Jak Klopp i Guardiola zostawili wszystkich w tyle
Artykuł z cyklu Artykuły
To było jedno z tych wietrznych i deszczowych popołudni, o których tyle opowiadano zarówno Jürgenowi Kloppowi jak i Pepowi Guardioli. "Futbol walki, tak w Niemczech nazywamy angielski futbol" - mówił z uznaniem Klopp jeszcze w czasach pracy w Borussii Dortmund. "Deszczowy dzień, trudna nawierzchnia, wszyscy umorusani".
To był marzec 2017 roku. Klopp pracował w Liverpoolu od 17 miesięcy, Guardiola w Manchesterze City od dziewięciu. To zabawne, gdy popatrzy się na składy zespołów w tamtym meczu, jak wiele zmieniło się w ciągu pięciu lat.
Wśród obrońców Liverpoolu znaleźli się choćby Ragnar Klavan czy Nathaniel Clyne, w City natomiast w bramce wystąpił Willy Caballero, na bokach obrony Fernandinho i Gaël Clichy, a u podstawy linii pomocy niemal 34-letni Yaya Touré. Obaj menedżerowie w późniejszej fazie meczu posłali jeszcze w bój pomocników: w Liverpoolu zobaczyliśmy Lucasa Leivę, a w City Fernando.
W tamtym czasie City i Liverpool zajmowały w tabeli Premier League odpowiednio trzecie i czwarte miejsce. Chelsea była już poza zasięgiem i pewnie zmierzała po tytuł mistrzowski w pierwszym sezonie z Antonio Conte u steru. Cztery dni wcześniej City zaznało goryczy odpadnięcia z Ligi Mistrzów na etapie 1/8 finału. Wprawdzie Obywatele zremisowali szalony dwumecz z Monaco 6:6, ale odpadli przez zasadę bramek na wyjeździe. Zbliżając się do końca swojego pierwszego sezonu w Anglii, osoba Guardioli była poddawana w wątpliwość jak nigdy wcześniej.
Jednak to, co naprawdę utkwiło mi w pamięci tamtego niedzielnego popołudnia w Manchesterze - oprócz deszczu oczywiście - to intensywność. Piłkarze nie odpuszczali, a mecz był rozgrywany w tempie, jakiego raczej nie spodziewałbyś się po dwóch zespołach, które jeszcze nie zostały przebudowane, by grać na modłę Kloppa i Guardioli.
Pierwsze minuty zapierały dech w piersiach - piłka krążyła między zawodnikami w szaleńczym tempie. Było kilka ostrych wejść - Nicolas Otamendi faulował Mané, a Roberto Firmino zobaczył żółtą kartkę za faul na Davidzie Silvie. Po dośrodkowaniu Fernandinho Sergio Agüero upadł w polu karnym naciskany przez Joëla Matipa i City domagało się podyktowania jedenastki. Michael Oliver nakazał jednak grać dalej i Guardiola wyglądał na wściekłego. Dał to po sobie poznać również Kloppowi, kiedy krzyczał na niego, biegnąc w jego stronę... tylko po to, by wybuchnąć szerokim uśmiechem i przybić mu piątkę i to w taki sposób, że wydawał się inspirować Boratem.
Po remisie 1:1, który żadnemu zespołowi nie był na rękę w dążeniu do zakwalifikowania się do Ligi Mistrzów, Guardiola określił ten dzień "jednym z najszczęśliwszych w jego menedżerskim życiu". Nie po raz pierwszy dziennikarze w Manchesterze zastanawiali się, czy nie używa tych superlatyw głównie dla swojej rozrywki.
Jednak Pep mówił poważnie - był dumny, że jego zawodnicy tak dobrze odpowiedzieli na traumatyczny wieczór w Lidze Mistrzów sprzed kilku dni.
- Byliśmy smutni w Monaco, dlatego dziś jestem tak szczęśliwy - mówił menedżer City.
- Moi piłkarze dali dziś z siebie wszystko na boisku. Bardziej niż kiedykolwiek chcę pomóc temu klubowi - jeśli klub chce, żebym został - wykonać kolejny krok naprzód.
- Przyszedłem tu na trzy lata i chcę tu być przez ten czas. Chcemy grać lepiej w przyszłym roku.
Dziś, bogatsi o wiedzę z ostatnich pięciu lat, niektórzy powiedzą, że to było nieuniknione - to, że City i Liverpool staną się dwoma potęgami angielskiej piłki, że będą bark w bark rywalizować o kolejny tytuł, przygotowując się do niedzielnej bitwy na Etihad i do półfinału FA Cup sześć dni później.
W szczególności w przypadku City, łatwo jest spojrzeć na zawodników, jakich zastał w klubie Guardiola w 2016 roku (David Silva, Fernandinho, Kevin De Bruyne, Raheem Sterling, Agüero) oraz na pieniądze wydane na transfery w kolejnych latach (na Johna Stonesa, Kyle'a Walkera, Bernardo Silvę, Aymerica Laporte, Riyada Mahreza, Rodriego, Rúbena Diasa, Jacka Grealisha i innych), by wzruszyć ramionami z pytaniem: "A czego innego mieliśmy się spodziewać?".
Jednak sezon przed przyjściem Guardioli City pod wodzą Manuela Pellegriniego zakończyło sezon na czwartym miejscu w tabeli Premier League, gromadząc zaledwie 66 punktów i wyprzedzając United Louisa van Gaala tylko dzięki lepszemu bilansowi bramek.
Owszem, Obywatele wygrali Puchar Ligi po raz drugi w trakcie trzech sezonów i napisali klubową historię - dotarli do półfinału Ligi Mistrzów po pokonaniu w dwumeczu 3:2 PSG, gdzie polegli z późniejszym triumfatorem, Realem Madryt - jednak tamten zespół wymagał sporej przebudowy. Pablo Zabaleta, Vincent Kompany, Touré, Fernandinho i David Silva byli już po trzydziestce, podobnie jak Aleksandar Kolarov, Clichy, Jesús Navas i Bacary Sagna.
City zakończyło pierwszy sezon pod wodzą Guardioli bez żadnego trofeum, z 15 punktami straty do pierwszej Chelsea. Decyzje Hiszpana o pozbyciu się Joe Harta i marginalizacji roli Touré były kwestionowane, podobnie jak jego uporczywe stawianie na De Bruyne i Davida Silvę obok Fernandinho w środku pola, gdzie momentami City dawało się zdominować. W tamtym czasie było więcej niż kilku ekspertów - nie wspominając o tych sympatyzujących z innymi klubami - sugerujących, że wielki Pep Guardiola wchodząc do angielskiego futbolu, trafił wreszcie na godne wyzwanie.
To, że City w następnym sezonie wygrało Premier League z rekordowym wynikiem 100 punktów, grając niesamowicie porywający futbol na tak wysokim tempie, było triumfem trenera - a nie, jak twierdzą niektórzy, nieuniknionym następstwem szastania książeczką czekową. Jeśli ktoś chciałby zobaczyć, gdzie te wszystkie transferowe wydatki mogły doprowadzić klub bez klasowego menedżera u steru - z jasną i długofalową wizją - wystarczy spojrzeć na osiągnięcia Manchesteru United po przejściu na emeryturę Sir Aleksa Fergusona.
Żaden zespół od czasów United Fergusona - który zdobywał trzy tytuły z rzędu w sezonach od 2006/07 do 2008/09 - nie zdołał obronić tytułu mistrzowskiego. Jednak City dokonało tego w kolejnym sezonie, tym razem gromadząc 98 punktów. To w sumie 198 punktów na przestrzeni dwóch sezonów, a w międzyczasie były jeszcze dwa Puchary Ligi i FA Cup. Pomimo rozczarowań na arenie europejskiej był to poziom konsekwencji i dominacji, którego nie widziano nigdy wcześniej w angielskim futbolu.
Dla porównania, w ciągu czterech sezonów od 2017/18 do 2021/22 Manchester United kończył rozgrywki ligowe ze średnią stratą 19,5 punktu do Manchesteru City (w obecnym sezonie to już 22 punkty). W tym samym okresie Chelsea - zeszłoroczny triumfator Ligi Mistrzów i zwycięzca Ligi Europy w 2019 roku - na koniec sezonu traciła do City średnio 22,5 punktu, Tottenham - finalista Ligi Mistrzów w 2019 roku - 24, a Arsenal 28,8.
Innymi słowy - spośród 182 meczów w Premier League, jakie rozegrało City od rozpoczęcia drugiego sezonu pod wodzą Guardioli, Obywatele wygrali 140, zremisowali 18 i przegrali 24 z nich. To daje niesamowity wynik 438 punktów na 546 możliwych do zdobycia. W tym samym okresie Manchester United zdobył 338 punktów - dokładnie o 100 mniej - Chelsea uzbierała 334 punkty, Tottenham 323, a Arsenal jedynie 304.
Big Six? City zamierzało przekształcić Premier League w monopol, a każdy wyścig o tytuł sprowadzał się do pochodu. Obywatele zdobyli tytuł mistrzowski trzy razy w ciągu ostatnich czterech lat i, mimo że czeka ich jeszcze kluczowe starcie w niedzielę na Etihad z Liverpoolem, są w świetnej pozycji, by sięgnąć po czwarty tytuł na przestrzeni pięciu lat.
Jednak jest jeszcze Liverpool. The Reds w jakiś sposób od dłuższego czasu, przy znacznie mniejszym (choć wciąż pokaźnym) budżecie, sprostali wyzwaniu postawionemu przez drużynę City, którą Klopp wielokrotnie określał jako najlepszy zespół na świecie.
W połowie lutego po zwycięstwie 5:0 w pierwszym meczu 1/8 finału LM ze Sportingiem Lizboną, City miało na koncie 19 zwycięstw w ostatnich 21 meczach we wszystkich rozgrywkach od końca października. Guardiola po meczu został zapytany, który zespół - jeśli jakikolwiek - jest w stanie powstrzymać City przed wygraną w tym sezonie.
- Liverpool - odpowiedział błyskawicznie.
- Liverpool traci do nas sześć punktów. W ostatnich sezonach byli naszymi największymi rywalami. Zawsze czekali na nasz błąd, to nasz wrzód na tyłku.
Pod względem czasu Klopp miał pewną przewagę nad Guardiolą. Jeśli natomiast chodzi o zasoby, Niemiec miał dużo trudniej. Skład Liverpoolu w jego pierwszym meczu u steru z Tottenhamem w październiku 2015 roku? Simon Mignolet, Nathaniel Clyne, Martin Škrtel, Mamadou Sakho, Alberto Moreno, Emre Can, Lucas Leiva, James Milner, Adam Lallana, Philippe Coutinho, Divock Origi. Ławka rezerwowych: Adam Bogdan, Kolo Touré, Connor Randall, Joe Allen, João Teixeira, Jordon Ibe, Jerome Sinclair.
Było w klubie kilka talentów do oszlifowania, jednak był to w gruncie rzeczy ten sam zespół, który wrócił do Ligi Mistrzów w 2014 roku po pięciu latach nieobecności i odpadł w fazie grupowej, wygrywając tylko jedno spotkanie, po czym odpadł w 1/16 finału Ligi Europy z Beşiktaşem. Dużym letnim transferem dla The Reds w 2015 roku, gdy zespół prowadził jeszcze Brendan Rodgers, było sprowadzenie Christiana Benteke - napastnika, którego umiejętności nie były kompatybilne z energicznym stylem, który chciał wprowadzić zatrudniony niedługo potem Klopp.
Jeszcze z dystansu przyszły menedżer The Reds zdiagnozował problem Liverpoolu, wskazując na brak wiary wśród piłkarzy, sztabu i kibiców.
- Na ten moment rodzina LFC jest nieco zbyt nerwowa, zbyt pesymistycznie nastawiona, za dużo jest wątpliwości - mówił Klopp.
- Musimy przekształcić się z wątpiących w wierzących.
Niecałe dwa i pół roku później The Reds przystępowali do pierwszego z dwóch kolejnych finałów Ligi Mistrzów. Wiara w zespole była silna jak nigdy wcześniej.
Jednak łatwo jest mówić o przemianie "z wątpiących w wierzących", dużo trudniej jest jej dokonać. To nie stało się z dnia na dzień, nie wystarczyło tylko wcisnąć przełącznika.
Owszem, było na początku kilka podnoszących na duchu zwycięstw (3:1 na wyjeździe z Chelsea, 4:1 w Manchesterze z City, czy dotarcie do finałów Pucharu Ligi i Ligi Europy), jednak był to jeszcze nierówny zespół. Brakowało jakości na wielu pozycjach, dużo było zawodników, którzy pod względem technicznym i fizycznym odbiegali od profilu, jakiego poszukiwał Klopp. A kiedy przyszła pora na wzmocnienia, budżet był wyraźnie skromniejszy niż u niektórych rywali.
W swoim pierwszym okienku transferowym w Liverpoolu Klopp sprowadził jedynie obrońcę, Stevena Caulkera, na zasadzie półrocznego wypożyczenia z Queens Park Rangers. W lecie 2016 roku pozyskał Georginio Wijnalduma ze spadającego z ligi Newcastle za 25 milionów funtów oraz Sadio Mané z Southampton za 34 miliony funtów. Jednak pozostałe transfery były raczej niskobudżetowe - Loris Karius przyszedł z Mainz za 4,7 mln, Ragnar Klavan z Augsburga za 4,2 mln, a Joël Matip z Schalke na zasadzie wolnego transferu - i wszystko to w tym samym czasie, gdy City wydało na wzmocnienia 180 milionów funtów, a United ponad 150, w tym 90 milionów na ściągnięcie z powrotem do klubu najdroższego wówczas piłkarza na świecie, Paula Pogbę.
Progres Liverpoolu pod wodzą Kloppa był jednak widoczny - zespół, który kończył szósty (z 62 punktami) i ósmy (z 60 punktami) w poprzednich dwóch sezonach, dwukrotnie zajmował czwarte miejsce w pierwszych dwóch kampaniach pod wodzą Niemca. The Reds stali się synonimem szybkiej, płynnej i ostrej piłki nożnej, a Mané zaczął rozumieć się z Coutinho, Firmino i Lallaną.
By dokonać większych inwestycji w skład, Liverpool potrzebował dochodów z Ligi Mistrzów. Zapewnienie sobie miejsca w pierwszej czwórce Premier League dzięki wygranej 3:0 z Middlesbrough w ostatnim dniu sezonu 2016/17 było swego rodzaju przełomem.
To prawda, że The Reds nie byli w stanie konkurować na rynku transferowym z City czy United, które tego lata wydały odpowiednio 200 i 150 milionów funtów, ale kto wydawałby 50 milionów funtów na lewego obrońcę takiego jak Benjamin Mendy, kiedy można ściągnąć Andy'ego Robertsona ze zdegradowanego Hull City za 8 milionów? Po co wydawać 75 milionów funtów na napastnika takiego jak Romelu Lukaku, kiedy można dostać Mohameda Salaha z Romy za niecałe 37 milionów?
W pierwszych tygodniach sezonu 2017/18 Liverpool był uskrzydlony.
Potem został jednak brutalnie sprowadzony na ziemię, przegrywając 5:0 z City na Etihad. Wiele opinii pomeczowych koncentrowało się na czerwonej kartce dla Mané za jego wejście w Edersona, ale Klopp z pewnością bardziej przejął się tym, z jaką łatwością jego zespół został rozmontowany przez City - zespół, który po trudnym pierwszym sezonie pod wodzą Guardioli teraz groził zmiecieniem wszystkiego na swojej drodze.
Przy pierwszym golu w 24. minucie Kevin De Bruyne pokazał charakterystyczną dla siebie grację i wizję, asystując Sergio Agüero, jednak to obrona Liverpoolu doprowadziła Kloppa niemal do apopleksji.
- To było tak łatwe do wybronienia - mówił po meczu dziennikarzom.
Podobna historia miała miejsce w październiku 2017 roku - Liverpool wyglądał ekscytująco z przodu, ale był kruchy w defensywie i przegrał z Tottenhamem 4:1. The Reds potrafili roztrwonić prowadzenie w wyjazdowym meczu z Sevillą, zremisowanym 3:3 (do przerwy prowadzili 3:0), czy z Arsenalem (gdzie prowadzili 2:0). To dlatego wiele osób było zdziwionych, gdy Klopp chwilę po porażce 5:0 w Manchesterze stwierdził: "Każdy widzi, że nie jesteśmy 500 mil za nimi", choć City było już poza zasięgiem w Premier League.
Liverpool piął się w górę przez pierwsze dwa lata pod wodzą Kloppa, ale problem polegał na tym, że City wydawało się teraz zmierzać w stratosferę z Guardiolą. Po 20 meczach Premier League w sezonie 2017/18 City miało na swoim koncie 19 zwycięstw i jeden remis, zdobywając 61 bramek. Jak w ogóle z tym konkurować?
Poziom, jaki City utrzymuje od lata 2017 roku jest naprawdę niezwykły.
Owszem, żyjemy w erze dominacji najlepszych zespołów na skalę wcześniej niespotykaną - w całej Europie jesteśmy świadkami tego, jak niegdyś zbalansowana rywalizacja jest wypierana przez ligi, w których różnica między górą a dołem tabeli (a często także między pierwszym i drugim bądź trzecim miejscem) jest ogromna - jednak wygranie 140 ze 182 spotkań Premier League na przestrzeni niemal pięciu sezonów to oszałamiający wynik.
Jednak jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, że Liverpool niemal dorównuje Manchesterowi City pod tym względem.
Od początku sezonu 2017/18 Liverpool uzbierał w sumie 412 punktów - to o 26 mniej niż City, ale o 74 więcej niż United i o 78 więcej niż Chelsea.
Jeśli jednak wziąć pod uwagę tylko wyniki od początku sezonu 2018/19 Liverpool (337 punktów) ma tylko o punkt mniej od City (338 punktów) i przegrał 15 spośród 144 spotkań.
Nikt się tego nie spodziewał po Liverpoolu, gdy wchodził w rok 2018 z wieloma znakami zapytania wokół pozycji bramkarza (wówczas był to Simon Mignolet albo Loris Karius), gry w obronie i umiejętności kontrolowania przebiegu meczu. W swoim najlepszym okresie, z Salahem, który stał się rewelacją ligi - choć w przeszłości w Chelsea zaliczył bezbarwny, 2,5-letni okres - The Reds potrafili przytłoczyć przeciwników kolejno sunącymi falami ataków. Z drugiej strony jednak wciąż można było odnieść wrażenie, że strata piłki w środku pola lub wrzutka w pole karne może zakończyć się okazją dla rywali, co często skutkowało golem.
To zmieniło się diametralnie, gdy za 75 milionów funtów na początku stycznia 2018 roku pozyskano Virgila van Dijka - była to wówczas rekordowa suma wydana na obrońcę, która zniechęciła nawet City. Nagle Liverpool zyskał stabilizację, poważanie i pewność siebie, więc mógł śmiało grać do przodu bez ciągłego strachu przed ukłuciem z kontrataku. Z Van Dijkiem u boku wszyscy zawodnicy, nie tylko Trent Alexander-Arnold, Robertson i Matip, wyglądali na bardziej pewnych siebie.
Van Dijka zabrakło z powodu kontuzji w dniu, w którym Liverpool zakończył serię meczów bez porażki City w Premier League 2 stycznia. Trzy gole w ciągu dziewięciu minut drugiej połowy po około godzinie gry dały The Reds przewagę 4:1 na Anfield i ostatecznie zwycięstwo, choć City zdobyło jeszcze dwa gole w końcówce. Klopp, szczerząc się od ucha do ucha, w wywiadzie na żywo dla NBC, w emocjach rzucił nawet słowo na K.
Podobnie jak w przypadku meczu przegranego 5:0 z City kilka miesięcy wcześniej, to zwycięstwo było symboliczne. Zasiało ziarno zwątpienia w umyśle Guardioli. Trzy miesiące później, przed szlagierowym dwumeczem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów między obydwoma zespołami, kamery Amazon Prime uchwyciły menedżera Obywateli, mówiącego do swojego asystenta: "Ta trójka z przodu - Salah, Mané i Firmino - przeraża mnie, oni są niebezpieczni".
I miał rację. Każdy z tej trójki wpisywał się na listę strzelców, a Liverpool wygrał dwumecz wynikiem 5:1.
I choć The Reds zakończyli sezon z pustymi rękami po porażce w finale Ligi Mistrzów z Realem Madryt i zajęciu czwartego miejsca w Premier League, stało się jasne, że jeśli ktoś miałby zagrozić rosnącej dominacji City, to będzie to najprawdopodobniej Liverpool, a nie Chelsea, Tottenham, czy United.
Jak najlepiej zobrazować różnicę między City a Liverpoolem w sezonie 2018/19, kiedy to obydwa zespoły zaserwowały nam walkę o tytuł inną niż wszystkie inne?
Można powiedzieć, że City zwyciężyło jednym punktem, ale można też przywołać stop-klatkę z systemu goal-line. Zaledwie 11 milimetrów dzieliło piłkę od przekroczenia linii bramkowej, zanim John Stones wykonał pamiętny wślizg, zapobiegający strzeleniu gola przez Mané na Etihad 3 stycznia.
Liverpool, dodatkowo wzmocniony transferami Alissona i Fabinho, był niepokonany w swoich pierwszych 20 meczach w Premier League, ale City okazało się zbyt silne tego czwartkowego wieczoru, wygrywając 2:1 i zmniejszając przewagę Liverpoolu na szczycie tabeli z siedmiu punktów do czterech.
To była jedyna porażka, jaką poniósł Liverpool w całym sezonie ligowym, jednak w starciu z tak bezbłędnym rywalem okazało się, że to o jedną porażkę za dużo.
Pod względem jakości technicznej i zapierającej dech w piersiach dramaturgii, ciężko wskazać lepsze spotkanie w ostatnich latach rozgrywek Premier League.
Jeśli spotkanie w marcu 2017 roku miało dać wskazówki odnośnie tego, co miało nastąpić, tak w tym meczu widzieliśmy dwa zespoły, które odzwierciedlają wizję swoich menedżerów. Obydwaj mieli pod dostatkiem kunsztu i kreatywności, ale to nieustępliwość Fernandinho i Bernardo Silvy w pomocy City - a także interwencja Stonesa i zwycięski gol Leroya Sane'a na 20 minut przed końcem - zrobiły wówczas różnicę.
- Nie pamiętam, żeby liga była tak ciężka - mówił po spotkaniu Guardiola.
- Jest wielu pretendentów do tytułu, każdy mecz jest jak finał.
W rzeczywistości zespoły City i Liverpoolu były o kilka długości przed całą resztą. Wszyscy liczyliśmy na to, że będzie więcej zwrotów akcji, że obydwa zespoły potracą punkty przed końcem sezonu, ale tak się nie stało.
Właściwie nie było marginesu błędu. Liverpool przegrał tylko jeden mecz w całym sezonie, wygrał dziewięć kolejnych spotkań na koniec kampanii i uzbierał 97 punktów.
Jednak City wciąż wygrywało - 18 spośród 19 spotkań od czasu porażki z Leicester w Boxing Day - i na koniec sezonu miało na swoim koncie 98 punktów. Drugie z rzędu mistrzostwo Obywatele zapewnili sobie, pokonując w ostatniej kolejce Brighton 4:1, mimo że przegrywali.
Liverpool, który wówczas wciąż czekał jeszcze na pierwsze trofeum pod wodzą Kloppa, musiał zadowolić się zwycięstwem w finale Ligi Mistrzów z Tottehamem, trzy tygodnie później.
Nie najgorszy układ.
W zapierających dech w piersiach godzinach po zwycięstwie nad Tottenhamem w finale Ligi Mistrzów w Madrycie, Klopp był rozchwytywany przez dziennikarzy, przeskakiwał tylko od jednego wywiadu telewizyjnego do drugiego. W pewnym momencie między wywiadami fizjoterapeuta Liverpoolu, Lee Nobes - wcześniej pracujący dla City - wepchnął mu do ręki telefon.
To Guardiola dzwonił z gratulacjami. Menedżerowie ucięli sobie krótką pogawędkę, ale w bardzo przyjaznej atmosferze.
- Obiecaliśmy sobie nawzajem, że w następnym sezonie znowu będziemy chcieli skopać sobie tyłki - powiedział Klopp.
- Pójdziemy na całość i zobaczymy, co z tego będzie.
Stwierdzenie, że Liverpool poszedł na całość w sezonie 2019/20 jest jednak niedopowiedzeniem.
Klopp został z niezmienionym składem, poza dwoma nowymi zmiennikami bramkarza, ale to był zespół z misją. The Reds wygrali 26 meczów w 27 kolejkach Premier League, pokonując City 3:1 w pamiętnym listopadowym meczu na Anfield oraz remisując z Obywatelami w rewanżu. City, po dwóch niemal bezbłędnych kampaniach, poniosło na początku kilka niespodziewanych porażek. Zespół wyglądał na zmęczony i przesycony, brakowało także piłkarzy na środku obrony, gdy Liverpool coraz bardziej się oddalał.
Nic nie mogło stanąć na drodze Liverpoolu do pierwszego od 30 lat tytułu mistrzowskiego. Przeszkodą mogła być jedynie pandemia COVID-19, która spowodowała zawieszenie rozgrywek piłkarskich na trzy miesiące i wywołała alarmujące wezwania do unieważnienia sezonu w momencie, gdy The Reds mieli trofeum w zasięgu ręki. Kiedy w czerwcu zaczęto ponownie rozgrywać mecze, to już za zamkniętymi drzwiami - stadiony były puste.
Przy świętowaniu momentu, w którym Jordan Henderson wzniósł trofeum Premier League w otoczeniu kolegów z drużyny na opustoszałej trybunie The Kop, brakowało więc namiętności, jakiej można było się spodziewać.
Podobnie wyglądał niemal cały następny sezon, który przebiegł w cieniu pandemii.
Po raz pierwszy od lata 2018 roku, pojawiły się pytania w stronę Guardioli, który zaczynał wyglądać na wyczerpanego wyzwaniem utrzymania City na szczycie. Pytania dotyczyły jego obrony i tego, czy, mimo wydania tych wszystkich pieniędzy, są w składzie piłkarze, którzy mogą wypełnić lukę po odchodzących latem Vincencie Kompanym i Davidzie Silvie. Malało także znaczenie Fernandinho i Agüero.
Odpowiedzią na te pytania było stanowcze tak.
Rúben Dias okazał się nowym filarem defensywy City, Rodri wyłonił się jako następca Fernandinho u podstawy linii pomocy. Phil Foden powoli rozwijał się w najwyższej klasy kreatywnego pomocnika na miarę Davida Silvy, choć występował na nieco bardziej wysuniętej pozycji. Jeśli chodzi o najwyższej klasy napastnika, który miał zastąpić Agüero, Guardiola z powodzeniem radził sobie bez niego, zarówno przed jak i po nieudanej próbie pozyskania Harry'ego Kane'a z Tottenhamu zeszłego lata.
City zdobyło trzeci tytuł w ciągu czterech lat i nawet jeśli łączna liczba zdobytych przez Obywateli punktów (86) była znacznie niższa - być może to odzwierciedlenie walki o utrzymanie tego samego poziomu intensywności w tak dziwnych warunkach - to i tak było to o 12 punktów więcej od zajmującego drugie miejsce Manchesteru United i o 17 punktów więcej od Liverpoolu. The Reds wywalczyli sobie trzecie miejsce i uratowali kwalifikację do Ligi Mistrzów w sezonie, w którym jeszcze kilka miesięcy wcześniej wydawali się przeżywać wyraźne załamanie formy.
Pamiętacie przytoczoną wcześniej statystykę, pokazującą, że Liverpool przegrał zaledwie 15 ze 144 meczów Premier League od sierpnia 2018 roku? Jest to tym bardziej zadziwiające, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że osiem z tych 15 porażek miało miejsce na przestrzeni 12 kolejek na początku zeszłego roku. To wtedy The Reds - spustoszeni przez kontuzje w obronie i widocznie zdemotywowani beznamiętnością gry w erze pandemicznej - wydawali się całkowicie zagubieni.
Ich sześć porażek z rzędu na pustym Anfield w ciągu tamtych dwóch miesięcy to - co niebywałe - jedyne sześć porażek Liverpoolu u siebie w lidze od kwietnia 2017 roku.
Klopp akceptował powody, stojące za grą na pustych stadionach, ale stwierdził też, że to „absolutna bzdura i jest to nie w porządku”. Nawet Guardiola powiedział, że „wszystkie te mecze wyglądają jak sparing" oraz że "to zupełnie inna gra, w której człowiek czuje się pusty".
Pod koniec zeszłego sezonu Guardiola pochwalił ducha i mentalną siłę swoich mistrzów - niedocenianą cechę jego drużyny wielu talentów - za trzymanie się swojego zadania i utrzymywanie koncentracji, podczas gdy wszyscy rywale pogubili się na pewnym etapie sezonu.
Przed kampanią 2021/22 Hiszpan mógł być pewny, że najwięksi rywale będą naciskać mocniej.
Nawet po tak mocnym finiszu zeszłego sezonu, zastanawiano się, czy zespół Liverpoolu wróci do swojej najlepszej dyspozycji po serii niepowodzeń, których doświadczył, czy Van Dijk powróci do gry na swoim poziomie po długotrwałej kontuzji więzadła ACL. Zastanawiano się także, czy - biorąc pod uwagę fakt, że Salah, Mané i wielu innych zawodników jest już w okolicach swoich 30. urodzin - ta drużyna odzyska poziom psychicznej i fizycznej intensywności, który pokazywała w dążeniu do tytułu, będącego obsesją The Reds.
Nadal wydawali się w dużym stopniu polegać na rdzeniu, składającym się z piłkarzy sprowadzonych w latach 2016-2018 - Mané, Salah, Robertson, Van Dijk, Alisson, Fabinho - do tego doszedł Alexander-Arnold. Czy amerykańscy właściciele klubu zainwestowali wystarczająco dużo, by wykorzystać przełom, jaki nastąpił pod rządami Kloppa? Czy zrobiono wystarczająco dużo, by powstrzymać ten zespół przed spadkiem wydajności?
Odpowiedź Liverpoolu w obecnym sezonie, w szczególności po nowym roku, jest dobitna.
Na początku sezonu The Reds stracili niedbale kilka punktów, których mogą pożałować w przyszłym miesiącu, jednak jakość i regularność ich występów była niezwykle wysoka. Zawodnicy tacy jak Diogo Jota, Thiago, a ostatnio Ibrahima Konaté i pozyskany w styczniu Luis Díaz, wnieśli nową jakość i dynamikę do drużyny Kloppa. Po zapewnieniu sobie Pucharu Carabao, zwycięstwo 3:1 na wyjeździe z Benfiką w pierwszym ćwierćfinale Ligi Mistrzów podtrzymało ich nadzieje na bezprecedensową poczwórną koronę.
Jednak… tak, jak The Reds są niemal nieustannym zagrożeniem dla City - czy „wrzodem na tyłku”, jak to opisał Guardiola - tak działa to też w drugą stronę. Jak Liverpool może marzyć o poczwórnej koronie i jak City ma marzyć o powtórzeniu sukcesu Manchesteru United z 1999 roku, gdy oznacza to pokonanie drugiego kolosa, zarówno na drodze do zwycięstwa w Premier League jak i na drodze do finału FA Cup? Bardzo możliwe, że zespoły mogą również spotkać się w finale Ligi Mistrzów w Paryżu 28 maja.
Mamy do czynienia z dwiema genialnymi drużynami, które osiągnęły i utrzymały poziom konsekwencji, jakiego w angielskiej piłce jeszcze nie widziano. Będą rozgorzewały debaty na temat tego, gdzie - i czy rzeczywiście - obydwa zespoły zasiądą w panteonie wielkich klubów piłkarskich. Liverpoolowi pomógłby w tym drugi tytuł w Premier League, podobnie jak City potrzebuje do tego tak naprawdę Pucharu Europy. Jednak pod względem piłkarskiej jakości prezentowanej tydzień po tygodniu, sezon po sezonie, to niezwykła sytuacja.
Wybiegając jednak poza same liczby, czy jest ktoś, kto naprawdę twierdzi, że City Guardioli lub Liverpool Kloppa nie grają dość atrakcyjnie?
Patrząc na to, w jakim jesteśmy momencie sezonu i o co toczy się gra, niedzielne spotkanie jest najbardziej wyczekiwanym starciem w Premier League od lat. Jego wynik niekoniecznie będzie decydujący, bo do końca sezonu pozostanie jeszcze siedem kolejek, jednak przy tej regularności obydwu drużyn ciężko spodziewać się wielu wpadek na ostatniej prostej.
Następnie, po rewanżowych meczach ćwierćfinałów Ligi Mistrzów w środku przyszłego tygodnia, czeka nas jeszcze sobotni półfinał Pucharu Anglii na Wembley. Wprawdzie FA Cup jest na trzecim miejscu na aktualnej liście priorytetów obu klubów, ale z pewnością to będzie wielki mecz. Jeśli chodzi zaś o to, czy City i Liverpool spotkają się jeszcze raz w Paryżu, pozostaje to w sferze domysłów, nawet jeśli modele przewidujące, takie jak fivethirtyeight.com, sugerują, że jest to najbardziej prawdopodobny finał (z wygraną City).
To rodzi refleksję, o ile łatwiejsze byłoby życie obu tych drużyn, gdyby druga z nich po prostu zadowoliła się przeciętnością, w jaką popadły w ostatnich latach United, Juventus i Barcelona. Z drugiej strony jednak może to być po prostu przypadek taki jak Ali i Frazier, jak Senna i Prost, jak Messi i Ronaldo - dzisiejsze City i Liverpool są napędzane poprzez doskonałość swojego rywala.
Kiedy Guardiola powiedział niedawno, że Liverpool jest najtrudniejszym przeciwnikiem, z jakim miał do czynienia w swojej karierze, Klopp odpowiedział, że jest skłonny się zgodzić.
- W ciągu ostatnich kilku lat popychaliśmy się wzajemnie do rozwoju, wchodząc na szalony poziom - powiedział Niemiec.
„Szalony poziom” to dobre określenie. A kiedy stawka jest tak wysoka i margines błędu tak mały, granica między całkowitym sukcesem - którego skala może przekroczyć najśmielsze oczekiwania - a rozczarowaniem na jednym, dwóch lub nawet trzech frontach, jest bardzo cienka.
Tak więc owszem, mówimy o szalonym poziomie - o dwóch genialnych zespołach, które weszły na niezwykłe obroty i, poza jednym dziwnym poślizgiem, utrzymują je przez okres czterech lub, jak ma to miejsce w przypadku City, pięciu lat.
To dwie drużyny zdolne osiągnąć wszystko, jednak jeśli chodzi o wyścig po tytuł Premier League, wygrać może tylko jedna z nich.
tłum. red. Bartolino
Autor: Oliver Kay
Data publikacji: 08.04.2022