Brak awansu do Ligi Mistrzów coraz bardziej realny
Artykuł z cyklu Artykuły
To zawsze priorytetowy cel dla Liverpoolu jeszcze zanim zabrzmi pierwszy gwizdek w sezonie.
To, jak ważne jest jego osiągnięcie, jest jasne dla właścicieli z Fenway Sports Group, Jürgena Kloppa oraz całego jego sztabu niezależnie od tego, o jakie inne prestiżowe nagrody bije się zespół.
To bogactwo płynące z gry w Lidze Mistrzów pozwoliło Kloppowi stworzyć maszynę do wygrywania. Umożliwiło Liverpoolowi także wypłacanie pensji na poziomie wymaganym do utrzymania największych talentów oraz duże inwestycje w rozwój klubowej infrastruktury.
Przed pierwszym pełnym sezonem z Kloppem u sterów Liverpool tylko raz kończył w czołowej czwórce Premier League na przestrzeni siedmiu burzliwych lat. Od tamtego czasu The Reds już zawsze meldowali się wśród europejskiej elity - w kolejnych sezonach kończyli jako czwarci, czwarci, drudzy, pierwsi, trzeci i drudzy.
Oprócz całej glorii towarzyszącej temu okresowi pojawiła się też stabilizacja finansowa. Klub z samowystarczalnym modelem biznesowym mógł liczyć na potężny strumień dochodów. W zeszłym sezonie pochód do finału w Paryżu był wart ponad 100 milionów funtów (116 milionów dolarów).
Teraz jednak ten upragniony status stabilnego finansowo klubu stoi pod dużym znakiem zapytania. Liverpool obniżył loty tak drastycznie i tak szybko, że w ciągu trzech miesięcy zażarte dyskusje na temat przystąpienia do walki o tytuł zastąpiła ponura rzeczywistość, w której The Reds mają pod górkę w walce o awans do samej czołowej czwórki.
- To nie jest obecnie moje największe zmartwienie, bo mam mnóstwo innych, jednak nie jestem aż tak głupi, żeby nie wiedzieć, ile mamy straty i do kogo - mówił Klopp.
- Nie możesz zakwalifikować się do Ligi Mistrzów, jeśli grasz tak nierówno, jak my w tym momencie. Musimy to poprawić.
Liverpool zgarnął tylko 16 z możliwych 36 punktów w lidze - taki sam wynik The Reds mieli po 12 meczach w czasie nieszczęsnego sezonu 2010/11 pod wodzą Roya Hodgsona. Dla kontekstu, podopieczni Kloppa w całym zeszłym sezonie stracili tylko 22 punkty. Obecnie bliżej im do strefy spadkowej niż do pierwszej czwórki.
Wcześniej forma domowa była dla kibiców czymś w rodzaju deski ratunkowej, której mogli trzymać się po bolesnych niepowodzeniach na drodze. Już nie. Serię 29 spotkań Liverpoolu bez porażki na Anfield, sięgającą marca 2021 roku, zakończyło zmagające się z problemami Leeds United. To była pierwsza strata kompletu punktów przez The Reds na oczach publiczności na Anfield od kwietnia 2017 roku.
Po ekscytacji towarzyszącej pokonaniu Manchesteru City dwa tygodnie temu, Liverpool poniósł tydzień po tygodniu dwie porażki z dwoma zespołami walczącymi o utrzymanie w Premier League. Nottingham nie wygrało od 10 meczów, a Leeds od ośmiu.
To, co najbardziej alarmujące, to fakt, że po każdym z tych spotkań końcowy wynik był sprawiedliwym rozstrzygnięciem. Liverpool stał się łakomym kąskiem. Nawet rywale ze średniej półki potrafią eksponować słabości The Reds.
W sobotę jednak po raz kolejny sami strzelili sobie w stopę. Stracili gola na samym początku meczu, gdy Joe Gomez próbując wycofać piłkę do Alissona, który akurat się poślizgnął, wyłożył piłkę na tacy Rodrigo. To już ósmy raz w 12 spotkaniach Premier League w tym sezonie, gdy Liverpool traci bramkę jako pierwszy - cztery z tych goli padły w pierwszych 16 minutach.
Prawdopodobnie jeszcze gorzej wyglądała defensywa w przypadku zwycięskiej bramki Crysencio Summerville’a. Najpierw zmiennicy James Milner i Curtis Jones nie zdołali zatrzymać dośrodkowania ze skrzydła, a potem wyszło niezdecydowanie Virgila van Dijka, Thiago i Joe Gomeza, które wykorzystało Leeds. Nikt nie wziął na siebie odpowiedzialności. To tylko ilustruje marazm całego kolektywu - widoczne były zmęczone nogi i strapione głowy zawodników.
- Największy problem mam z tym, jak broniliśmy przy drugim golu - mówił Klopp.
- Wszyscy musimy bronić, a w tej sytuacji nie wszyscy byli na miejscu.
Wymowne jest to, że menedżer The Reds narzekał po spotkaniu na niezdolność Liverpoolu do przejęcia kontroli nad meczem. Jasne, Ilian Meslier popisał się kilkoma niezłymi interwencjami po wyrównaniu Salaha, ale gospodarze nie byli ani przez chwilę przekonujący.
Za bardzo narażali się na ataki z kontry, gdy przerywano ich akcje. Nie było żadnego zabezpieczenia. Pomoc jest skrajnie nieszczelna, a pomocnicy wciąż dają się pokonać w walce o środek pola.
Klopp próbował zmian personalnych, próbował też zmieniać system, ale wciąż pozostaje ten sam problem. Brakuje energii, spójności i przekonania. Okrzyki irytacji z trybun, gdy w sobotę The Reds raz po raz trwonili posiadanie piłki, stawały się coraz bardziej słyszalne. Frustracja rośnie i to zrozumiałe. Kibice czuli się oszukani.
Owszem, kontuzje odegrały swoją rolę. To niedorzeczne, jak wiele problemów przytrafiło się w ofensywie. Z pewnością będzie brakować Luisa Díaza i Diogo Joty, ale problemy sięgają głębiej.
Klopp w sierpniu przyznał, że najchętniej działałby „z większym ryzykiem” na rynku transferowym. Brak inwestycji właścicieli w skład dziś rani Liverpool. Potrzebował on więcej świeżej krwi, by uniknąć zastoju w zespole.
Być może za długo sytuacja była zbyt dobra dla FSG i właściciele zaczęli za bardzo polegać na umiejętności Kloppa do działania z ograniczonym budżetem i wyciskania wszystkiego z zawodników, którymi dysponuje. Być może wkradło się samozadowolenie.
Klopp powinien otrzymać więcej wsparcia, ale sam też nie jest bez winy. Są w składzie zawodnicy, którzy w tym sezonie nie zagrali ani minuty i powinni odejść z klubu minionego lata. Klopp nie był wystarczająco bezwzględny.
Czy kogoś naprawdę zaskakuje to, że środek pola jest dziś takim problemem Liverpoolu, skoro Thiago jest jedynym seniorem sprowadzonym na tę pozycję od czasu transferu Naby’ego Keïty w 2018 roku?
Jedyną nadzieją dla Kloppa jest to, że Mistrzostwa Świata posłużą jako upragniony reset. Ci zawodnicy, którzy nie jadę do Kataru, będą mieli dłuższą przerwę, zanim Liverpool przegrupuje się na grudniowym obozie treningowym w Dubaju. Díaz powinien być zdrowy do tego czasu, natomiast rehabilitacja Joty będzie trwała do 2023 roku.
Dwa sezony temu Klopp uratował kwalifikację do Ligi Mistrzów po kiepskim okresie gry, jednak wówczas łatwiej było wytłumaczyć dołek, biorąc pod uwagę liczne urazy w defensywie i bezduszną atmosferę grania bez publiczności.
Tym razem problemy są szersze, a wyzwanie przed Liverpoolem jest dużo większe. Gdy przegrywasz z dwoma najgorszymi zespołami w lidze w ciągu tygodnia, morale jest podkopane i każdy mecz wydaje się nieść ze sobą niebezpieczeństwo.
Zapomnijmy o trofeach. Dumny i lukratywny status Liverpoolu jako klubu z czołowej czwórki jest realnie zagrożony. To powinno strapić parę głów, szczególnie w Bostonie. Brak awansu do Ligi Mistrzów miałby poważne konsekwencje dla klubowych finansów. Gdy przyjdzie styczeń, FSG musi naprawić błędy minionego lata.
James Pearce
Autor: Bartolino
Data publikacji: 01.11.2022