryblowany jest w stanie pełnym sprintem obiec przeciwnika i zaatakować go ponownie. (Sprytnie, nie?) Do ataku można skierować większą liczbę piłkarzy, bo pewne jest, że wszyscy oni będą w stanie powrócić do defensywy. Można posłać do boju sześciu czy siedmiu zawodników i być spokojnym, że kilka sekund po załamaniu się ataku po odbiór piłki zgłosi się pięciu czy sześciu z nich. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że Liverpool może mieć przytłaczające posiadanie piłki i jednocześnie wybiegać więcej kilometrów od przeciwnika. W takim systemie posiadanie piłki nie musi być czymś złym, ani nudnym.
Lata temu, gdy Liverpool święcił największe triumfy, w zespole grali pomocnicy, skrzydłowi i napastnicy, których obiegali boczni obrońcy. Teraz mamy napastników w środku pola, lepszych napastników w ataku i pomocników w obronie (zarówno James Milner, jak i Joel Matip grali w przeszłości jako pomocnicy). W przeszłości grali dla nas pomocnicy tacy jak Graeme Souness i Steve McMahon – prawdziwi twardziele, którzy potrafili podać, strzelić z dystansu i poważnie skopać przeciwników (i nic tu nie pomagały ochraniacze). Byli to jednak niezaprzeczalnie środkowi pomocnicy. Pewnie zagraliby też jako boczni obrońcy, jak James Milner, ale przez całą karierę raczej nie zmieniali pozycji. Ian Rush zawsze był środkowym napastnikiem. Kenny Dalglish i Peter Beardsley zawsze grali podwieszeni pod wysuniętym atakującym. Tylko John Barnes z początku dawał popisy na skrzydle, potem jako napastnik, a na końcu jako środkowy pomocnik.
W dzisiejszych czasach silny środkowy pomocnik nie jest już tak potrzebny – częściowo dlatego, że stopniowo usuwa się z gry możliwość jakichkolwiek ostrzejszych sposobów odbioru piłki. (Dwadzieścia lat temu z defensywnego pomocnika próbował zrezygnować Roy Evans, ale jeszcze przed zmianą przepisów; ponowne wprowadzenie środkowego pomocnika, Paula Ince’a, okazało się nietrafionym pomysłem.) Odbiór piłki to coraz bardziej ryzykowna sprawa (gra się coraz szybciej, a arbitrzy muszą karać za coraz szerszy wachlarz zachowań). Dlatego zamykanie przeciwnikom dostępu do bramki dzięki niezmordowanemu bieganiu i kryciu jest obecnie lepszym rozwiązaniem, niż stawianie na jednego, wchodzącego w nogi oponentów z lawinową siłą pomocnika. Zastawianie drogi i aktywny pressing sprawiający, że drużyna przeciwna zaczyna panikować to nowy sposób na destrukcję w środku pola.
Moje peany na cześć Liverpoolu mogą się wydawać nieco przesadzone (nie wykluczam), ale pamiętajmy, że według Opta Liverpool zanotował najlepszy pod względem strzelonych bramek start sezonu (pierwsze osiem meczów o stawkę) od 121 lat! Patrząc na to w ten sposób można dojść do wniosku, że obecny Liverpool śmiało można porównywać z zespołami sprzed kilkudziesięciu lat. Na podstawie pierwszego etapu sezonu wygrywa on nawet to porównanie. Nie twierdzę, że zespół utrzyma ten poziom, bo tego nie da się stwierdzić. Chodzi mi tylko o to, że start kampanii dobrze wróży na przyszłość, w szczególności uwzględniając klasę drużyn, z jakimi dane się było zmierzyć The Reds. Derby i Burton to nie byli wielcy przeciwnicy, co jest oczywiste, ale nie były to też najgorsze drużyny – to nie chłopcy do bicia z czwartej ligi. Hull i Burnley to niby „tylko” kluby, które dopiero awansowały, ale jednak obie te drużyny rozpoczęły sezon w imponującym stylu. Dodajmy do tego Chelsea, Arsenal, Leicester i Tottenham (a w meczach z nimi Liverpool powinien strzelić więcej bramek, niż strzelił) i weźmy pod uwagę, że sześć z ostatnich ośmiu meczów The Reds grali na wyjeździe. Widać, że coś wisi w powietrzu. Nie zapomnijmy, że jedyne jak dotąd mecze na Anfield zakończyły się zwycięstwami 4-1 i 5-1.
Elastyczność w grze zespołu to część zmian, które każą nam zmienić postrzeganie drużyny. Zapewne niewielu się spodziewało, że w Liverpoolu Henderson będzie pełnił rolę defensywnego pomocnika z Wijnaldumem i Lallaną u boku. Nawet kontuzja Emre Cana, która mogła wpłynąć na takie przetasowanie, raczej nie skłoniła nikogo do obstawienia takiego składu. Można było posadzić Giniego i Lallanę na ławce i zagrać standardowym środkiem pola za linią ataku z wymiennością pozycji. Dla większości menedżerów taki układ zdałby egzamin. Głównym powodem, dla którego Liverpool gra bardziej ekscytująco, niż ktokolwiek mógł się spodziewać i konkuruje z Manchesterem City o miano najładniej grającej drużyny w lidze, jest zupełnie niespodziewane zestawienie ofensywnej szóstki w połączeniu z bardzo ruchliwym (lecz zawsze opanowanym) lewym obrońcą. (Co do Milnera to mówiłem, że będzie w stanie zacząć urywać się obrońcom – udawało mu się w zeszłym sezonie. Nie udało się z Burnley, ale to wypadek przy pracy.)
Być może z czasem przeciwnicy znajdą sposób na sprostanie „zorganizowanemu chaosowi” Jurgena Kloppa i The Reds, ale póki co wydaje się, że zespół jest praktycznie nie do zatrzymania, z nielicznymi wyjątkami, kiedy zawodzi wykończenie. (Krótka dygresja: często zastanawiam się, jak dużą rolę w zdobyciu mistrzostwa odgrywa liczba karnych podyktowanych na rzecz drużyny. Liverpool w zeszłym sezonie dostał tylko jednego. W tym było podobnie, ale na szczęście pojawiło się Hull. The Reds to zespół stworzony do wymuszania tych stałych fragmentów gry – mamy mnóstwo sprytnych piłkarzy wchodzących w pole karne.)
Dla mnie najlepszą drużyną ostatnich 25 lat (a nawet 29) był zespół z sezonu 2008/09. Wtedy to właśnie Rafa Benítez przeszczepił z Valencii arcydokładny i pełen automatyzmów sposób gry, który połączył z błyskotliwym atakiem. Obecni piłkarze Liverpoolu nie są tak niezawodni w obronie, ale znowu wszystkich dziesięciu graczy z pola bezustannie nęka i atakuje przeciwników. Jeżeli atutem tamtej drużyny była równowaga, to ten skład wyróżnia się płynnością wymiany pozycji wśród niezwykle wszechstronnych zawodników. Mimo iż Klopp i jego sztab mogą odczuwać frustrację ze względu na brak czystych kont i obsesyjnie myślą o pozbyciu się wszystkich błędów z gry, w żadnym momencie bieżącego sezonu Liverpool nie został zdeklasowany i nie był bezradny w obronie (tak naprawdę to The Reds źle bronili tylko przez kilka minut w spotkaniu z Arsenalem i chwilę z Burnley).
Nie widać wielkich problemów z systemem gry, jak w sezonie 2013/14, kiedy inna wspaniała ofensywna szóstka (w tym Henderson i Coutinho) działała zupełnie bez zgrania z linią defensywy. Obecna drużyna w mniejszym stopniu polega na indywidualnościach w ataku. Jej zaletą jest szaleńcza aktywność i pełna jednolitość. Można powiedzieć, że poza sytuacją, w której w meczu z Burnley wyraźnie brakowało Mane, nie było chwili, gdy zmiany w ofensywnej szóstce zmieniłyby drastycznie obraz gry. Wpuszczanie bramki co mecz nie jest takie znowu straszne, jeżeli w międzyczasie strzela się od dwóch do pięciu goli i stwarza wiele pięknych akcji.
Paul Tomkins
Autor: Konop
Data publikacji: 28.09.2016 (zmod. 02.07.2020)