Część VI
Artykuł z cyklu Kevin Keegan
Z Liverpoolem związanych jest wiele moich wspomnień, na boisku i poza nim. Debiutancki mecz przeciwko Nottingham Forest na zawsze pozostanie wyjątkowym wydarzeniem, podobnie jak ćwierćfinał Pucharu Europy z St Etienne w sezonie 1976/1977, moim ostatnim w klubie, kiedy zdobyliśmy to trofeum.
Nawet teraz gdy jadę do Francji, właśnie o ten mecz mnie pytają. Pamiętają oba spotkania i moją bramkę w drugim. Niezwykła atmosfera, zielone morze fanów St Etienne mieszające się z czerwienią Liverpoolu i ich "Allez les Verts" (Naprzód Zieloni - przyp.tł.) rozlegające się na stadionie.
Nie mogłem wziąć udziału w pierwszym spotkaniu rozgrywanym we Francji z powodu kontuzji. Z boku oglądałem jak, nie tylko uniemożliwiamy grę temu wysoko cenionemu zespołowi, ale również stwarzamy znacznie więcej okazji. Steve Heighway trafił w poprzeczkę zanim Bathenay z St Etienne uderzył z woleja, a szczęśliwy strzał bocznego obrońcy Janviona zapewnił gospodarzom minimalne zwycięstwo. Zazwyczaj po meczach w Europie gracze otrzymują drobne prezenty. Najczęściej dostajesz zegarek (powinienem wiedzieć, mam ich przecież całą szufladę). Jednakże tym razem, Francuzi obdarowali nas skrzynkami z narzędziami. Bez wątpienia wyrazili w ten sposób, co o nas myśleli - zapomnijcie o futbolu chłopcy, spróbujcie zająć się mechaniką.
Rewanż, rozgrywany w marcu 1977 roku był perfekcyjny dla 55-tysięcznego tłumu zgromadzonego na trybunach Anfield i spełnił wszelkie oczekiwania. Nie mogliśmy zacząć lepiej. Po dwóch minutach dośrodkowałem piłkę prosto na głowę Johna Toshacka, a oczy bramkarza Curcovica musiały być utkwione w naszym potężnym napastniku, ponieważ futbolówka przeleciała nad jego głową i wpadła do siatki. Dalej, mamy ich, pomyślałem. Nie było to jednak takie proste. Musieli zagrać tak dobrze jak my. Słynny Rochteau zmusił Clemence'a do dwóch akrobatycznych parad. Zdecydowanie nie chcieliśmy pozwolić rywalom na zdobycie wyjazdowego gola. Po pięciu czy sześciu minutach drugiej połowy Bathenay przechadzał się środkiem pola. Zachęcałem go do oddania strzału myśląc, że nigdy nie pokona Clema z dystansu.
Stało się dokładnie to, na co liczyłem. Uderzył piłkę z 35 metrów, a następnym obrazem jaki mam w pamięci jest Clem wyciągający ją z siatki. Bardzo chciałbym wiedzieć jaką miała ona prędkość, mijając linię bramkową. Pomimo szczerych chęci i zamiarów nie potrafiliśmy zrobić nic mając naprzeciw klasowego przeciwnika, a do awansu potrzebowaliśmy jeszcze dwóch bramek. Wtedy jednak były napastnik Arsenalu, Ray Kennedy wpisał się na listę strzelców po podaniu Toshacka. Sześć minut przed końcowym gwizdkiem, kibice na Anfield oszaleli. Chwilę później Tosh przerzucił piłkę nad francuskimi obrońcami prosto do Davida Fairclougha, który zapewnił nam awans.
Temu rudowłosemu piłkarzowi często zdarzały się podobne wejścia z ławki rezerwowych, stąd jego przydomek, Superb. Był niesamowity. Sprawiał wrażenie osoby, która chce pokonać cały świat, ale gdy znajdował się na boisku od pierwszej minuty, zawsze konieczna była zmiana. Nigdy nie mogłem tego pojąć. Pamiętam bramkę, którą strzelił Evertonowi. Siedziałem na ławce kontuzjowany, gdy stojąc plecami do The Kop zgarnął piłkę i głową skierował ją w stronę trybuny Anfield Road.
Jednak tego dnia przeciwko St Etienne zawodnikiem meczu został Ray Kennedy. Sądzę, że odszedł z Arsenalu wówczas, gdy współpraca z Johnem Radfordem i system, który dał im dublet zaczęły zawodzić. Nigdy nie otrzymałby u nas pozycji środkowego napastnika, którą zdaniem Shanksa miał zająć. W rzeczywistości był jego ostatnim transferem, a to Bob Paisley przesunął go na lewą stronę boiska, pozycję, na której występował w reprezentacji Anglii. Gdy dołączył do Liverpoolu był wciąż młodym chłopakiem z latami kariery przed sobą i chociaż nie brakowało błędów z jego strony, coś poszło nie tak. Wydawało się, jakby minął jego termin ważności.
Ray był wtedy humorzastym człowiekiem, ale w świetle jego kłopotów ze zdrowiem to w pełni zrozumiałe. Ostatecznie zdiagnozowano u niego chorobę Parkinsona. Gdy miał dobry dzień, był wspaniały, ale nie żywiłem do niego wielkiej sympatii. Biadolił do tego stopnia, że nazwaliśmy go Albert Tatlock, po jednym z nieszczęśliwych bohaterów "Coronation Street" (brytyjska opera mydlana - przyp.tł.). Później lekarz stwierdził, że to pierwsze symptomy jego choroby, jednak nikt w klubie, podobnie jak sam Ray, nie mógł o tym wiedzieć.
Autor: Olka
Data publikacji: 07.08.2011 (zmod. 02.07.2020)