LIV
Liverpool
Premier League
20.10.2024
17:30
CHE
Chelsea
 
Osób online 1694

Klub zdaje kolejne testy

Artykuł z cyklu Artykuły


Liverpool zdał kolejny egzamin – drużyna Kloppa na tym etapie wygląda naprawdę dobrze. Na co tak naprawdę stać The Reds? Co się zmieniło i co trzeba poprawić? Jakie wyzwania stoją przed zespołem? Paul Tomkins analizuje dotychczasowe dokonania drużyny i zastanawia się nad jej potencjałem.

Gdy po raz pierwszy miałem okazję przyjrzeć się nowej trybunie Main Stand z mojego stałego miejsca na Lower Centenary (z którego z powodu choroby obecnie już nie korzystam), widok skłonił mnie do refleksji. O nowym Anfield, a co ważniejsze, o nowych The Reds – zarówno jako o drużynie, jak i poszczególnych piłkarzach. Proces myślowy przez chwilę dążył do konkluzji niekorzystnej dla obecnej drużyny, ale stopniowo pojawiać się zaczęło coraz więcej argumentów przemawiających za siłą nowego składu. Podobne przemyślenia mam odnośnie atmosfery na Anfield, która zaczyna znowu przypominać to, co działo się w latach największej świetności klubu, choć przez jakiś czas huczny doping praktycznie ucichł.

W ostatnim meczu West Brom próbował wszystkimi siłami bronić się przed utratą bramki wykorzystując swoich „wieżowców” (nie sprawdzałem statystyk w tym sezonie, ale w zeszłym byli najwyższą drużyną, z jaką mierzył się Liverpool – średnia wzrostu 185 cm). Zespół mocno stawiał na długie podania i stałe fragmenty gry. Przepaść dzieląca nas od rywali pod względem umiejętności technicznych była monstrualna. To byli piłkarze z dwóch różnych planet. Zawodnicy West Bromu, klubu z tradycjami w Premier League, wyglądali jak weekendowi futboliści, którzy po kilku pintach lokalnego specjału w osiedlowym pubie wyszli pograć w piłkę. Biegali w prostych liniach, wybijali piłkę na oślep i bez jakiegokolwiek kunsztu wstrzeliwali ją w pole karne z dośrodkowań – nie da się tego tak naprawdę porównać do technicznego mistrzostwa, jakim popisywali się The Reds.

W zeszłym sezonie zupełnie otwarcie narzekałem na niską średnią wzrostu w Liverpoolu. W dalszym ciągu uważam, że jest to problem, nawet mimo że już w styczniu zakontraktowano dwóch wysokich graczy: Matipa i Grujicia, którzy mają ponad 190 cm wzrostu. Tylko Matip nadawał się jednak do wprowadzenia od razu do pierwszego składu. Miałem przeczucie (teraz już wiem, że błędne), że Grujić równie szybko wskoczy do wyjściowej jedenastki. Moje wątpliwości spotęgowała dodatkowo konieczność rozpoczęcia sezonu bez Emre Cana, który był do niedawna najwyższym pomocnikiem w drużynie. Nie zastąpiono go wysokim Grujiciem, tylko drobnym, aczkolwiek bardzo uniwersalnym napastnikiem (z doświadczeniem na pozycji pomocnika) Ginim Wijnaldumem. Jest on oczywiście wyższy od Joe Allena (kto nie jest?), ale Walijczyk zawsze był tylko zmiennikiem.

U boku Holendra w linii pomocy ustawiono Adama Lallanę – kolejnego niewysokiego piłkarza. Zawodnikiem z najwyższej półki, który zasilić miał formację napadu okazał się nie mobilny i wysoki zawodnik, taki jak Robert Lewandowski, ale drobny Sadio Mané. Daniel Sturridge i Divock Origi – dwaj najwyżsi napastnicy po odejściu Christiana Benteke – zostali posadzeni na ławie i to niekoniecznie z powodu jakichkolwiek przewin z ich strony. Poza tym obecną kampanię drużyna rozpoczęła z Alberto Moreno na pozycji lewego obrońcy. Wydawało się, że Liverpool będzie w tym roku jeszcze niższy, niż w sezonie 2015/16... Nawet zamiana Moreno na nieco wyższego Jamesa Milnera nie sprawiła, że średnia wzrostu jakoś dramatycznie skoczyła. Nowy bramkarz, Loris Karius, jest niższy o kilka dobrych centymetrów od swojego kolegi z Belgii. Nad konkurentem do miana pierwszego bramkarza góruje tylko odwagą i pewnością siebie przy piąstkowaniu piłki.

W zeszłym sezonie stwierdziłem, że jeżeli drużyna musi już koniecznie być taka niska, to powinna cholernie dobrze operować piłką. W Hiszpanii może sobie na to pozwolić Barcelona (bo to Barcelona, a poza tym gra w lidze, w której mniej się dośrodkowuje i mniej jest wysokich napastników), ale nie chciałem uwierzyć, by Liverpool kiedykolwiek zaczął grać w tym aspekcie tak wybitnie, by zupełnie zniwelować brak wzrostu w tej lidze – Królestwie Pulisa. Oczekiwałem, że Klopp przerobi The Reds na podobieństwo prowadzonej przez siebie Borussii, w której mnóstwo było wysokich graczy (w szczególności bocznych obrońców). Teraz widzę, że zespołowi rzeczywiście bliżej jest do Barcelony, choć bez nieprawdopodobnych wręcz popisów, na jakie stać wielkie gwiazdy z Katalonii. Częściowo wynikać to może z faktu, iż Brendan Rodgers (do lata 2015 r.) preferował niskich, technicznych piłkarzy, ale nigdy nie był w stanie wyciągnąć z nich tego, co najlepsze. Zamiast kompletnie reformować klub, Klopp postanowił zbudować system gry oparty na tych niełatwych do zagospodarowania talentach w sposób, jakiego jego poprzednik nie był w stanie zastosować (a już na pewno nie po odejściu Luisa Suareza). Niemiec poprawił grę zarówno poszczególnych piłkarzy, jak i drużyny jako całości. Liverpool może nie grać na poziomie, na jakim gra Barcelona, ale muszę przyznać, że spisuje się o wiele lepiej, niż myślałem. Zespół stosuje obiecywany wcześniej bezustanny, wariacki pressing, a w grze czuje się heavy metalowe szaleństwo. Oprócz tego Liverpool śrubuje jednak statystyki posiadania piłki, i to nie jest tylko sztuka dla sztuki (typu tysiąc podań między stoperami), ale metoda na budowanie dziesiątek akcji kończących się strzałami na bramkę. W tym szaleństwie jest metoda i to jest piękne!

Ruch piłkarzy w okresach, gdy drużyna jest w posiadaniu piłki oczarowuje nawet bardziej, niż pressing. Niestety mimo dobrego miejsca na trybunach nie byłem w stanie śledzić wszystkich posunięć piłkarzy wychodzących na pozycje, ale to dlatego, że było ich po prostu zbyt dużo. Ujęcie telewizyjne ofensywnej szóstki graczy ułatwia obserwowanie ruchu przednich formacji, bo kamera skupia się tylko na wąskim wycinku boiska. Przewagą zasiadania na trybunach Anfield jest jednak możliwość wybrania sobie jednego piłkarza i śledzenia jego poczynań z większym skupieniem. Widać wtedy jego sprinty, ustawianie się na różnych pozycjach w różnych sytuacjach i wszystko, czego nie pokazuje kamera – w szczególności, gdy reżyser akurat postanowił skupić się na tym, jak jeden z piłkarzy smarka glutami w murawę (chyba, że akurat mamy Mundial, bo wtedy co akcję kamery zwracają się w stronę co ładniejszych fanek, zupełnie ignorując wszystko inne). Jak każdy kibic żywo zainteresowany wynikiem meczu skupiałem się jednak większość czasu na piłce, po części też dlatego, że nie chciałem przegapić kolejnego technicznego popisu Lallany, Coutinho, Mané, czy Firmino. Ci piłkarze potrafią zahipnotyzować swoją grą nie tylko fanów, ale też przeciwników na murawie.

To właśnie za pomocą tej magicznej techniki Liverpool próbował pokonać The Baggies. Co oczywiste, próba się powiodła. Kwestia wzrostu (i stałych fragmentów gry) już zawsze będzie mi się śniła po nocach, tak jak po spotkaniu z United. West Brom pierwszy korner wywalczył dopiero w 69 minucie, ale to jakieś 11 minut szybciej niż przepłacani grajkowie Mourinho (80 minut zajęło im wbiegnięcie w pole karne The Reds i zorganizowanie sobie rzutu rożnego – i to pod wodzą człowieka, który jeszcze niedawno jojczył w mediach o tym, że przeciwnicy przyjeżdżając na Stamford Bridge stawiają autobus w obronie). Z czasem Karius powinien zacząć sobie radzić ze stałymi fragmentami. Intensywny trening pozwoli poprawić grę całego zespołu w tych momentach, ale i tak będzie to pięta achillesowa Liverpoolu. Z tym składem (szczególnie, jeżeli Wijnaldum znowu zajmie miejsce Cana, czego nie da się wykluczyć) nic na to nie poradzimy. Jeszcze przez długi czas będzie to stresować kibiców.

Wiele o grze Liverpoolu mówi to, że po strzeleniu bramki przez West Brom (nieco szczęśliwie, po odbiciu piłki od ramienia strzelca), goście nie oblężyli pola karnego The Reds. Gospodarze nie przestraszyli się i nie wycofali – choć mogli tak zareagować jeszcze rok temu. Liverpool zdwoił wysiłki i stworzył sobie jeszcze kilka okazji bramkowych. Było nerwowo, ale nie było desperacji. Za wyjątkiem meczu z bezzębnym Manchesterem United Liverpool nie jest w stanie zachować czystego konta (a przypomnijmy, że w autobusie na parkingu siedzą takie „gwiazdy” jak sprowadzony za 89 mln funtów Paul Pogba, zarabiający 260 tysięcy funtów tygodniowo Zlatan Ibrahimovic i istna młodzieżowa sensacja (sic!) w osobie Marcusa Rashforda). The Reds tracą jednak zazwyczaj nie więcej niż jedną bramkę. Trzeba przyznać, że na początku miesiąca Swansea mogło strzelić w pierwszej połowie więcej goli, ale United i West Brom nie zasługiwały na ani jednego. Nie operowały piłką i nie stwarzały żadnych okazji. Od momentu objęcia drużyny przez Kloppa zespół The Reds przebył długą drogę i zanotował wielkie postępy w sferze mentalnej. Nie ograniczają się one tylko do uspokojenia gry w defensywie.

Przypomnijmy sobie, jak trochę ponad rok temu Brendan Rodgers upierał się, że Sturridge to jedyny punkt, który sprawiał różnicę i zmieniał zespół grający co najwyżej średnio w drużynę, która strzeliła trzy gole w meczu z Aston Villą (która, nota bene, okazała się drużyną arcygównianą). Klopp zadrwił z tego nonsensu i całkowitego oparcia gry na chimerycznym Sturridge'u poprzez sprawienie, że bramki strzelają właśnie zawodnicy, którzy byli w składzie drużyny Rodgersa. Niemiec dodał tylko jednego „napastnika” w osobie Mané, a The Reds stali się zespołem zdobywającym najwięcej goli w lidze (zarówno w roku kalendarzowym 2016, jak i w obecnym sezonie). Sturridge zaś z pozycji kluczowego napastnika – jedynego źródła punktów – spadł na miejsce zwykłego członka drużyny. Wydaje się, że to dość surowe potraktowanie piłkarza, ale takie są po prostu realia. (To w żaden sposób nie zmienia faktu, iż Stu to w dalszym ciągu doskonały napastnik i świetnie, że klub może korzystać z jego usług; dla mnie w klasyfikacji jest tylko odrobinę za podstawowym składem, a to tylko dlatego, że formacja ofensywna działa w idealny sposób jako kolektyw.)

Z pomocą obrzucanej niegdyś błotem komisji transferowej Klopp wykorzystał letnie okienko w bardzo przemyślany sposób. Udało mu się również w sukcesy zmienić praktycznie wszystkie wpadki komisji i Rodgersa. Na tym polega zarządzanie na najwyższym poziomie: transformacja, nie transfery. (Oczywiście zazwyczaj potrzeba też pieniędzy, a Klopp wreszcie zaczął je wydawać – choć w dalszym ciągu nie tak dużo, jak się spodziewałem.) Piłkarze są wytrzymalsi i silniejsi, przez co lepiej grają (co najmniej tak dobrze jak za swoich czasów w Southampton). O futbolu myśli się jako o starciu dwóch 11-osobowych drużyn. Jak tłumaczyłem podczas spaceru do samochodu zeszłej nocy (długiego, bo dookoła kolosalnej trybuny Main Stand – co mi przywodzi na myśl sytuację sprzed lat, gdy Bill Shankly chcąc na konferencji prasowej zaprezentować dziennikarzom rosłego Rona Yeatsa, kazał im obejść go dookoła), jeżeli zawodnik gra na pozycji pomocnika, nie jest w formie lub ma słabszy dzień i daje się przejść sprytnym podaniem lub po prostu okiwać, to tak jakby nie było go zupełnie na boisku. Gdy taki zawodnik jest idealnie przygotowany, może sprintem dobiec do przeciwnika i spróbować ponownie odebrać mu piłkę. W istocie dobre przygotowanie fizyczne pozwala na przechytrzenie systemu i sprawienie, że ma się więcej graczy na boisku – sześciu piłkarzy w ataku, przed piłką, a kilka sekund później ośmiu za jej linią w defensywie.

Mówi się o powrocie Stevena Gerrarda w roli trenera (nie mam z tym problemu, ale trzeba zachować „świętą trójcę” taktyki i treningu, której częścią jest Jurgen Klopp). Przypomniało mi to o smutku, jaki przeżywałem widząc, jak w ostatnich latach kariery w Liverpoolu mijali go przeciwnicy z piłką (a w prawdziwą depresję wprowadzało mnie patrzenie, jak dzieje się to, gdy grał u boku Charliego Adama lub Lucasa Leivy po kontuzji kolana). Kilka lat wcześniej Gerrard pobiegłby za takim delikwentem i wjechał w niego wślizgiem, zabrał mu piłkę i pogalopował na bramkę przeciwnika. Po trzydziestce był już w takich sytuacjach tylko biernym widzem.

Dodatkowe zajęcia fizyczne, które wprowadził Klopp sprawiły, że nie ma obecnie w Premier League drużyny, która w meczu przebiegałaby tak duży dystans, jak The Reds. Pozwala to graczom z Anfield grać prawie na dwóch pozycjach naraz. Jeżeli przebiega się 10% więcej dystansu od przeciwnika, zarówno w ataku jak i w obronie, w praktyce równa się to wprowadzeniu na murawę dwunastego zawodnika. Wystarczy tylko, by bieganie rozłożyć po równo na całą drużynę (tak, nie chodzi o to, by to James Milner zapieprzał 120 kilometrów w meczu. Co nie zmienia faktu, że pewnie by to zrobił, gdyby nikt mu nie powiedział, że już wystarczy. Pewnie do tej pory zasuwałby od bramki do bramki.)

To jest główna zaleta gry The Reds pod wodzą Jurgena Kloppa – wymienność funkcji, zrozumienie między piłkarzami, szybka decyzja, kto tym razem ma się puścić sprintem, a kto poświęcić chwilę na złapanie oddechu. Przygotowanie fizyczne zawodników jest jednak tak dobre, że takie przerwy zawsze trwają rzeczywiście tylko kilka sekund. Ten system niesie ze sobą pewne ryzyko – podczas ciężkiego treningu mogą występować kontuzje (o czym zaświadczyć może nasz szklany napastnik), a na późniejszych etapach sezonu gracze mogą zacząć się wypalać. Po to właśnie zbudowano tak szeroki skład. Poza tym bez rozgrywek europejskich ryzyko nie jest tak wysokie.

Różnorodność

Kolejną wspaniałą informacją jest to, że Liverpool nie atakuje zawsze w taki sam sposób, korzystając z tych samych piłkarzy. W ostatnim meczu Mané przyjmował piłkę w głębi pola i praktycznie za każdym razem oddawał ją kolegom po podprowadzeniu jej pod pole karne – miejscami był aż zbyt altruistyczny. W innych spotkaniach, zazwyczaj na wyjeździe, przeciwko wysoko ustawionej defensywie rywali, Mané w idealnym momencie przecinał linię obrony, unikając spalonego i szukając akcji sam na sam z bramkarzem. Jego szybkość i wyczucie momentu sprawiają, że przeciwnicy cofają się pod bramkę, czym umożliwiają rozgrywanie akcji bliżej pola bramkowego przez Firmino i Coutinho. Lallana i Wijnaldum zajmują w takiej sytuacji pozycje wsparcia.

Firmino jest jedynym piłkarzem w tej drużynie, który wymyka się jakiejkolwiek klasyfikacji. Czasami zdarza mu się dograć w perfekcyjny sposób, tak jak w ostatnim spotkaniu do Mané, ale marnuje też wiele własnych okazji strzeleckich (najważniejsze jednak, że zawsze znajduje się w odpowiedniej pozycji, w szczególności, gdy gra jako „fałszywa dziewiątka”; albo otwiera przestrzeń dla kolegów z zespołu, albo samemu stwarza zagrożenie dla bramki przeciwnika).

Coutinho jest wszędobylski. Lallanie z kolei brakuje trochę do formy sprzed kontuzji, ale z pewnością otwarcie sezonu może zaliczyć do bardzo udanych. Nawet Wijnaldum znajdował się w pozycji najbardziej wysuniętego zawodnika bardzo wiele razy, choć nie zawsze otrzymywał piłkę –pisałem o tym jakiś miesiąc temu.

Całość pięknego obrazu dopełnia cudotwórca James Milner, grający obecnie na lewej obronie. Ah, James Milly Michael Milton Maksymilian Milner... Dla wielu menedżerów przez całe lata był kimś, kogo do drużyny wciska się trochę na siłę. W Liverpoolu z łatającego dziury pomocnika stał się rasowym lewym obrońcą. Jego energia i siła sprawiają, że jest wprost idealny na tę pozycję. Ma chęć gry i lubi grać w ataku. Nie schodzi tylko do środka, próbując znaleźć pozycję do strzału. Bardzo często obiega pomocników po linii bocznej i dośrodkowuje. W meczu z West Bromem trochę mu się jednak nogi plątały przy tych krosach. Kluczowe na tej pozycji jest jednak wywołanie wątpliwości w obrońcach (tu Coutinho mógłby się bardziej wykazać, choć i tym razem zejście do prawej nogi mu się udało), a to Milnerowi nie sprawia kłopotów – dośrodkowuje równie dobrze obiema nogami. Gdy zacznie grać w trochę szybszym tempie, może stać się niezastąpiony. Choć z drugiej strony, gdyby był tak szybki, pewnie byłby teraz światową gwiazdą środka pola i nie przeszedłby za darmo do Liverpoolu...

Nawet Karius przyczynia się do sukcesów drużyny. Nogami gra lepiej niż większość golkiperów. Nie oznacza to, że jest zupełnie pewny w bramce. Musi jeszcze wiele poprawić, ale można tego oczekiwać po tak młodym zawodniku, który dopiero co przeszedł z innej ligi i uczy się radzić z grą w powietrzu dominującą w Premier League. Być może Liverpool dopuszcza do mniejszej ilości strzałów i rzutów rożnych częściowo dzięki nowemu bramkarzowi. Karius pomaga kolegom rozgrywać piłkę od linii defensywy, szybko i celnie podaje futbolówkę i ustawia się zdecydowanie wyżej od swojego konkurenta (często w ogóle poza polem karnym). Niemiecki golkiper rozpoczyna ruch drużyny, który prowadzi do wywarcia presji na rywalach. Mignolet – który z dośrodkowaniami radził sobie jednak lepiej – często po prostu oddawał przeciwnikom piłkę.

Dla mnie interesujące było to, czy West Brom spróbuje zagrać tak, jak United, czyli wyeliminuje z gry wszystkie krótkie rzuty wolne i podania od bramki do obróńców. Celem Mourinho było zmuszenie Liverpoolu do wybijania piłek na środek pola, gdzie stałyby się łupem Wielkiego Belgijskiego Łokcia. Zastanawiałem się też czy Pulis – król czystych kont w meczach z The Reds – nie postawi jednak na pełną defensywę. Oczywiście wybrał bramkę numer dwa.

Jednym z pozytywów gry Liverpoolu w tym sezonie jest to, że drużyna potrafi rozegrać piłkę od bramki pod pressingiem. Przyczyniają się do tego Karius, Milner i Matip, którzy z podaniami mają o wiele mniejsze problemy, niż ich poprzednicy. Gra The Reds mocno kontrastuje z metodą radzenia sobie z presją ze strony rywali preferowaną przez Rodgersa: wybić, dyle dalej, a najlepiej do Benteke. Błędy będą się jednak zdarzać i jest to równie pewne, co ciągłe występy Johna Stonesa. Joel Matip dołączył do drużyny z podobną reputacją po rozegraniu setek meczów w Bundeslidze. Młodzi stoperzy, podobnie jak młodzi bramkarze, popełniają więcej błędów niż piłkarze na innych pozycjach. Matip ma już 25 lat, więc prawdopodobnie właśnie wyrasta z popełniania gaf, ale po przybyciu do nowego klubu w nowej lidze mogą się przytrafić różne nerwowe sytuacje. Na szczęśce póki co gra on praktycznie bezbłędnie.

Jeszcze jedna dobra wiadomość: Liverpool tworzy tak wiele szans strzeleckich, że nawet w słabszy dzień (a w meczu z West Bromem zarówno Can jak i Firmino nie byli w najwyższej dyspozycji, choć momentami i oni mieli przebłyski) są w stanie nastrzelać kilka bramek i pozostać na pierwszym miejscu klasyfikacji strzeleckiej wśród zespołów w 2016 roku. Drużyna była sobie również w stanie poradzić z kontuzjami, nie tracąc przy tym jakości. Żaden z graczy w szerokim składzie nie jest nieodzowny.

Siła w rezerwach

Poważniejszy sprawdzian może przyjść w momencie, gdy kilu zawodników dozna urazów czy z innego podowu nie będzie w stanie grać. Mamy jednak kilku świetnych piłkarzy również w rezerwie. Wystawiając w meczu graczy rezerwowych musimy zaakceptować to, że zespół będzie grał w inny sposób – mniej świetnych wymian piłki i powrót do bardziej tradycyjnych formacji i sposobów poruszania się po boisku. Więcej będzie szybkości i siły Origiego, który zamiast być fałszywą dziewiątką, może przewodzić linii ofensywnej. Do dyspozycji pozostanie błyskotliwy i utalentowany strzelec Daniel Sturridge. Na murawie pojawią się defensywnie nastawieni Lucas i Stewart, pracowity i autentyczny Danny Ings, silny i opanowany Grujić, Moreno o nieskończonych pokładach energii. W obronie spokojny i poukładany Klavan. Poza tym Ojo o dużych umiejętnościach technicznych i, czego ostatnio byliśmy świadkami, wielki i dominujący Can, który zastępuje drobnego Wijnalduma i Lallanę. Jeżeli na jakikolwiek mecz ze wzmiankowanych piłkarzy powołanych zostanie czterech czy pięciu, sposób gry musi się zmienić. Tak jednak dzieje się w przypadku każdej drużyny, której pozbawia się najlepszych graczy. Niekiedy smutno się robi, gdy taki Ings nie mieści się na ławce rezerwowych, ale z drugiej strony Motyla noga, jesteśmy tacy mocni, że nawet Ings nie mieści się na ławce! (A tak poza tym, czy ktoś jeszcze tęskni za Mamadou Sakho, który jeszcze do niedawna traktowany był jak wybawca? To tylko jeden z kilku reprezentacyjnych graczy, którzy musieli się pożegnać z regularną grą.)

Poważną wadą takiego stanu rzeczy jest nieogranie wynikające właśnie z siedzenia na ławie (widać na przykładzie Cana, którego zagrywki niejednokrotnie wywołują jęki z trybun) i brak płynności w grze. Rezerwowi nie grają na poziomie Mané, Firmino i Coutinho i nie są po prostu w stanie takiego poziomu osiągnąć. W najbliższej przyszłości z ławki rezerwowych nie będą już na szczęście wchodziły takie asy jak Voronin*, Ngog, Balotelli, Aspas czy Moses (i nie ma się tu co rozwodzić nad tym, jacy dobrzy byli wcześniej, czy po odejściu z Liverpoolu, bo w tym kontekście to nie ma znaczenia). Teraz na swoją kolej na murawie czekają Sturridge, Origi, Ings i Ojo (a już niedługo być może dołączy do nich Ben Woodburn).

(*Ja to w sumie lubiłem Voronina, ale byłem chyba jednym z nielicznych.)

Zdawanie egzaminów

Jest szansa na wygranie ligi – zdaliśmy już sporo egzaminów, a niektóre z nich z wynikiem celującym, choć może akurat nie ten z West Bromem. Do tego potrzebujemy jednak podstawowych piłkarzy na murawie w większości meczów. Nie da się jednak zatrzymać ich w dobrej formie non stop, aż do zakończenia kampanii, chyba że dopisze nam takie szczęście (albo świetny sztab od przygotowania fizycznego) jak w zeszłym sezonie Leicester. Liverpool ma jednak w rezerwie znacznie więcej wartościowych piłkarzy, niż mistrz kraju.

Optymizmem może nie napawać fakt, iż większość pretendentów do tytułu jest w tym sezonie mocniejsza niż jeszcze kilka miesięcy temu. Manchester City wygrał 10 pierwszych spotkań i wyglądał wprost oszałamiająco, ale nie zwyciężył pięciu ostatnich meczów. To tylko wzmacnia nadzieję we wszystkich ludziach związanych z Liverpoolem. Obecnie po prostu nie ma nikogo, kto mógłby nas przerazić. Nowi menedżerowie mogą sobie wzmacniać Bogatą Trójkę, ale żaden z nich nie był do tej pory w stanie wysforować się znacznie przed Liverpool, choć The Reds mieli trudniejszy początek sezonu i grali więcej meczów na wyjeździe.

Nie da się na tym etapie ferować ostatecznych wyroków co do mistrzostwa, ale wydaje się, że Liverpool ma w składzie talent, głębię i różnorodność pozwalające na zdobycie 80 punktów (co nie jest takie częste dla the Reds w erze Premier League). Oczywiście, jeżeli nie stanie się nic naprawdę złego. Bardzo wiele statystyk jest równe lub lepsze od tych z sezonu 2008/09 (2 miejsce, 86 punktów) i 2013/14 (2 miejsce, 84 punkty). Daje to nadzieję na przyszłość.

Podsumowując, to niezwykle ekscytujący okres dla klubu, drużyny, menedżera i kibiców. Na pięknym i o wiele głośniejszym niż dotychczas stadionie możemy teraz wszyscy sprawić, że Liverpool stanie się potęgą, z którą wszyscy będą się liczyli.

Paul Tomkins



Autor: Konop
Data publikacji: 26.10.2016 (zmod. 02.07.2020)