TOT
Tottenham Hotspur
Premier League
22.12.2024
17:30
LIV
Liverpool
 
Osób online 1728

Zapomniany chłopak Billa Shankly'ego

Artykuł z cyklu Historia


Być może nazwisko George Scott nie mówi zbyt wiele przeciętnemu kibicowi Liverpoolu. Mamy jednak przyjemność przedstawić człowieka, który ma naprawdę wiele do opowiedzenia. Przed wami wywiad z zawodnikiem Liverpoolu z lat 1960-1965, czyli z czasów, kiedy rodziła się wielka potęga pod rządami Billa Shankly'ego.

George przez pięć lat dobijał się do pierwszej drużyny, jeździł z nimi na mecze, w rezerwach był podstawowym zawodnikiem i najlepszym strzelcem. Był w ekipie, która pojechała na Wembley po pierwszy w historii the Reds Puchar Anglii. To wszystko jednak nie wystarczyło - nie zdołał zadebiutować w oficjalnych rozgrywkach. Dlaczego? Jak to się stało? Od czego się zaczęło? Jakim trenerem i jakim człowiekiem był Bill Shankly?

To także opowieść o jego karierze w Szkocji i powrocie do Aberdeen, grze w Republice Południowej Afryki i rozmowy o współczesnej piłce. Tego wszystkiego dowiecie się po przeczytaniu długiego, naprawdę potężnego wywiadu. Dzięki uprzejmości Fan Klub Liverpool FC Polska i Macieja Konofola publikujemy go na łamach naszego portalu - LFC.pl.

Kiedy Liverpool FC odkrył młody talent Georga Scotta? Ile wtedy miałeś lat i jak to się stało, że wylądowałeś w Liverpoolu?

Pod koniec 1959 roku grałem dla Aberdeen i szkockiej młodzieżówki. Moje umiejętności zostały dostrzeżony przez Jima Lornie, opiekuna w mojej szkole, ale również scouta LFC. The Dons (Aberdeen) to byli moi bohaterowie. Na początku chciałem grać tylko dla nich. Wtedy, gdy byłem piętnastolatkiem, pojawił się Liverpool. Jim przekonał moją matkę, a ta niechętnie, ale pozwoliła mi pojechać do Liverpoolu na tygodniowe testy. Po rozegraniu trzech meczów dla klubowej drużyny „C” przeciwko Blackpool, Evertonowi i Preston, zaproszono mnie na Anfield, żebym podpisał młodzieżowy kontrakt. Moja babcia zapytała Billa Shankly’ego „Gdzie jest Liverpool?”, a Shankly szybko odparł: „Jesteśmy w drugiej lidze, ale w przyszłym roku będziemy w pierwszej, jestem tego pewien”. Ta pewność siebie wywarła na mnie wrażenie. Podjąłem decyzję, mogłem pójść tylko do jednego klubu – Liverpool FC.


fot. LFCHistory.net

Czy Anfield i cały klub na początku nie były trochę przytłaczające dla 15-latka?

Byłem młodym chłopakiem daleko od domu, ale Liverpool nie był tak wielkim klubem jak dzisiaj. Grali wtedy w drugiej lidze, ale Bill Shankly miał to niedługo zmienić.

Mimo to – tak, to był dosyć przytłaczające. Przychodząc do Liverpoolu, Bobby Graham, Gordon Wallace i ja spotkaliśmy Joe Fagana i Reubena Bennetta. Reuben był wielkim charakterem z Aberdeen, który opowiadał nam młodym świetne, niewiarygodne historie. Po drodze na Anfield z Joe i Reubenem, Joe powiedział: „to jest słynna Scotland Road, jest tu pub na każdym rogu i biada wam chłopcy, jeżeli spotkamy was w którymś z nich, wrócicie następnym pociągiem do domu”. Wkrótce dotarliśmy na 258 Anfield Road. To była nasza kwatera na następne kilka lat. Duży dom z czerwonej cegły był o rzut kamieniem od the Kop. Tommy Smith i Chris Lawler podpisali młodzieżowy kontrakt w tym samym tygodniu co Bobby Graham, Gordon Wallace i ja. Tommy i Chris oczywiście stali się potem legendami klubu, a Gordon, Bobby i ja mieliśmy swoje momenty chwały w kolejnych latach, o czym można zresztą przeczytać w mojej książce „The Lost Shankly Boy”. Po dwóch latach jako junior, podpisałem w pełni profesjonalny kontrakt z Liverpoolem w moje 17. urodziny, 25 października 1961. Jedno z moich pierwszych wspomnień o Billu miało miejsce niedługo po moim przybyciu do Liverpoolu, gdy staliśmy w kole środkowym na Anfield i oprowadzał mojego ojca i mnie po dosyć zniszczonym wówczas stadionie. Bill powiedział „ten chłopak ma szczęście, że tutaj jest, panie Scott. To miejsce stanie się bastionem niepokonanych, wszyscy będą tu przyjeżdżali i przegrywali. Mój tata pracował wtedy jako ogrodnik dla urzędu miasta Aberdeen City Council i podczas rozmowy Bill zapytał go „A u kogo pan jest, panie Scott?”, a mój tata odpowiedział „Pracuję dla miasta [I work for the City], panie Shankly”. Wtedy Bill odparł w swoim najlepszym akcencie niczym James Cagney: „W której lidze gra to City?”.

Z kim musiałeś rywalizować o miejsce w wyjściowej jedenastce na swojej pozycji?

Było ich dosyć wielu, niektórzy to legendy klubu jak Roger Hunt, Ian St John czy Tommy Smith, podczas gdy tacy jak ja próbowali zrobić wielkie wejście do drużyny, jak Gordon Wallace, Bobby Graham i Alf Arrowsmith, ale drużyna była tak stała, a w tamtych czasach nie można było dokonywać zmian, że było naprawdę bardzo trudno uzyskać pewne miejsce w składzie w takich okolicznościach. Byłem najlepszym strzelcem i zaliczyłem najwięcej występów ze wszystkich zawodników w rezerwach przez 3 lata (1963, 1964, 1965), a jednak nadal nie mogłem otrzymać tej szansy.

Kto był w twoich oczach najlepszym piłkarzem Liverpoolu w 1960, kiedy dołączyłeś do drużyny?

Billy Liddell.

A kto był najlepszy podczas całego twojego pobytu? Widziałeś jak drużyna urasta z roli drugoligowca do poziomu najlepszego zespołu w Anglii i spotkałeś tu wiele piłkarskich osobistości.

W moich czasach na Anfield, niestety dla mnie, oni wszyscy byli legendami, najpierw wygrali Second Division w 1962, potem zdobyli mistrzostwo First Division w 1964, a następnie FA Cup w 1965. Jest tak ciężko wybrać jednego, więc powiedziałbym, że Roger Hunt, Ian St John i Ian Callaghan, mógłbym wybrać dowolnego z nich.

W którym momencie czułeś, że jesteś najbliżej wywalczenia sobie miejsca w składzie i zaliczenia oficjalnego debiutu?

Przez trzy lata, 1963, 1964 i 1965, zaliczyłem 138 występów w rezerwach, strzeliłem 34 gole. Miałem najwięcej meczów i goli w rezerwach w tym okresie. Byłem w drużynie Shankly’ego na przedsezonowy wyjazd do Ameryki w 1964 i byłem pewny, że dostanę szansę gry, bo było tak wiele meczów. Niestety, kontuzja kolana w ostatnim meczu sezonu kosztowała mnie miejsce. Klub ściągnął Phila Chisnalla z Manchesteru United i Phil pojechał zamiast mnie. Byłem rozczarowany, bo to była moja wielka szansa, żeby się przebić. Ale tak się nie stało.

Wiele razy jechałem z pierwszą drużyną jako 12. zawodnik, ale zmiany nie były wówczas dozwolone, więc ktoś musiałby złapać kontuzję przed meczem i pewnego razu, gdy jechaliśmy na mecz z Leicester City, Roger Hunt źle się poczuł po obiedzie w hotelu. Wtedy pomyślałem, że moja wielka szansa nadeszła, ale on po godzinie wyzdrowiał i moja szansa przeminęła!

W dzisiejszych czasach z pewnością zagrałbym sporo meczów w pierwszej drużynie.

Kto wydawał się być ulubionym piłkarzem Billa Shankly’ego?

Nie miał ulubionego zawodnika, wszyscy byliśmy jego ulubieńcami, ale z pewnością Ian St John i Ron Yeats byli jego pierwszymi dużymi zakupami i kochał ich za to, co wnieśli do klubu. Bez cienia wątpliwości to były dwa transfery, na których zbudowano lata chwały Shankly’ego.

Jak Shankly traktował młodych zawodników wchodzących do drużyny? Był raczej surowy czy wyrozumiały dla ciebie i innych młodzieżowców?

Bill był stanowczy, kiedy musiał taki być, ale zawsze świetnie traktował nas młodych. To był niewiarygodny charakter i miał wielki wpływ na moje życie, tak jak z pewnością na życie niezliczonych zawodników i kibiców Liverpoolu. Jego pasja i entuzjazm rozświecały grę, a standardy, które wyznaczał, inspirowały mnie przez 62 lata odkąd pierwszy raz go spotkałem. Bardzo wiele mu zawdzięczam i jestem wdzięczny i bardzo szczęśliwy, że nasze ścieżki się spotkały. Bill dbał o mnie przez lata i to pokazuje opiekuńczą naturę tego człowieka, jego przywiązanie do każdego, kto wykazywał entuzjazm i zawsze dawał z siebie wszystko. Nic dziwnego, że jest tak czczony i nigdy nie zostanie zapomniany. Co za człowiek, co za niezapomniany charakter. Moim zdaniem nigdy już nie będzie nikogo takiego jak on.

Jak wyglądały treningi z Shanksem? Były naprawdę wyczerpujące czy raczej przyjemne? Przykładał sporą uwagę do biegania, podnoszenia ciężarów itd. czy preferował treningi z piłką i taktykę?

Byłem tam, kiedy polecił zbudowanie słynnych ścianek do strzelania i „sweat boxów” [zawodnik kopał piłkę w jedną ścianę, odbierał swoje podanie z powrotem, natychmiast odwracał się i kopał w przeciwną ścianę – przyp. red.] w ośrodku treningowym Melwood, skąd metody wprowadzone przez Billa Shankly’ego i Boba Paisleya były kopiowane na całym świecie. W Melwood były trzy pełnowymiarowe boiska, ale główne boisko na wprost szatni było jego oczkiem w głowie i dbał o to, żeby murawa była dobra jak na stadionie Wembley. Pewnego dnia, kiedy przyszliśmy na trening, Shanks przyczepił informację na tablicy ogłoszeń: „W przyszłości tylko piłkarze z 5 meczami w reprezentacji będą mieli wstęp na główne boisko”. To znaczyłoby, że dostęp ma tylko pierwszy skład. To wytrwało tylko dwa dni, a potem „zasada” została zniesiona. Zrobił to po prostu dla wywarcia wrażenia. Każdego sezonu dostawaliśmy od Billa Shankly’ego list z zaleceniem, by „stawić się na stadionie Anfield, żeby otrzymać stroje na nowy sezon, a przedsezonowe treningi rozpoczną się 18 lipca”.

Przedsezonowe treningi zawsze były tą częścią sezonu, na którą piłkarze czekali najmniej, zwłaszcza ci, którzy przybrali trochę na wadze przez wakacje. Nie było niczym niezwykłym, kiedy zawodnicy wymiotowali ze zmęczenia, kiedy ciało dostosowywało się do rygorystycznego programu przygotowanego przez liverpoolską wersję Special Air Services – Billa Shankly’ego, Boba Paisleya, Joe Fagana, Reubena Bennetta. Wprowadzone przez nich metody zapewniały najbardziej intensywne sesje, wykonywane jak najszybciej, z sierżantami Paisleyem i Faganem uzbrojonymi w gwizdki i stopery, krzyczącymi na ciebie swoim najpotężniejszym głosem. Ciężki los czekał tych, którzy narzekali albo odpuszczali. Każdy zawodnik musiał kopnąć piłkę w kierunku ścianki, opanować odbicie z powrotem, przebiec z piłką dwadzieścia metrów i zrobić to samo przy drugiej ściance. Cztery inne ścianki formowały ciasny kwadrat, w którym musiałeś odbijać piłkę bez przerwy na błotnistym gruncie, dopóki nie powiedzieli ci, że czas minął. To była tortura i tak właśnie miało być. W tym samym czasie inna grupa biegała dwa pełne kółka wokół Melwood, prowadzona przez Reubena Bennetta, który był jedną z najbardziej wytrzymałych i najtwardszych osób, które miały styczność z tym klubem. Trzecia grupa była w szatniach, podnosząc ciężary, biegając po schodach i wykonując różne inne fizyczne ćwiczenia z Billem Shanklym. Czas, który spędzałeś na ściankach do strzelania i na tych ćwiczeniach zależał od czasu, którego biegająca grupa potrzebowała na dwukrotne obiegnięcie Melwood. Nie było ucieczki od tego. Ta intensywność ciągnęła się przez kilka pierwszych tygodni, ale potem wszystko się trochę uspokajało, pojawiało się więcej pracy z piłką, w tym mecze w pięcioosobowych drużynach, których wyczekiwaliśmy, kiedy zastanie z okresu wakacyjnego mijało, a poziom sprawności znowu rósł. Zazwyczaj było około pięć tygodni od początku przygotowań do pierwszego meczu sezonu.

W dzisiejszych czasach, rozwiniętych technicznie i cyfrowo, zawodnicy mają wszelkiego rodzaju wsparcie techniczne, analizę i monitorowanie formy i poziomu zdrowia. Mają indywidualnych asystentów i trenerów, którzy pomagają im nie tylko z formą i dietą, ale też w adaptacji do nowej kultury, języka i w ogólnym przystosowaniu się do wszelkich osobistych okoliczności. Futbol tak bardzo posunął się do przodu od czasów Billa Shankly’ego, z nowoczesnym internetem, szybkością komunikacji, prężnie działającymi agentami, Sky TV, szerokimi składami i zmianami oraz z pozycją piłkarzy dającą im tak dużo siły i możliwości. Dla porównania, lata 60. były okresem, kiedy telewizja istniała tylko w czerni i bieli, nie było komórek, komputerów, telewizji Sky, powtórek, stadionów z samymi miejscami siedzącymi. Koszulki piłkarzy nie miały na sobie nazwisk i były ponumerowane od 1 do 11. Nie było agentów, zagranicznych managerów, zagranicznych zawodników. Piłkarze grali z miłości do piłki. To była inna era. Boiska były błotniste i zawodnicy mogliby wymigać się od morderstwa, jeżeli sędzia był obrócony plecami. Nie było piętnastu kamer śledzących każdy ruch tak jak teraz. W moich czasach graliśmy z pasji do tego sportu.


fot. @Rachelfuerte72 / Twitter

Częściowo odpowiedziałeś już na to pytanie, ale może jest coś jeszcze, o czym chciałbyś nam opowiedzieć. Jakie unowocześnienia wprowadzili do Melwood Bill Shankly i jego sztab, kiedy byłeś w Liverpoolu?

Tak, w większości odpowiedziałem już wcześniej, ale Shankly i Bob Paisley wprowadzili wiele nowych metod zmagania się z kontuzjami. Jedną z nich była elektryczna maszyna, która puszczała impuls przez mięśnie. Prawie usmażyłaby prądem Jimmy’ego Melię, jednego ze starszych zawodników, ale to już inna historia, którą opowiadam w swoich wspomnieniach na różnych oficjalnych okazjach. Pamiętam też małą wanienkę z woskiem do leczenia kontuzji kostek, układając wiele warstw wosku na kostce dla zachowania ciepła.

Mógłbyś opowiedzieć nam trochę o tym, jak Shankly rozmawiał z drużyną?

Jego odprawy zawsze były pełne pasji, mówił nam jak ważni są kibice, większość z nich to byli miejscowi, którzy ciężko pracowali przez cały tydzień w fabrykach i w dokach, a Shankly zwykł przypominać nam, że gramy dla nich, że oni przychodzili na Anfield tysiącami, by stać na the Kop i oni oczekiwali rozrywki. Mówił „naturalny entuzjazm jest najważniejszą rzeczą na świecie, chłopcy, bez tego jesteście niczym”. Mówił też, że musimy „nigdy się nie poddawać i nic się nie stanie, dopóki nie sprawicie sami, że się stało”. Zapamiętałem te lekcje na całe życie.

Czy pasja Shankly’ego i jego drużyny onieśmielała drużyny przeciwne?

„Moim celem jest stworzenie z Liverpoolu FC Bastionu Niepokonanych, przed którym każdy przeciwnik się podda”. To była filozofia Shankly’ego i bardzo niewiele drużyn przyjeżdżało na Anfield z nadzieją na sukces. Czasami witał zawodników na wejściu i pytał, czy grali już kiedyś na Anfield. Jeżeli odpowiadali, że nie, mówił im: „Pozwól, że dam ci szczerą radę, synu. Nie wykonuj rzutów rożnych przed the Kop, oni przestraszą cię na śmierć”. Kiedy wywiesił słynny znak „This is Anfield” nad wejściem na boisko, powiedział „to żeby przypomnieć naszym chłopakom, dla kogo grają i przeciwnikom, przeciwko komu grają”. Pewien znany manager powiedział do Billa przed meczem: „Mam dobre przeczucie przed dzisiejszym meczem, myślę że wreszcie uda nam się coś tutaj dostać”, na co Bill odparł „tak, filiżankę herbaty w przerwie”.

Liverpool FC lat 60. to nie tylko Bill Shankly, ale również świetny sztab szkoleniowy stojący za nim. Sztab zawierał dwóch fantastycznych trenerów, którzy w przyszłości mieli poprowadzić the Reds to czterech triumfów w Pucharze Europy – Boba Paisleya i Joe Fagana. Mógłbyś opowiedzieć trochę więcej o ich stylu i osobowości?

Rzadko opuszczałem mecze przez trzy lata, grając dla Joe Fagana w rezerwach i dając z siebie wszystko, naturalnie byłem rozczarowany, że nie udało mi się przebić. Wyglądało na to, że niezależnie jak bardzo się starałem, niezależnie jak wiele bramek strzeliłem, to nigdy nie byłlo wystarczająco dużo. Każdy, kto grał na jakimkolwiek poziomie, zrozumie jak trudne to może być. Utrzymanie motywacji przez cały ten czas może być ogromnym wyzwaniem. Czasami tracisz nadzieję. Kiedy to mi się przytrafiało, Joe zawsze umiał podnieść mnie na duchu i utrzymać moją motywację. Pod koniec mojej kariery na Anfield, w 1964 roku, stawałem się bardzo sfrustrowany. Strzeliłem 8 goli w 4 meczach i poczułem, że zapracowałem sobie wreszcie na szansę. Zdobyłem się na odwagę i zacząłem rozmowę z Joe. „Co jeszcze muszę zrobić?” – byłem strasznie sfrustrowany i jestem pewien, że on zobaczył to w moich oczach. Jego odpowiedź była jednak tak trafna. „George, jesteś jednym z najlepszych chłopaków w klubie. Musisz utrzymać ten entuzjazm i być gotowy, kiedy nadejdzie twoja szansa. Rób to dalej. Zostań królem strzelców w rezerwach jeszcze jeden raz, jeżeli dasz radę. To wszystko, co możesz zrobić. Twoja szansa nadejdzie, a ty będziesz na nią gotowy”. Jak wiemy, niestety nie nadeszła. Ale patrząc na jego odpowiedź, miał rację. Jaki miałem wybór? Joe nie znajdował czasu na marudzenie i narzekanie. Ciągle powtarzał, że nie mogę się poddawać i muszę wyznaczać sobie kolejne cele. To był jedyny sposób. To była Liverpool Way. Na zawsze zapamiętam moje ostatnie spotkanie z Joe, po tym jak Bill Shankly zakomunikował mi, że mój czas w klubie dobiegł końca. Joe powiedział mi, że wie, że będę odnosił sukcesy w dalszej karierze. „Ale wiem, że dasz sobie radę ze wszystkim, cokolwiek zdecydujesz się robić dalej”. Mogę szczerze powiedzieć, że widziałem na jego twarzy ten sam smutek, który sam czułem. Jego rolą jako trenera rezerw było tworzyć piłkarzy do pierwszej drużyny i był zły, że pod jego wodzą tak się potoczyły moje losy pod jego wodzą. Kontynuował: „Nie myśl sobie, że poniosłeś porażkę”. Uścisnął mi dłoń i rzekł „powodzenia i nigdy nie trać tego zapału”. Nigdy więcej nie zobaczyłem Joe Fagana, ale podobnie jak Bill Shankly, Bob Paisley i Reuben Bennett, miał on ogromny wpływ na moje życie. Byłem zachwycony, kiedy dostał posadę managera po Bobie. Osiągnął coś wręcz niewiarygodnego, wygrywając trzy wielkie trofea w swoim pierwszym sezonie za sterami. Zdecydował się odejść już przed tragedią na Heysel, ale wydarzenia z Brukseli miały na tego wyjątkowego człowieka znaczący wpływ. Myślę, że to niemal złamało jego ducha. To było okrutnie smutne zakończenie cudownej kariery.

Znałem Boba jako trenera [nie managera – przyp. red.] pierwszej drużyny. Chyba nie byłem jedynym, który myślał, że to było najwięcej, co mógł osiągnąć w klubie. Shanks miał tak dynamiczną osobowość, był przeciwieństwem Boba pod wieloma względami. Paisley był zawsze bardzo spokojny. To wyglądało prawie jakby pracował pod przykrywką. Jego główną rolą, wraz z Reubenem i Joe, był wdrożenie instrukcji Shankly’ego w życie. Ale Bob był też mistrzem na polu fizjoterapii i obchodzenia się z kontuzjami zawodników. Potrafił szybko zdiagnozować kontuzję i spędzał dużo czasu w pokoju zabiegowym, pomagając piłkarzom wrócić do zdrowia tak szybko jak to możliwe. W Melwood uchodził za genialnego taktyka i mistrza w analizowaniu silnych i słabych stron przeciwników. Bob i Shankly odbywali wiele spotkań, przygotowując moduły treningowe i omawiając taktykę z pierwszą drużyną. Często zaangażowani w to byli też Reuben Bennett i Joe Fagan. Joe był wtedy trenerem rezerw. Kiedy Shankly odszedł, mogło być wiele obaw wśród starszych zawodników, czy Bob może dorównać Shankly’emu, ale wiem, że wszyscy piłkarze bez wyjątku byli zadowoleni z tego, że zachowana została ciągłość. Był bardzo lubiany przez graczy i miał specyficzne poczucie humoru. Bob miał wszystkie umiejętności wymagane do pracy managera, świetne rozumienie taktyki, lata doświadczenia jako zawodnik i jako trener pod skrzydłami Shankly’ego. Znał system Liverpoolu na wylot i wszyscy mieli mnóstwo szacunku do niego. Był jednak człowiekiem, który nigdy nie szukał uwagi. Bob nigdy nie czuł się komfortowo przed mikrofonem i rozmawiając z prasą. Po prostu nie miał charyzmy Shanksa i wiedział o tym. Skupił się więc na swoich silnych stronach, która polegała na świtnym ocenianiu zawodników i wkomponowaniu ich w struktury swojego zespołu. Dziś już wiemy, że wiele razy przekonywał Shankly’ego, by ten nie odchodził. Spróbował tego również w 1974, ale tym razem nie było odwrotu. To potwierdza, że chętnie nadal pracował w cieniu, gdyby taka była potrzeba. Jednak ostatecznie osiadł na stanowisku szefa i bardzo dobrze dawał sobie radę. Nawet przy wszystkich osiągnięciach Billa, a było ich wiele, trzeba przyznać, że Bob wyrównał i przebił to. Bob sprowadził niewiarygodnie dobrych piłkarzy i zrobił wszystko, żeby drużyna wciąż ewoluowała podczas jego rządów, ściągając jednego czy dwóch piłkarzy w każdym sezonie i osiągając sukcesy na nieporównywalną skalę. Słowa świetnej piosenki Franka Sinatry „I did it my way” podsumowują karierę managerską Paisleya. To była kariera, która ostatecznie przebiła nawet Billa Shankly’ego w niektórych aspektach. Bob wygrał 19 trofeów w 9 lat. Jego styl był naprawdę jego i okazał się być bardzo skuteczny.

Jak dobrze pamiętasz finał Pucharu Anglii w 1965 roku, kiedy Liverpool zdobył to trofeum po raz pierwszy w swojej historii?

Sezon 1964/65 skończyłem jako najlepszy strzelec rezerw Liverpoolu po raz trzeci z rzędu, ale nadal nie mogłem przebić się do pierwszej drużyny, choć byłem w drużynie na finał, kiedy wygraliśmy FA Cup na Wembley. To był pierwszy raz, kiedy Liverpool wygrał Puchar i to była fantastyczna okazja, wówczas największy dzień w historii klubu. Pamiętam jak szedłem po boisku Wembley z Billem Shanklym, Bobem Paisleyem i Peterem Thompsonem półtorej godziny przed meczem. Włoski na karku stanęły mi dęba, kiedy Bill spojrzał na fanów Liverpoolu za bramką i powiedział do Boba Paisleya: „Bob, nie możemy przegrać przed oczami tych kibiców, nie ma opcji”. Pamiętam piękne przyjęcie w Grosvenor House Hotel w Londynie, drogę do domu pociągiem, w której piliśmy szampana prosto z pucharu, a kiedy minęliśmy Crewe [ok. 70 km od Liverpoolu – przyp. red.], nie dało się już zobaczyć budynków przez flagi i bannery. Kiedy dojechaliśmy na stację Lime Street, musiało być ponad 500 tysięcy ludzi na ulicach po drodze do ratusza na oficjalne przyjęcie. Stałem za Shanklym na balkonie ratusza, kiedy on wygłaszał swoje przemówienie do tysięcy ludzi i to było absolutnie elektryzujące!

To był największy dzień w historii klubu jak na ówczesne czasy. Niestety, zostałem wytransferowany z powrotem do domu w Aberdeen dwa tygodnie później.

Po 5 latach na Anfield, wróciłeś do swojego rodzinnego Aberdeen. Poszukiwałeś więcej szans gry w pierwszej drużynie?

Pięć dni po finale FA Cup Liverpool grał z Interem Mediolan w pierwszym meczu półfinału Pucharu Europy. Shankly zagrał majstersztykowo i wysłał Gerry’ego Byrne i Gordona Milne przed rozpoczęciem gry, żeby zaprezentowali puchar przed rozentuzjazmowanym tłumem. To podgrzało atmosferę i the Reds pokonali Inter 3-1. Siedząc na trybunach, zdałem sobie sprawę, że to był ostatni raz, kiedy oglądałem tą drużynę jako zawodnik klubu. W głębi serca obawiałem się pójścia do gabinetu Shankly’ego. Chciałem dowiedzieć się, czy zamierzał zaakceptować ofertę, choć czułem, że na pewno tak będzie. Desperacko musiałem z nim porozmawiać, ale jednocześnie wiedziałem, że kiedy to zrobię, moje marzenie dobiegnie końca. Pod koniec tygodnia zdobyłem się wreszcie na odwagę, żeby zobaczyć się z bossem. Od momentu, w którym wszedłem do środka, było po mnie widać, że jestem zły. Z jego strony, byłem zaskoczony, że on też czuł się z tym niekomfortowo. Zawsze był twardym charakterem, był wymagający i stuprocentowo ambitnym. Nie znałem go nigdy od tej strony. Wtedy zaczął mówić. Jego głos był pełen współczucia i empatii, to mnie wzięło trochę z zaskoczenia. Może byłoby łatwiej, gdyby był dla mnie wredny, wtedy przynajmniej mógłbym być na niego wkurzony. Zamiast tego, przekazał mi prawdopodobnie najgrzeczniejsze zwolnienie w historii. Gdy cięźko było mi powstrzymać łzy, on rozsiadł się na swoim krześle i powiedział mi: „George, synu, jest pięć dobrych powodów, przez które powinieneś opuścić już Anfield”. Spojrzałem na niego, moje oczy ledwo utrzymywały łzy. Moja twarz musiała być wyrazem czystego osłupienia. „Jakie to powody, szefie?”. Zatrzymał się, przysunął trochę do przodu i cichym głosem powiedział po prostu: „Callaghan, Hunt, St John, Smith i Thompson”. Wiedziałem dobrze, co ma na myśli. Kontynuował: „Cała pierwsza linia w tej drużynie, to są wszystko reprezentanci kraju, George”. W tym momencie już płakałem. Shankly wyglądał na wyraźnie poruszonego tym, jak okazywałem emocje. Wstał ze swojego krzesła, przeszedł się dookoła i usiadł przede mną na krawędzi biurka, kładąc rękę na moim ramieniu. Nigdy nie zapomnę słów, które wtedy wypowiedział: „Pamiętaj, w tym momencie w historii jesteś dwunastym najlepszym piłkarzem na świecie, George”. Byłem pełen niedowierzania i zapytałem, co ma na myśli. „Pierwsza drużyna na Anfield, synu, oni są najlepszą drużyną na świecie. A ty jesteś najlepszym piłkarzem, najlepszym strzelcem w rezerwach. Sprzedałem cię do Aberdeen, bo wiem, że będziesz grał w ich pierwszej drużynie. Wrócisz też do swojej rodziny. Wracaj do domu i pokaż mi, że się nie mylę”. Kiedy opuszczałem jego biuro, wstał i uścisnął mi dłoń. Jego ostatnie słowa znaczyły dla mnie wszystko: „Synu, pamiętaj, byłeś jednym z pierwszych zawodników, którzy przyjechali i podpisali ze mną kontrakt. Dlatego chcę, żebyś myślał o sobie jak o kamieniu węgielnym Liverpool Cathedral. Nikt go nie widzi, ale on musi tam być, inaczej katedra nie zostałaby zbudowana”. Często zastanawiałem się nad tym, jak człowiek z tak skromnym pochodzeniem, z górniczej społeczności w Glenbuck w południowo-zachodniej Szkocji, umiał mówić w tak poetycki i przenikliwy sposób. Myślę też nad tym, czy w pełni rozumiał, jaką wartość i siłę miały dla mnie jego słowa. Mam nadzieję, że rozumiał. Choć opuszczałem jego biuro ze łzami w oczach, czułem się też zainspirowany. Miałem nadzieję, że to może nie być koniec moich marzeń. Zamiast tego zaczynałem wierzyć, że to może być początek nowego etapu w moim życiu. I to dokładnie Shankly chciał, żebym czuł. I tak dokładnie się stało. Wracałem do domu, do mojej pierwszej miłości – Aberdeen FC.

Aberdeen FC dało ci zasmakować gry w pierwszej drużynie. Jak przebiegał twój pierwszy sezon w dorosłej piłce, kiedy to wreszcie zaliczyłeś swój profesjonalny debiut?

Ból związany z opuszczeniem Anfield i Liverpoolu, miejsca, które uważałem za dom, był złagodzony przez fakt, że wracałem do miasta, w którym się urodziłem i do mojej pierwszej piłkarskiej miłości, Aberdeen FC. Dostałem dobry kontrakt w pierwszej drużynie Dons, lub „Niebiańskich tancerzy”, pod takim przydomkiem zawsze ich znałem. Lokalna prasa świetnie mnie przyjęła i wszystko wydawało się odpowiednie, żeby posunąć moją karierę naprzód. Nareszcie znalazłbym się w pierwszej drużynie i gdybym spojrzał na to jako na szansę, jaką dostałem, to kto wie, gdzie mogłaby mnie ona zawieść. Pamiętam jak leżałem na łóżku i wspominałem te czasy, tyle lat wcześniej, kiedy leżąc na dachu budynku z moim przyjacielem ze szkoły Georgem Stablesem, oglądaliśmy naszych bohaterów grających z Hearts w Scottish Cup. Pod każdym względem czułem, że wracam do domu i byłem na to gotowy. Zostawiłem Liverpool za sobą, dosłownie i w sensie emocjonalnym. I chociaż wiedziałem, że już zawsze będę miał słabość do tego miejsca i klubu, wiedziałem też, że to był czas, żeby pójść naprzód. W Szkocji sezon zaczynał się wtedy wczesnymi rundami Pucharu Ligi Szkockiej, w których drużyny były rozlosowane do grup. Zwycięzca każdej grupy przechodził do ćwierćfinału. Tego roku Aberdeen trafiło do grupy 2, bardzo trudnej, razem z Rangers, Heart of Midlothian i Clyde. Managerem Aberdeen FC była dawna legenda Hibernianu, Eddie Turnbull. Był bardzo surowy pod względem dyscypliny, jako weteran II Wojny Światowej w Royal Navy i dopiero co objął rolę managera. Pewnego dnia po treningu powiedział mi, że Shankly opowiedział mu o moich umiejętnościach i przekonał go do zapłacenia za mnie wysokiej ceny. „Wiążę z tobą duże nadzieje, George”, mówił. „Będziesz ważnym zawodnikiem w tym klubie”. To podbudowało moją pewność siebie i byłem gotowy, by dać z siebie wszystko. Mój debiut nadszedł w meczu z Clyde w Pucharze Ligi, na Shawfield Stadium [domowy obiekt Clyde] strzeliłem gola w 13 minucie meczu. Wygraliśmy 2-1 i nie mogłem być bardziej zadowolony! Nie mogłem się doczekać, aż po powrocie przeczytam gazety i byłem zachwycony na widok nagłówka „Dons wygrywają na Shawfield. Nowi chłopcy Scott i White bohaterami”. W dzieciństwie wszystkim, o czym marzyłem, było zagrać dla Aberdeen. To, że wreszcie spełniłem moją młodzieńczą ambicję, miało piękny, ale słodko-gorzki smak. Zbiegiem okoliczności nasz następny mecz był przeciwko Hearts, przeciwnikom, których oglądałem wtedy w dzieciństwie z dachu budynku. Mecz przyciągnął wielkie tłumy, 18 tysięcy kibiców, i zakończył się remisem 1-1.

Wygrana z Clyde była wielką chwilą dla młodego „Aberdoniana” jak ja, ale wszystko toczyło się coraz lepiej, gdy w następnym tygodniu zagraliśmy następny mecz grupowy z wielkim Glasgow Rangers na Pittodrie Stadium [stadion Aberdeen]. Nie zapomnę tego dnia do końca życia! Nareszcie mogłem grać na najwyższym poziomie, dla drużyny z mojego miasta i z jednym z najsłynniejszych klubów na świecie. W drużynie Rangers, z którą zmierzyliśmy się tego dnia, można było naliczyć w kadrze dziesięciu pełnych reprezentantów kraju. Grałem przeciwko słynnym skrzydłowym jak Willie Johnson i Willie Henderson, kapitanowi reprezentacji Szkocji Johnowi Greigowi, byli też słynni obrońca Dave Provan i środkowy pomocnik Ronnie McKinnon. Ta drużyna była pełna supergwiazd. Oficjalna frekwencja na meczu jest podawana jako 24 tysiące. Nawet biorąc pod uwagę, że moja pamięć może już być rozmyta przez upływ czasu, nie mogę się z tym zgodzić. To było co najmniej 30 tysięcy. Wśród tego mrowia ludzi byli wszyscy moi krewni, w tym mój wujek Pat, który jako pierwszy zauważył mój talent. Ten sam człowiek, który lata wcześniej ostrzegał mnie przed wielkim niebezpieczeństwem związanym z niejedzeniem skórki chleba. Na szczęście posłuchałem tej rady i dzięki temu teraz grałem w najważniejszym meczu w swoim życiu. Mój ojczym Johnny i moi dwaj bracia też tam byli, tak samo jak wielu dawnych kolegów ze szkoły. Wciąż czuję motylki w brzuchu i dostaję gęsiej skórki, kiedy przypominam sobie siedzenie w szatni przed meczem i wysłuchiwanie odprawy trenera. Odprawa minęła mi bardzo szybko, a zanim się spostrzegłem, wyszliśmy z szatni i wybiegliśmy na murawę. Hałas był ogłuszający. Spojrzałem na sektory w rogu przy Beach End. Były ciasno napakowane, pełne fanów Rangers. Bieżnia przed nimi była pełna pustych puszek po piwie. Zostałem wybrany do gry na prawym skrzydle i miałem koszulkę z numerem 7. To nie była moja naturalna pozycja, ale instrukcje Turnbulla były takie, żeby grać jako skrzydłowy, kiedy atakujemy i jako wahadłowy obrońca, kiedy stracimy piłkę. Chciał, żebym cofał się i pomagał naszemu bocznemu obrońcy pokryć lewoskrzydłowego reprezentacji Szkocji, Willie Johnsona. Johnson był wspaniałym zawodnikiem, który niestety po kilku latach był zamieszany w rzekomą aferę dopingową, w rezultacie której został odesłany do domu z Mistrzostw Świata [w 1978 roku]. Po prawej stronie w Rangers grał Willie Henderson. Willie był jednym z najlepszych skrzydłowych w Szkocji. Rangers mieli wtedy naprawdę dobrą drużynę. Choć byłem zadowolony z pierwszej połowy, trzeba przyznać, że to była ciężka walka i byliśmy zadowoleni, że wynik do przerwy brzmiał 0-0. Starałem się jak mogłem, ale miałem problemy, żeby przebić się przez Dave Provana. Obawiałem się, że nie pokazuję pełni moich możliwości, grając na obcej pozycji. W przerwie Turnbull dokonał znacznej zmiany w systemie, przesuwając mnie z prawego skrzydła do pomocy. To była naturalna pozycja i natychmiast pooczułem ulgę. Kiedy wyszliśmy na drugą połowę, pamiętam, że słońce schowało się za chmurami i zaczął padać deszcz. Pogoda pogorszyła się, ale mój występ, podobnie jak całej drużyny, zmienił się w przeciwnym kierunku. Już komfortowo i na swoim miejscu na boisku, zacząłem łapać grunt i rozgrywać piłkę w dobrym stylu. W którymś momencie założyłem nawet siatkę kapitanowi rep. Szkocji, Johnowi Greigowi. Często wspominam z rozbawieniem, że kilka chwil później, przechodząc obok mnie na boisku, warczał na mnie i pytał, w którym szpitalu chciałbym się obudzić następnego dnia. To są oczywiście takie rzeczy, które dzieją się w meczach cały czas, jednak cieszyłem się, że udało nam się ich wkurzyć. Im dłużej trwała druga połowa, tym lepiej wyglądała nasza gra. W pewnym momencie miałem piłkę przy nodze i zauważyłem, że nasz napastnik Billy Little wysuwał się przed obrońców. Mając świadomość, że za chwilę mnie dopadną, podałem szybko do Billa, który umieścił piłkę w siatce. Pittodrie oszalało, nasi kibice nie posiadali się ze szczęścia. Jednakże w rogu Beach End, pełnym fanów Rangers, nastroje były dalekie od szczęśliwych. Ale to jeszcze nie było wszystko, a ja dawałem jeden z najlepszych występów w mojej młodej karierze. Do końca pozostawało tylko 10 minut i większość osób oczekiwało, że Rangers rzucą się na nas. My mieliśmy jednak inne plany. Pobiegłem na skrzydło, żeby zgarnąć piłkę i dośrodkowałem z prawej strony. To była idealna piłka i nasz duński napastnik Jorgen Ravn trącił ją pięknie. Wpakował ją do siatki w świetnym stylu. Byłem zachwycony, ale kiedy wróciłem na naszą połowę, świętując przedtem dosyć żywiołowo w pobliżu sektora gości, spotkał mnie grad butelek. Na szczęście, nie trafiły one w cel. Zawsze będę uwielbiał wspomnienia tego meczu. To, że cała moja rodzina i przyjaciele byli tam, żeby zobaczyć jak spełniam swoje marzenie z dzieciństwa, był tak wyjątkowy. A to, że moja dziewczyna Carole z Liverpoolu była tam i zobaczyła moje wyczyny, było wisienką na torcie. Następnego roku pobraliśmy się. Tego wieczoru Carole i ja byliśmy zaproszeni na świętowanie w Aberdeen. Wszędzie było pełno kibiców Dons. Traktowali nas jak bohaterów, niemal jak mesjaszy. Atmosfera była świetna i co chwilę kibice podchodzili, by uścisnąć mi rękę, w tamtej chwili nie mogłem czuć się szczęśliwszy, że wróciłem do Aberdeen. Być tam z moją rodziną i Carole, odegrać tak wielką rolę w pokonaniu słynnych Rangers na Pittodrie Stadium, to uczucie jest trudne do opisania. Życie nie mogło być lepsze, ale nie mogłem wtedy wiedzieć, że los miał po raz kolejny pokazać swoje okrucieństwo.

Różnica pomiędzy chwałą a rozpaczą często jest w piłce cieniutka jak wafelek i miałem się o tym dowiedzieć jeszcze raz. Nasz następny mecz w lidze to było spotkanie przeciwko Stirling Albion. Wygraliśmy je dzięki pięknemu golowi Jimmy’ego Wilsona. Potem powrót na Shawfield i jeszcze jedno starcie z Clyde. Wygraliśmy ten mecz 2-0 i tym razem udało mi się zdobyć bramkę, nasze drugie trafienie w tym spotkaniu. Grałem dobrze, umacniając swoje miejsce w drużynie i naprawdę zaczynałem czuć, że byłem tam kimś znaczącym. Miałem zaufanie managera i zaczynałem wyobrażać sobie długą karierę w szkockiej piłce. Moja pewność siebie jeszcze urosła, kiedy dostałem entuzjastyczne recenzje w lokalnej prasie po przegranej 2-0 z Hearts na Tynecastle [stadion Heart of Midlothian]. To był naprawdę trudny mecz i oczywiście, że chciałbym go wygrać, ale dałem z siebie wszystko i przeczytanie, że mój występ został zauważony przez prasę, trochę ukoił ból porażki. Pamiętam, że piłkarz Hearts Roy Barry strzelił drugiego gola petardą z 30 metrów, która przeleciała obok naszego bramkarza Johna „Tubby” Ogstona. Nie miał szans. Czasami po prostu to nie jest twój dzień. W następnym sezonie John Ogston został sprowadzony przez Billa Shankly’ego na Anfield, ale nigdy nie mógł odebrać miejsca niesamowitemu Tommy’emu Lawrence’owi. Podnieśliśmy się tak szybko, jak tylko mogliśmy i zaczęliśmy szykować się na następny wielki test, jakim był rewanż w Pucharze Ligi z Rangers na Ibrox. Eddie Turnbull zabierał nas na plażę w Aberdeen i przeciągał nas przez treningi biegowe i wytrzymałościowe. Sesje były ciężkie i miały na celu w pełni przygotować nas do wymagań szkockiej piłki. Ciężkie dystanse nie były dla mnie niczym nowym, mając za sobą bieganie raz za razem pod wodzą Billa Shankly’ego. Jak zwykle, przystąpiłem do tego z entuzjazmem. Wiedziałem, że jęczenie i narzekanie było najprostszą drogą do znalezienia się poza pierwszą drużyną. Zatem każdego dnia podczas przygotowań do meczu, stawiałem się na wybrzeżu w gotowości. I to w tym tygodniu doznałem okropnej kontuzji kolana. W trakcie meczu 5 na 5 nowy kolega z drużyny Tommy White zaatakował mnie wślizgiem. Moje kolano było paskudnie skręcone, a kontuzja została później zdiagnozowana jako poważny uraz więzadeł krzyżowych. Wypadłem z gry do końca sezonu, a co gorsze, moja kariera stała pod znakiem zapytania. Kiedy sezon 1965/66 dobiegł końca, zostałem bez kontraktu. Miałem 21 lat i czekał mnie koniec piłkarskiej kariery. Nie umiałem niczego więcej. Nie miałem umiejętności ani zawodu, na którym mógłbym się oprzeć. Nie miałem pracy i nie miałem oszczędności, na których mógłbym się oprzeć. Czułem z całą pewnością, że marzenie dobiegło końca i to był naprawdę najgorszy moment mojego życia…

Interesującym rozdziałem twojej kariery była dwuletnia przygoda z Port Elizabeth w Republice Południowej Afryki. Dlaczego brytyjscy zawodnicy tak chętnie dołączali do tamtejszej ligi w latach 60. i 70.? To wygląda bardzo zadziwiająco dla dzisiejszych fanów piłki nożnej, że tak wielkie nazwiska grały wtedy w Południowej Afryce… [m.in. Roger Hunt, Ian St John, Geoff Hurst, George Best, Alan Mullery]

Shankly zarekomendował mnie Mattowi Crowe’owi, managerowi Port Elizabeth FC w RPA, który szukał zawodowców z Wielkiej Brytanii do gry w Południowej Afryce. Pieniądze były wielkie, 1500 funtów za podpis plus umeblowany apartament, co było znacznie większą kwotą niż mógłbym zarobić w Wielkiej Brytanii. W tym czasie pobraliśmy się z moją żoną, dokładnie tego dnia, kiedy Anglia wygrała finał Mistrzostw Świata 1966 na Wembley. W 1967 roku, w moim pierwszym pełnym sezonie, PE City – jak byli popularnie nazywani – sięgnęli po koronę mistrzów RPA po raz pierwszy w historii. Ja byłem drugim najlepszym strzelcem w zespole. To był cudowny sezon. Wszystko rozstrzygnęło się w ostatniej kolejce. W przedostatnim meczu pojechaliśmy na Rand Stadium w Johannesburgu, gdzie zagraliśmy z liderami, Highlands Park, którzy wygrali ligę w poprzednich dwóch sezonach. Desperacko chcieliśmy wygrać tytuł na St George’s Stadium, naszym stadionie. Jeżeli mieliśmy to osiągnąć, to ta wygrana na wyjeździe była niezbędna. Wygraliśmy ten mecz 4-2. Walczyliśmy o tytuł przez cały sezon i jeden mecz przeciwko Cape Town City szczególnie zapadł mi w pamięć. Był rozgrywany na ich stadionie, Hartleyvale, oglądało go ponad 20 tysięcy fanatycznych kibiców. Strzeliłem gola i ich fani myśleli, że był spalony, natychmiast rozpoczęły się zamieszki. Odpalili jakieś race, próbowali wedrzeć się na boisko. Sędzia nie miał wyboru i nakazał nam zejść z boiska, dopóki policja z psami nie przywróciła porządku na stadionie. Jakoś dograliśmy ten mecz i utrzymaliśmy nasze prowadzenie 2-1. Cieszyliśmy się, że skończyliśmy bez żadnych obrażeń. To było straszne przeżycie. Highlands Park zdominowali południowoafrykańską piłkę w kilku poprzednich latach. Mieli kilku fantastycznych piłkarzy, takich jak genialni skrzydłowi Willie Macintosh i Bobby Hume, obydwaj grali dla mojego poprzedniego klubu Aberdeen. Mieli też świetnego napastnika z Brazylii, nazywał się Jose Santoro. Charlie Gough – ojciec zawodnika Rangers i Evertonu, Richarda, był kolejnym z ich czołowych graczy. Jednakże my byliśmy bardzo dobrą drużyną z reputacją grającej atrakcyjny futbol. W naszym składzie byli m.in. były piłkarz the Reds Kevin Lewis i środkowy obrońca Terry Mancini, który potem grał w QPR i Arsenalu i był powoływany do reprezentacji Irlandii. Innym świetnym zawodnikiem był John Fielding, grał wcześniej w Evertonie i Southport. Trzech graczy naszej drużyny zdobyło trzy czwarte naszych goli. To Kevin Lewis, Peter Kerr i ja.

Pomimo oczywistych wyzwań związanych z graniem w tak dalekim kraju, to pod względem piłkarskim to był najlepszy i najbardziej obfity rok w mojej karierze. Grałem w najwyższej lidze w Południowej Afryce, ze świetnymi chłopakami i przed jednymi z najbardziej zapalonych i najgłośniejszych kibiców. I choć bez wahania zamieniłbym to na jeden sezon w drużynie Shankly’ego, to było naprawdę zapadające w pamięć przeżycie. Kiedy sezon zbliżał się do końca, rosło poczucie wyczekiwania. Jako zawodnicy, wyczuwaliśmy oczekiwania kibiców i byliśmy doskonale świadomi tego, co oznaczałby dla nich tytuł mistrzowski. Jadąc na Rand Stadium, wiedzieliśmy też o zwiększonym zainteresowaniu ze strony ogólnokrajowych mediów. Mecz oglądało 30 tysięcy szaleńczo podekscytowanych kibiców. Ostatecznie wywalczyliśmy zwycięstwo 4-2. Prowadziliśmy 2-1 do przerwy, ale w drugiej połowie oni wyrównali i wynik meczu dalej stał na ostrzu noża, aż 10 minut przed końcem dwie piękne bramki Kevina Lewisa i Petera Kerra dały nam zwycięstwo. Lot powrotny do Port Elizabeth był wspaniały, cieszyliśmy się, że byliśmy już tylko jeden mecz od tytułu. Wiedzieliśmy, że atmosfera w mieście będzie ognista, ale nie byliśmy przygotowani na przyjęcie, jakie otrzymaliśmy. Na lotnisku otoczyło nas 10,000 fanów. Ostatni mecz sezonu wygraliśmy 7-1 z klubem nazywającym się Olympia, choć przegrywaliśmy 1-0 do przerwy. To było niesamowity powrót i rozpoczęło się wielkie świętowanie w Port Elizabeth i Eastern Cape. Nie pamiętam za wiele z tego wieczoru, spędziliśmy go w klubie nocnym. Celebrowaliśmy do później nocy razem z kibicami, którzy traktowali nas jak królów.

Po dwóch latach w Port Elizabeth wróciłeś do Wielkiej Brytanii i podpisałeś kontrakt z Tranmere Rovers. Jak ci się podobało życie po drugiej stronie rzeki Mersey?

Po powrocie do Liverpoolu spotkałem się z Billem Shanklym, żeby dowiedzieć się, czy może mnie umówić z jakimś klubem w Wielkiej Brytanii. Idąc tymi starymi korytarzami stadionu Anfield, duchy przeszłości wróciły. Tak jakbym znowu mógł usłyszeć te śmiechy, wspomnienia napłynęły z powrotem. Wtedy usłyszałem jego głos. Był bardzo charakterystyczny i poczułem, że włoski na moim karku i rękach stają dęba. Shankly wychodził ze swojego biura, nadal rozmawiając z dziennikarzem. Bill był w dobrej formie i kimkolwiek był ten człowiek, wsłuchiwał się w każde jego słowo. Wtedy boss wypatrzył mnie w korytarzu. „No proszę, popatrzcie kogo tu przywiał wiatr!”. Próbowałem zachować spokój, ale jestem pewien, że uśmiechałem się od ucha do ucha. Bill wyglądał na szczerze zadowolonego, że mnie widział. Dżentelmen z prasy został pożegnany, a ja dostałem ponowne zaproszenie do gabinetu managera. Gabinet nic się nie zmienił, ale ja owszem. Tak samo jak nasza relacja. Nie byłem już dzieciakiem. Bill nie był już moim managerem. Tak, nadal miałem do niego nadzwyczajny szacunek, ale czułem się pewniej w jego towarzystwie niż kiedykolwiek przedtem. Usiadłem naprzeciwko niego przy biurku. Przyglądał mi się w ciszy przez kilka sekund, podejmując mężczyznę, który trzy lata temu był chłopcem płaczącym w tym samym pokoju. Potem odezwał się i wyparowało całe napięcie, które odczuwałem. „Pan Reakes (prezes Liverpoolu, który odwiedził mnie w Południowej Afryce) powiedział mi, że twoja drużyna wygrała mistrzostwo. I że olśniewałeś RPA, strzelając gole”. „To były interesujące dwa lata, szefie” – odpowiedziałem. – „Ale myślę, że poradziłem sobie nieźle”. – „Tak, synu. Brzmi jakbyś poradził sobie lepiej niż nieźle. I jakie masz teraz plany, George?”. Powiedziałem mu, że byłem już po ślubie, że wraz z Carole mieliśmy synka w wieku ledwie 4 miesięcy. Wyraźnie dałem do zrozumienia, że chciałbym wrócić do grania w Wielkiej Brytanii. Powrót do RPA nie był w ogóle opcją. Shanks słuchał z zainteresowaniem, co jakiś czas kiwając głową. Kiedy skończyłem, powiedział tylko „Gdzie chciałbyś grać, synu?”. Myśl, by odpowiedzieć „dokładnie tutaj, na Anfield” nawet nie przeszła mi przez głowę. Nie miałbym odwagi, by być tak bezpośrednim. Szczerze mówiąc, wiedziałem w głębi duszy, że drzwi już się zamknęły i chciałem tylko zapewnić sobie kontrakt z profesjonalnym klubem. Nadal czułem, że mam wiele do zaoferowania i wciąż byłem młody. „Gdziekolwiek, szefie” – odparłem. Shanks skinął głową i zmrużył oczy, tak jakby głęboko się zamyślił. Potem powiedział „Dobrze, synu. To się chyba nada. Powiedz mi, George, co byś powiedział na Tranmere Rovers?”. Wpływy Shankly’ego w świecie futbolu były niezwykłe. W Merseyside był praktycznie królem i kiedy zadzwonił, ludzie słuchali i na szczęście, z tego co było mi wiadomo, bardzo rzadko mu w czymś odmawiali. „Brzmi idealnie, szefie. To przyzwoity poziom i wystarczająco blisko domu”. Słysząc to, sięgnął po telefon i od razu zadzwonił do Davida Russella, który trenował wówczas Tranmere. Oczywiście, że nie słyszałem, co mówił Dave po drugiej stronie słuchawki, ale po tej stronie rozmowa przebiegała mniej więcej tak: „Dave, z tej strony Bill Shankly. Jak się masz? O, to świetnie. Posłuchaj, Dave, mam tutaj takiego chłopaka. Właśnie wrócił z Południowej Afryki. Był najlepszym strzelcem w ich lidze, powiem ci więcej, u mnie w rezerwach był najlepszym zawodnikiem, jakiego miałem”. Potem zapadła chwila ciszy i uważnego słuchania. Dave Russell pewnie powiedział „Nie stać nas, żeby go wziąć”, bo Bill natychmiast krzyknął do telefonu „David, nie stać was, żeby go nie wziąć!”. Nagle wyraz twarzy Shankly’ego zmienił się, znowu uśmiechał się i kiwał głową. - „Masz ze sobą korki, synu?”. -Powiedziałem, że mogę je wziąć. - „Dobrze. Udaj się na Prenton Park, synu. Powodzenia”. W ciągu pięciu minut i opierając się tylko na słowach Shankly’ego, David Russell zgodził się dać mi miesiąc testów i pensję zawodnika pierwszej drużyny. Powinienem dodać w odniesieniu do słów o najlepszym zawodniku w rezerwach Shankly’ego w historii, mogę chętnie zaznaczyć, że Bill lubił trochę przesadzić. Niemniej jednak, z radością przyjmuję taki komplement. Przyjechałem na Prenton Park i przywitał mnie Dave Russell. Spojrzał na mnie i powiedział tylko „Mam nadzieję, że umiesz grać, synu”. Bez oglądania mnie w akcji, opierając się tylko na słowie Shankly’ego, wystawił mnie w pierwszej drużynie na benefisowy mecz Alana Kinga przeciwko Derby County. To była poważna sprawa, County byli świetną drużyną, która zdobyła mistrzostwo Anglii w następnym sezonie. Mieli w składzie szereg gwiazd takich jak Kevin Hector, Alan Hinton, Alan Durban, John O’Hare, Dave Mackay i młody Roy McFarland, którego Brian Clough wyciągnął z Tranmere sezon wcześniej. Moja kondycja opadła od zakończenia sezonu w RPA, ale byłem pewien, że mogłem zrobić różnicę. Wiedziałem, że jeżeli wypadłbym nieźle, mogłem wywalczyć sobie kontrakt. Moje doświadczenia z Aberdeen i za granicą pozwoliły mi wierzyć, że miałem to, czego wymagało się na tym poziomie. Pamiętam z dnia meczu, jak wchodziłem tunelem na Prenton Park i stukot moich korków o podłogę. Kątem oka dostrzegłem postać stojącą przy wyjściu na boisko. To był ich słynny manager Brian Clough, obserwował każdego z naszych graczy, kiedy wychodzili na boisko. Może, podobnie jak Shanks, próbował się doszukać oznak słabości, jakichś drobnych kontuzji, które można byłoby wykorzystać. A może tylko próbował nas nastraszyć. To był tylko mecz towarzyski, ale tacy jak Bill czy Clough zawsze chcieli wygrać, niezależnie od poziomu, na którym był rozgrywany mecz. Clough zatrzymał mnie, kiedy mijałem go. Spojrzał mi głęboko w oczy i powiedział „Słyszałem, że to twój debiut, młody chłopaku”. – „Tak, zgadza się”. – „Powodzenia”. – „Dziękuję”. Zagrałem świetną pierwszą połowę. Pamiętam, jak rozrzucałem piłki po boisku i cieszyłem się grą, wywołałem dużą wrzawę wśród najwierniejszych kibiców Tranmere, gdy zagrałem piłkę między nogami reprezentanta kraju, ich legendarnego kapitana Dave Mackaya. Nie będę powtarzał, co Mackay powiedział mi, kiedy mnie wreszcie złapał. Nie byłem pewien, czy wytrzymam pełne 90 minut, ale wiedziałem, że na pewno dam radę przez co najmniej 45 minut i byłem zdeterminowany, żeby udowodnić swoją wartość. W drugiej połowie większe doświadczenie i talent drużyny z First Division zebrały żniwo i wygrali ten mecz 2-0, ale przed przerwą zrobiłem wystarczająco dużo, żeby przekonać ludzi w Tranmere, że mogłem być wartościowym nabytkiem dla klubu. Lokalna prasa następnego dnia bardzo mnie chwaliła, pisząc "nowy zawodnik George Scott zdecydowanie zostanie tutaj i już teraz może dać swoim bardziej doświadczonym kolegą lekcję w poruszaniu się po boisku bez piłki”. W przerwie meczu sekretarz Tranmere, Norman Wilson, przyszedł do szatni z papierem, który miałem podpisać, zanim wyjdę na drugą połowę. To był zawodowy kontrakt na następne dwa sezony, z zarobkami na poziomie pierwszej drużyny i bonusami. Do dzisiaj mam ten kontrakt, symbolizuje on punkt zwrotny w moim życiu w tak ważnym czasie dla mnie i dla przyszłego życia mojej rodziny. Często w życiu jest tak, że masz tylko jedną szansę i musisz złapać się jej obiema rękami. Byłem bardzo dumny, że właśnie tak zrobiłem, jak się okazało, w prawdopodobnie jednych z najważniejszych 45 minut w moim życiu.

W następnych dwóch sezonach grałem regularnie w pierwszej drużynie Tranmere Rovers i myślę, że pokazałem się naprawdę dobrze. Co ważniejsze, ten transfer pozwolił mi znowu osiedlić się w Merseyside z Carole. Choć grałem na trzecim poziomie ligowym, frekwencja na trybunach nadal była niezła. Regularnie po 10 tysięcy lub więcej fanów przychodziło, by oglądać nas w piątkowe wieczory. Naprawdę podobała mi się gra na Prenton Park, a jednym z najlepszych momentów była nasza droga do piątej rundy FA Cup w 1969 roku. Nie miałem jednak najlepszego startu w tych rozgrywkach. W meczu 3. rundy przeciwko Port Vale na Burnslem [Vale Park] strzeliłem samobója. W trakcie meczu cofnąłem się do obrony, kiedy strzał odbił się od mojej nogi i piłka wpadła do siatki. Będąc piłkarzem, nienawidzisz takich chwil. Nic nie możesz z tym, zrobić i dobrze o tym wiesz, a jednak to nadal boli. W zasadzie to nawet sprawia, że boli jeszcze bardziej. Na szczęście odkupiłem winy, strzelając wyrównującego gola w ostatniej minucie! To doprowadziło do powtórki, w której wygraliśmy 3-1. Mój gol, który zapewnił nam wygraną, błyskawicznie ukoił ból po tamtym samobóju. Ten pojedynek był dla mnie pamiętny również dlatego, że w obu meczach zagrałem przeciwko Johnny’emu Kingowi. Johnny jest dziś legendą Tranmere. Był świetnym zawodnikiem, zagrał też 48 meczów dla Evertonu w latach 60. Potem był dobrym managerem klubu z Prenton Park. Myślę, że Bill Shankly był dla niego wspaniałym mentorem na początku kariery managerskiej. Johnny wyciągnął Rovers z czwartej ligi na koniec sezonu 1975-76 i choć został zwolniony w 1980, powrócił w 1987 roku. W jego drugim podejściu doprowadził klub bardzo blisko awansu do Premier League. Nie powinno więc dziwić, że klub wybudował ku jego czci pomnik. Niestety, zmarł w 2016. Będzie jednak na zawsze zapamiętany za to, ile dał piłce nożnej i w szczególności samemu Tranmere Rovers.

Po tamtym zwycięstwie z Port Vale, rozlosowano nas z Portsmouth na ich stadionie Fratton Park. Nasi przeciwnicy grali w drugiej lidze, a na mecz przyszło 30 tysięcy ludzi. Graliśmy pełni pasji i zaangażowania, nie zajęło nam długo uciszenie „Pompey Chimes”, ogrywając ich 2-1. Gole strzelili George Yardley i John McNamee. George był produktywnym napastnikiem, jednak jego kariera znacznie ucierpiała przez okropną kontuzję, której nabawił się w starciu z obrońcą Alfem Woodsem podczas ligowego meczu w Shrewsbury. Byliśmy z Georgem dobrymi kolegami. Niestety, nie ma go już z nami i wszystkim, którzy go znali, bardzo go brakuje. W drużynie Portsmouth grał wtedy Mike Trebilcock, który niespodziewanie stał się legendą w Evertonie, kiedy zdobył dwa gole w finale FA Cup w 1966 roku. Mike wracał z nami do Merseyside i zasypywał nas opowieściami o tym, jaki był zszokowany, kiedy trener Harry Catterick powiedział mu kilka dni przed wyjazdem na Wembley, że znajdzie się w wyjściowym składzie. Było tak tylko dlatego, że środkowy napastnik Evertonu, Fred Pickering, doznał kontuzji. Jak już wcześniej mówiłem, czasami dostajesz od losu tylko jedną szansę i musisz ją dobrze złapać. Mike z pewnością złapał swoją i na stałe zapisał się w historii Evertonu. Nasze zwycięstwo z Pompey dało nam awans do piątej rundy, gdzie zagraliśmy z Northampton Town. Niestety, przegraliśmy po dogrywce w powtórzonym meczu. Mocno nas to zabolało, zwłaszcza kiedy rozlosowano pary 6. rundy. Northampton dostało mecz u siebie z Manchesterem United. United wygrali 8-2. To był mecz, w którym niesamowity George Best zdobył 6 bramek. Byłem niezadowolony z tego, że ominęła mnie szansa zmierzenia się z nim i z całą drużyną Manchesteru United. Będąc piłkarzem, niezależnie na jakim grasz poziomie, zawsze marzysz o sprawdzeniu się z najlepszymi.

[Dygresja – George popełnił tu pomyłkę, przesuwając niejako wszystkie mecze o jedną rundę. Passa w pucharach trwała od 2. do 4. rundy, a nie, jak powiedział, od 3. do 5.]


fot. The Set Pieces

Trenowałeś pod okiem człowieka, który położył fundamenty pod dominację Liverpoolu w Anglii i w Europie. Teraz mamy bossa, któremu udało się zbudzić tego giganta i przywrócić radość na Anfield. Jeżeli Jürgen Klopp naprawdę odejdzie z klubu w 2024 roku, gdy wygaśnie jego obecny kontrakt, to kogo chciałbyś zobaczyć jako nowego managera LFC?

Nigdy nie wiesz, co przyniesie przyszłość, ale myślę, że większość fanów Liverpoolu FC, w tym również ja, byłaby zachwycona, gdyby Steven Gerrard dostał tę pracę. Ja byłbym szczęśliwy, gdyby tak się stało, jako że będzie jeszcze miał kolejne dwa lata doświadczenia w Aston Villi, gdzie ma świetny start po odwróceniu losów Glasgow Rangers.

Co uważasz za największą siłę dzisiejszej drużyny Liverpoolu?

To samo, co w czasach Shankly’ego. Genialny manager, który rozumie pasję kibiców i chce tego samego, co fani i zawodnicy.

Ponadto, drużyna została zbudowana identycznie jak drużyna Shankly’ego, ze światowej klasy bramkarzem i środkowym obrońcą, gra świetnie po skrzydłach, tworząc sytuacje najwspanialszym i dynamicznym napastnikom w świecie piłki.

Gdybyś miał dokonać w dzisiejszym Liverpoolu jednej zmiany, którą pozycję wzmocniłbyś jako pierwszą?

Jeden rezerwowy napastnik lub kreatywny pomocnik, który zrekompensowałby częste kontuzje Thiago, jednak ciężko jest wypunktować jakieś słabości w naszym aktualnym składzie i mamy kilku świetnych młodych zawodników przebijających się teraz do drużyny. Klopp nie boi się grać takimi piłkarzami jak Curtis Jones czy Harvey Elliott.

Jako że wspomniałeś już Jonesa i Elliotta… Który z naszych młodych talentów (powiedzmy że z roczników powyżej 2000) ma przed sobą najjaśniejszą przyszłość?

Tyler Morton i Kaide Gordon, oni wyglądają naprawdę obiecująco, a jestem przekonany, że inni podążą ich śladem.

Jakie można zauważyć różnice w mentalności zawodników w latach 60. i w 2022 roku? Czy współcześni piłkarze powinni czegoś się nauczyć od dawnych gwiazd?

Dziś to jest całkowicie inny sport, mając SKY TV, social media, multimilionowe kontrakty, agentów zawodników etc. Piłkarze są zdecydowanie bardziej odcięci od fanów i prowadzą bardziej rozpieszczone, osłonięte życie w porównaniu do nas. Zawodnik może przejść na emeryturę w wieku dwudziestu kilku lub trzydziestu kilku lat i być całkowicie bezpieczny finansowo, nigdy nie będzie musiał pracować, jeżeli tak zdecyduje.

My graliśmy z miłości do piłki i z uśmiechem na twarzy. To była krótka, ale niesamowita kariera, do momentu aż osiągałeś wiek około 30 lat i wtedy musiałeś spróbować znaleźć sobie pracę na resztę życia, po tym jak zrezygnowałeś ze szkoły mając 15 lat i nie miałeś żadnej edukacji ani kwalifikacji. Ale nie zamieniłbym się z dzisiejszymi zawodnikami. Pięć lat pod okiem Billa Shankly’ego było dla mnie lepsze niż jakiekolwiek uniwersyteckie wykształcenie.

Ile kontaktów i przyjaźni z twoich czasów w LFC utrzymujesz do dzisiaj, jakieś 60 lat później? Czy nadal oglądasz mecze na żywo z trybun Anfield?

Mam kontakt z Gordonem Wallacem, Ianem Callaghanem, Alanem Kennedym, Davidem Faircloughem, Bobbym Grahamem (niestety, nie ma się zbyt dobrze) i szeregiem innych graczy. Do niedawna chodziłem na każdy mecz, mieliśmy razem 3 karnety na the Kop, dziś mają je mój syn i dwa wnuki. Niestety, we wrześniu 2020 roku, w tym samym miesiącu, w którym ukazała się moja książka, przeszedłem skomplikowaną operację wstawienia bypassów serca w samym środku pandemii. Potem w kwietniu zeszłego roku złapałem poważne bakteryjne zapalenie płuc i powiedziano mi nawet, że nie spodziewali się, że przeżyję. Moja żona i chłopcy zostali sprowadzeni do szpitala, żeby się ze mną pożegnać. Jednak przeżyłem dzięki wielkim zdolnościom lekarzy i pielęgniarek oraz duchowi walki, którego Shankly wpoił mi tyle lat temu. W efekcie nie byłem w stanie zajmować swojego miejsca na the Kop przez dwa lata, ale idę na mecz FA Cup z Cardiff 6 lutego i nie mogę się doczekać, aż znowu zobaczę chłopaków z perspektywy trybun. Znowu gram w golfa trzy razy w tygodniu, robię 10 tysięcy kroków dziennie, dawno nie czułem się lepiej. Mam dużo szczęścia, wspaniałą rodzinę i przeżyłem wspaniałe życie, w którym niczego nie żałuję!

Maciej Konofol



Autor: Maciej Konofol
Data publikacji: 21.02.2022