TOT
Tottenham Hotspur
Premier League
22.12.2024
17:30
LIV
Liverpool
 
Osób online 1862

To nie był wypadek przy pracy

Artykuł z cyklu Artykuły


Liverpool opuścił London Stadium z palącym poczuciem niesprawiedliwości.

- To był ewidentny faul na Alissonie. Jak to może nie być odgwizdane? Ogbonna włożył tam ramię - narzekał Jürgen Klopp, zapytany o pierwszą, kontrowersyjną bramkę West Hamu, gdy jego bramkarz na próżno apelował o odgwizdanie rzutu wolnego.

Klopp był również święcie przekonany, że z boiska powinien wylecieć Aaron Cresswell za swoje "lekkomyślne wejście”, które powaliło na chwilę Jordana Hendersona. W obydwu przypadkach VAR poparł pierwotną decyzję sędziego Craiga Pawsona. Alisson zawinił zbytnią pasywnością pod presją po dośrodkowaniu Pablo Fornalsa z rzutu rożnego, jednak Cresswell niewątpliwie miał szczęście, unikając napomnienia.

Jakże inny mógł być ten niedzielny, pouczający wyjazd do stolicy, gdyby te kluczowe decyzje poszły na korzyść Liverpoolu. Jednak patrząc na chłodno, ten mecz to żadna pechowa historia. Podopieczni Jürgena Kloppa mogą winić tylko siebie za to, że ich budząca podziw 25-meczowa seria spotkań bez porażki we wszystkich rozgrywkach obróciła się w pył.

Rzeczywistość jest taka, że ​​Liverpool dostał dokładnie to, na co zasłużył, a West Ham ukarał The Reds za pełen błędów występ w drugiej połowie.

Kiedy po oszałamiającym rzucie wolnym Trent Alexander-Arnold wyrównał tuż przed przerwą - był to jego pierwszy gol od kwietnia - goście byli w idealnej sytuacji, by pójść za ciosem.

Zamiast tego zaliczyli niepokojący regres.

Słabość w defensywie była połączona ze skrajnym brakiem asekuracji ze strony zdominowanych tego dnia pomocników. Nikt nie biegł za sprinterami, przestrzeń nie była odpowiednio zamykana, a zawodnicy tracili beztrosko piłkę w niebezpiecznych miejscach. Wszystko przychodziło gospodarzom zdecydowanie za łatwo - na czym zyskał najpierw Fornals, a potem Kurt Zouma. Mogło być gorzej, ale po wejściu z ławki Divock Origi zdobył drugą bramkę w 83. minucie, ustalając ostatecznie wynik tego szalonego meczu.

Ważna jest jednak perspektywa. Liverpool wkracza w ostatnią w tym roku kalendarzowym przerwę reprezentacyjną, mając zapewniony awans do 1/8 finału Ligi Mistrzów z pierwszego miejsca w grupie, ćwierćfinał Pucharu Carabao i tylko cztery punkty straty do lidera Premier League. Jest wiele pozytywnych rzeczy, ale błędem byłoby lekceważenie tej porażki i potraktowanie jej jak wypadku przy pracy, bo to nie przytrafia się po raz pierwszy.

Zarządzanie przebiegiem meczu i kontrola gry to stały problem. I tak, jak Liverpool generalnie rozpędzał się w tym sezonie, z majestatycznym Mohamedem Salahem na czele, tak też brakowało mu solidności.

We wrześniu The Reds prowadzili 2:1 i 3:2 z beniaminkiem z Brentford, a ostatecznie musieli zadowolić się punktem. Podobna historia miała miejsce w zeszłym miesiącu w Manchesterze z City - prowadzili dwa razy, ale nie potrafili utrzymać wyniku. Na wyjeździe z Atlético Madryt oddali dwubramkową przewagę, zanim zdobyli zwycięskiego gola, grając w przewadze. Również nieco ponad tydzień temu mogli zobaczyć, jak z prowadzenia 2:0 z Brighton na Anfield robi się remis.

To niedopuszczalne, jeżeli Liverpool ma być poważnym pretendentem do tytułu w tym sezonie. Nie możesz być tak otwarty. Nie możesz ciągle dawać rywalom takich prezentów. Nie możesz być delikatny. Cechą zwycięskiego Liverpoolu w sezonie 2019/20 była umiejętność dominacji, a następnie uspokajania przebiegu gry poprzez zamykanie spotkań. Muszą na nowo odkryć tę sztukę.

Skąd bierze się problem? Absencje i zmiany w pomocy z pewnością nie pomogły. Klopp musiał wystawić wiele różnych kombinacji, więc w środku pola zabrakło ciągłości. Zdecydowanie zbyt prosto było przejść przez Liverpool. Wygląda na to, że Klopp wciąż szuka odpowiedniego balansu.

Letnie odejście Georginio Wijnalduma do Paris Saint-Germain zostało spotęgowane przez kontuzje Elliotta, Thiago, Fabinho i Keïty. Henderson i Oxlade-Chamberlain mieli wczoraj problemy, a Thiago, który na ostatnie 20 minut wszedł z ławki, by zastąpić tego ostatniego, wciąż wraca do pełnej sprawności po sześciu tygodniach przerwy z powodu urazu łydki.

Nie pomogło też to, że Alisson zupełnie nie był sobą.

Brazylijczyk, oprócz tego, że został zawstydzony po dwóch rzutach różnych, pozwolił również na to, by strzał Fornalsa przemknął obok niego. Akcję bramkową wypracował Jarrod Bowen, który pokazał, dlaczego jest na radarze Liverpoolu, ale mimo wszystko powinien on zostać powstrzymany, nawet jeśli miałoby to oznaczać żółtą kartkę. Nikt nie wziął na siebie odpowiedzialności.

Andrew Robertson, przywrócony do składu po odpoczynku w środku tygodnia w czasie meczu z Atlético, potrzebował dobrego występu. Tak się nie stało. Lewy obrońca reprezentacji Szkocji cieszy się dużym kredytem zaufania, ponieważ miał olbrzymi wpływ na wszystko, co Liverpool osiągnął w ostatnich latach, ale obecnie przeżywa kryzys, a jego miejsce w drużynie jest poważnie zagrożone. Z pewnością czuje już na plecach oddech Kostasa Tsimikasa, który zaimponował, gdy tylko dostał szansę, by stanąć twarzą w twarz z podopiecznymi Diego Simeone.

Na osiem dośrodkowań w niedzielnym meczu Robertson odnalazł kolegę z drużyny tylko raz. Dwukrotnie jego niechlujne wyprowadzenie doprowadziło do niebezpiecznych kontrataków West Hamu. W tym sezonie ma tylko jedną asystę w Premier League. Jego pewność siebie z pewnością została nadszarpnięta.

Plan gry Davida Moyesa był jasny: czekać głęboko, bronić się dużą liczbą zawodników i rzucać się do ataku po błędach Liverpoolu. Udało się.

- Wyglądało na to, że straciliśmy cierpliwość. Nie byliśmy aż tak spokojni w decydujących momentach - żałował głośno Klopp, którego zespół miał 69 procent posiadania piłki.

Bez przestrzeni do działania linia ataku Liverpoolu wydawała się tracić zapał. Mo Salah i Sadio Mané nie zdołali wykorzystać niezłych okazji, gdy było 1:1. Diogo Jota, tak kluczowy dla zespołu teraz, gdy Roberto Firmino z powodu kontuzji będzie pauzował nawet do sześciu tygodni, strasznie zniknął.

Potem już wszystko się posypało. Nie zadziałały podstawowe rzeczy i opanowanie opuściło The Reds. Gdyby nie Virgil van Dijk gospodarze wyrządziliby Liverpoolowi jeszcze większe szkody.

Klopp będzie miał wiele do przemyślenia podczas tej dwutygodniowej przerwy na mecze reprezentacji, zanim sezon ligowy powróci 20 listopada wraz z wizytą będącego w formie Arsenalu.

Niedzielny mecz, mający być pokazem siły The Reds, okazał się bolesnym powrotem do rzeczywistości, który uwydatnił to, czego im obecnie brakuje.

James Pearce



Autor: Bartolino
Data publikacji: 08.11.2021