Dobrze to już było. Jaka będzie przyszłość?
Artykuł z cyklu Artykuły
Liverpool kolejny raz już w tym sezonie poległ w fatalnym stylu. Liverpoolczycy znów się skompromitowali. Teraz drużyną, która zlała podopiecznych Jürgena Kloppa było będące w strefie spadkowej Wolverhampton. 3 porażka w ostatnich 4 meczach ligowych i znów koszmarny poziom the Reds - to już nie jest frustrujące. To jak grają zawodnicy z czerwonej części Merseyside jest po prostu śmieszne.
Wydawało się, że nawet niezłe grudniowe spotkania z Manchesterem City w Pucharze Ligi Angielskiej i zwycięstwo na ciężkim terenie, jakim jest Villa Park, pchną Liverpool w dobrym kierunku. Po wygranej z Aston Villą szkoleniowiec wicemistrzów Anglii mówił: „Jesteśmy w dobrym nastroju do pogoni”. Wielu wydawało się, że rzeczywiście przerwa spowodowana mundialem dobrze podziałała na zawodników, a ci są w stanie zaliczyć jakąś imponującą serię zwycięstw. Zwłaszcza, że rywale ligowi po mistrzostwach świata wydawali się w zasięgu nawet będącego w gorszej formie Liverpoolu. Nic bardziej mylnego. Już mecz z Leicester City pokazał, że nie wszystko jednak jest poukładane. The Reds wygrali wtedy z Lisami 2:1, ale umówmy się, to był po prostu słaby mecz, a 3 punkty liverpoolczycy dopisali sobie tylko dzięki dwóm bramkom samobójczym Wouta Faesa. Jürgen Klopp i jego piłkarze dostali ostrzeżenie, wtedy jeszcze bez konsekwencji. Niestety 19-krotni mistrzowie kraju nie wyciągnęli żadnych wniosków i nie robią tego do tej pory. W 2023 roku Liverpool w Premier League zagrał z Brentford, Brighton, Chelsea i Wolverhampton. Zdobył w tych meczach żałosny 1 punkt po żenującym występie na Anfield przeciwko równie słabym londyńczykom. Straciliśmy w tych spotkaniach też 9 bramek, strzelając tylko jedną.
Owszem sytuacja pozaboiskowa nie sprzyja Liverpoolowi. Kontuzje Luisa Díaza, Diogo Joty, Virgila Van Dijka (w jakiej formie by nie był, to wciąż o wiele lepsza opcja niż Joe Gomez), Roberto Firmino, a teraz jeszcze Ibrahimy Konaté musiały w jakimś stopniu odbić się na zespole. Problem polega jednak na tym, że większość składu wygląda jakby była kontuzjowana. Do grona zawodników, którym widać, że naprawdę zależy żeby coś zmienić można zaliczyć Andy’ego Robertsona, Alissona Beckera i młodziutkiego Stefana Bajčeticia. Cała reszta nie wygląda na graczy godnych nosić Liverbirda na piersi. Nieważne, co i kto zrobił dla tego klubu wcześniej. Mowa tutaj chociażby o Mohamedzie Salahu, który po podpisaniu gwiazdorskiego kontraktu stracił swą magię. Egipcjanin ma szczęście, że cyrk, który jest w defensywie bardziej przykuwa uwagę od jego kolejnych fatalnych decyzji pod bramką przeciwnika. Salah to piłkarz, którego kocha każdy kibic Liverpoolu, ale fakty są takie, że z tygodnia na tydzień wygląda on coraz gorzej. Zatracił on całkowicie swoją pewność siebie. Czasami oczy aż bolą od jego lekko drewnianych ruchów pod bramką przeciwnika. Pamiętamy Egipcjanina z sezonu 2017/2018, kiedy praktycznie wszystko czego się dotknął zamieniało się w złoto. Dzisiaj oglądamy zawodnika, który kompletnie stracił swoją zimną krew. Widać po nim, że kiedy znajduje się w dogodnej sytuacji, jest po prostu zestresowany. 30-latek dostawał się swoim poziomem wykańczania akcji do Darwina Núñeza.
Płynnie przeszliśmy do Urugwajczyka, którego na początku stycznia ja, jako autor tego tekstu, broniłem. Wtedy powtarzałem, to co wszyscy: „Nunez zacznie strzelać, najważniejsze, że z łatwością znajduje się w sytuacjach strzeleckich, bla bla bla”. Po meczu z Wilkami przelała się już jednak czara goryczy, kiedy były gracz Benfiki zmarnował kolejną stuprocentową sytuację w drugiej połowie, a w pierwszych 45 minutach uderzał z nieprzygotowanej pozycji z dość ostrego kąta, gdzie wystarczyło podnieść głowę i zagrać prostą piłkę do zupełnie niepilnowanego Salaha, który stanąłby „oko w oko” z bramkarzem gospodarzy (pewnie Egipcjanin by to zmarnował, ale wtedy skupilibyśmy się na Salahu, a tak znowu na językach będzie Darwin). Núñeza zapamiętamy z kolejnych marnowanych „setek”, ale przynajmniej zapamiętamy w przeciwieństwie do Cody’ego Gakpo.
Kolejny anonimowy występ Holendra. Niby się stara, niby próbuje wziąć grę na siebie, ale nie ma z tego zupełnie nic oprócz frustrujących strat. Chyba mnóstwo kibiców Liverpoolu cieszyło się, gdy Fabrizio Romano pisał swoje słynne „Here we go” w kontekście Gakpo i klubu z Anfield. Minął miesiąc od kiedy 23-latek zamienił PSV na Liverpool, ale Holender pochodzenia togijskiego wciąż wygląda jakby odbył zaledwie 1 trening z drużyną. Na ten moment Gakpo jest całkowicie bezużytecznym zawodnikiem. Kloppowi rzekomo miała zaimponować jego praca w defensywie, ale szczerze mówiąc Gakpo nie widać ani w defensywie, ani w ofensywie. Na razie piłkarz, który w przeszłości był łączony z Manchesterem United nie odnajduje się w drużynie, co też z drugiej strony nie powinno może nas dziwić. Czy jest piłkarz, który aktualnie odnalazłby się w tym bałaganie? Jeśli Jude Bellingham ogląda mecze Liverpoolu, to pewnie z każdym kolejnym spotkaniem rozgrywanym przez the Reds, Anglik z Borussii Dortmund coraz częściej przeglądy oferty na rynku nieruchomości w okolicach Madrytu.
Inwestycje w skład potrzebne są natychmiast. Widzimy, że Thiago również zaczyna notować coraz gorsze występy. Mecz przeciwko Wolverhampton zdecydowanie nie należał do udanych w jego wykonaniu. Fabinho może i lepiej, że był chory, bo oszczędził sobie wejścia w drugiej połowie i złapania kolejnej idiotycznej żółtej kartki po swoim spóźnionym wejściu w nogi rywala. Grę Naby’ego Keïty niech każdy oceni sam, ale w myślach. Chyba, że nie znajdujecie się w towarzystwie i nie musicie się obawiać, co pomyślą wasi znajomi, gdy usłyszą tę wiązankę z waszych ust. Wydaje się, że remont linii pomocy to nie jedyne zadanie, które czeka ten klub w najbliższych okienkach transferowych. W defensywie zaczęliśmy także już wyglądać tragicznie. Ostatni popis Joe Gomeza i Joëla Matipa przypomniał nam, że ten Van Dijk, chociaż słabszy niż kiedyś, to jednak nie taki zły. Konate jest piłkarzem przekonującym, kiedy już gra, ale jego problem polega na tym, że na przestrzeni całego sezonu nie jest on zbyt często dostępny do dyspozycji Kloppa. Czy na takim graczu można w przyszłości oprzeć blok defensywny? Chyba nie.
Czego możemy się spodziewać, kiedy do gry wrócą Luis Díaz, Diogo Jota, Virgil Van Dijk, Roberto Firmino i Ibrahima Konaté? Najgorsze jest, że chyba niczego. Na początku sezonu mówiliśmy sobie: „przerwa spowodowana śmiercią królowej pozwoli nam odetchnąć i wrócić silniejszym”, jak było pamiętamy. Później powtarzaliśmy: „przerwa spowodowana mundialem pozwoli nam odetchnąć i wrócić silniejszym” Jak jest wszyscy widzimy. Dlatego fani Liverpoolu nie powinni robić sobie złudnych nadziei. Tym bardziej, że zawodnikiem, którego brak można odczuć najbardziej jest Luis Díaz, a on po tak ciężkiej kontuzji i tak już nie odegra znaczącej roli w tym sezonie. Gdy wylosowaliśmy jesienią w 1/8 finału Real Madryt, fani Liverpoolu mogli mieć nadzieję i marzyć, że do 21 lutego wrócą kontuzjowani gracze (w tym Kolumbijczyk), a drużyna wróci na właściwe tory i w końcu zrewanżujemy się Królewskim za ostatnie lata. Rzeczywistość jest taka, że na 2,5 tygodnia przed pierwszym spotkaniem kontuzji kluczowych graczy mamy jeszcze więcej, a zespół gra jeszcze gorzej.
Co jeśli to te słowa się sprawdzą i Klopp nie będzie potrafił poukładać zespołu, nawet gdy wrócą kontuzjowani gracze? Czy można mieć wątpliwości, co do jego pracy i zasadności bycia dalej szkoleniowcem Liverpoolu? Czy to normalne, że w ogóle dopuszcza się takie myśli w stosunku do osoby, która jest już teraz żywą legendą tego klubu? Może, jakby Klopp dostał 200-300 milionów funtów do wydania w letnim okienku transferowym, to udałoby się przywrócić dawny blask? Tutaj pewnie się zaśmialiście. Ile na transfery? No właśnie. Wielce prawdopodobne jest to, że za obecnych rządów w tym klubie już nie uda się wyjść na prostą. Owszem jakimś cudem możemy kupić Bellinghama, jeśli coś skłoni go do przeprowadzki na to pogorzelisko, ale wcześniej pewnie sprzedamy pół składu, żeby zdobyć środki na tę transakcję, bo na inne pieniądze nie ma co liczyć. Klubu, który w ostatnich latach wygrał każde możliwe trofeum w piłce klubowej, nie stać na transfery, jeśli wcześniej sam nie sprzeda piłkarzy.
Niestety na ten moment wszystko wskazuje na to, że FSG "pięknie" spina klamrą swoje rządy w Liverpoolu i prowadzi klub w miejsce, w którym go zastał. Mowa tutaj o środku tabeli Premier League. Amerykańscy właściciele to jedyni ludzie, którym udało się odwrócić bieg czasu, bowiem z każdą upływającą sekundą wracamy sportowo do 2010 roku.
Autor: Piotr Grymm
Data publikacji: 05.02.2023