LIV
Liverpool
Premier League
05.05.2024
17:30
TOT
Tottenham Hotspur
 
Osób online 957

Czy Evertonu trzeba się bać?

Artykuł z cyklu Artykuły


Mecze ukochanego klubu budzą emocje – zarówno pozytywne, jak i negatywne. To całkowicie normalne i zrozumiałe. Wszyscy się chyba zgodzimy, że w tej materii nigdy nic się nie zmieni.

Co jednak istotne, kiedy emocje te są wystarczająco silne, pozostają w człowieku przez dłuższy czas. Tworzą wyraźne i trwałe wspomnienia, powracające za każdym razem, kiedy pojawi się czynnik je wywołujący.

Po co o tym mówię?

Otóż w moim przypadku silne emocje zawsze wywołuje Everton. Obawiam się derbowych meczy, może nawet bardziej niż tych z Manchesterem City, Arsenalem, Newcastle czy Tottenhamem.

Spiesząc z wyjaśnieniem – nie chodzi mi o strach przed końcowym wynikiem. Derby derbami, piłka nożna piłką nożną, ale biorąc pod uwagę poziom, jaki prezentuje od jakiegoś czasu lokalny rywal, The Reds niezmiennie występują w roli faworyta.

Spotkania w większości ograniczają się do ruchu jednostronnego, a przynajmniej od czasu, kiedy klub opuścił Carlo Ancelotti, zachowując się w sposób godny krytyki (ale to już inna kwestia).

Czego w takim razie się obawiam? Samego przebiegu spotkania i niekoniecznie sportowej postawy, jaką potrafią zaprezentować The Toffees.

The Friendly Derby


Mecze między Evertonem a Liverpoolem mają dwie twarze. Pierwszą, tę przyjemną, dostrzeżemy na trybunach, gdzie zasiadają całe rodziny, przyjaciele i znajomi, których serca są równo podzielone pomiędzy oba kluby.

I to jest naprawdę piękne.

Ojciec – kibic Evertonu; syn – Liverpoolu. Urocze i sympatyczne warunki, które sprzyjają wzajemnym żartom i lekkim docinkom, nigdy nie nienawiści. Swoją drogą życzyłbym sobie, żeby kibice na całym świecie właśnie w ten sposób podchodzili do sportu i wsparcia dla klubów. Ale zostawmy to…

Z drugiej strony: derby Merseyside są najbardziej brutalnymi w Premier League, okraszonymi rekordową liczbą czerwonych kartek.

Niestety, często nie są one wynikiem dwóch nierozsądnych fauli, jak miało to miejsce w sobotnim starciu.

Przypomnijmy: Ashley Young wyleciał z boiska jeszcze w pierwszej połowie. Były zawodnik Manchesteru United nie był w stanie nadążyć za szalejącym na lewym skrzydle Luisem Díazem. Nikt go chyba za to winić nie będzie…

Podobny los powinien spotkać defensora The Reds – Ibrahima Konaté. Arbiter Craig Pawson postanowił jednak nie ukarać zawodnika drugą żółtą kartką za faul taktyczny. Osobliwa interpretacja przepisów, co po raz kolejny wzbudziło wiele kontrowersji na Wyspach. I słusznie.

Jeśli można się z czegoś cieszyć, to z faktu, że tym razem błąd angielskich sędziów nie zadziałał przeciwko podopiecznym Jürgena Kloppa.

Festiwal brutalności


Mi jednak chodzi o coś innego, a mianowicie o nadmierną agresję i brutalność.

W głowie od razu odwija mi się (oto moja emocja) bandycki faul, jakiego dopuścił się Ramiro Funes Mori w 2016 roku. Argentyńczyk bezpardonowo zaatakował nastoletniego wtedy Divocka Origiego, wbijając się wyprostowaną nogą powyżej kostki Belga.

Czerwona kartka była sprawą oczywistą, jednak Funes Mori zbytnio nie poczuwał się do winy. Schodząc do szatni w akompaniamencie wygwizdujących go kibiców, zadowolony z siebie poklepywał herb Evertonu znajdujący się na jego piersi.

The Toffees przegrali wtedy 4:0.

Argentyńczyk przeprosił później za swoje zachowanie, jak i samego poszkodowanego. Ale czy to coś zmienia?

Origi odniósł poważną kontuzję, od której rozpoczęły się jego problemy. Młody Belg znajdował się w fantastycznej formie, w pewnym momencie nawet ciągnąc The Reds w obliczu absencji innych zawodników.

Przyszła legenda Liverpoolu po powrocie do zdrowia nie potrafiła odzyskać dawnego blasku, co skutkowało wypożyczeniem do Wolfsburga. Historia miała swoje szczęśliwe zakończenie, jednak kto wie, jak potoczyłyby się losy Divocka, gdyby nie tamta sytuacja.

Okej, ale czy na podstawie jednego faulu można wysnuwać tak daleko idące wnioski i drżeć przed każdymi derbami?

Niestety, nie jest to odosobniony przypadek.

Chcecie więcej?
Okropnie wyglądający faul Rossa Barkley’a na Jordanie Hendersonie (wyceniony jedynie na żółtą kartkę), na szczęście bez większych konsekwencji zdrowotnych dla byłego kapitana.
Mało?
Atak Richarlisona w kolana (również) Hendersona.
No i oczywiście niezapomniany faul Pickforda na Virgilu…

W czym tkwi problem?


Nie chcę zostać źle zrozumiany.

Nie uważam, że Everton jest wcieleniem czystego zła. Daleki jestem od stwierdzenia, że ich jedynym celem podczas meczu z LFC jest polowanie na kości rywala.

Bliższy jestem teorii, że zawodnicy The Toffees bywają po prostu przemotywowani. Chcą pokazać, że traktowanie ich w kategorii „słabego sąsiada” nie jest odzwierciedleniem rzeczywistości.

Pragną udowodnić, że Bill Shankly mylił się, mówiąc: „W Liverpoolu są dwie wielkie drużyny: Liverpool i jego rezerwy”.

I ja to rozumiem i kupuję. Każdy zawodowy sportowiec musi być ambitny i dążyć do perfekcji.
Jednak nie wszyscy piłkarze są w stanie rozróżnić sportową złość od zwykłego bandytyzmu. Nie potrafią unieść presji i wyładowują się na przeciwniku.

Mam tu na myśli piłkarzy pokroju Barkley’a czy Richarlisona (obu już nie oglądamy w barwach Evertonu), którzy, nie oszukujmy się, nie są uosobieniem rozsądku i inteligencji.

Uspokoić ich powinna ręka trenera, ustawiająca motywację na odpowiednim poziomie, co niestety nie zawsze ma miejsce.

Zwłaszcza obecny szkoleniowiec Evertonu – Sean Dyche – może budzić pewne wątpliwości. Anglik, przez lata prowadzący drużynę Burnley, wyrobił sobie reputację trenera stawiającego na twardą grę i proste środki.

Co tu dużo mówić, taka rzeczywistość sprzyja potencjalnie niebezpiecznym sytuacjom i utracie zdrowia.

Czy będzie lepiej?


Sobotni mecz na szczęście nie był brutalny, zdawałoby się dając kłam temu, co napisałem. Co prawda nie był też friendly, ale wszystko w granicach rozsądku i współzawodnictwa.

Czy to mnie uspokoiło? Na pewno na chwilę, ale przed The Reds jeszcze drugi mecz na Goodison Park, za szybko więc na pełną radość.

Jakkolwiek będzie to spotkanie wyglądało na poziomie sportowym, nie chcę „wyposażyć” się w nowe emocje i wspomnienia, nie chcę powtórki z ostatnich lat. Nie chcę oglądać zwijającego się z bólu Szoboszlaia. Nie chcę widzieć znoszonego na noszach Díaza, kulejącego Trenta czy wrzeszczącego na sędziów Kloppa.

Grajmy w piłkę i cieszmy się nią. Po prostu.

Maciej Szmajdziński



Autor: Maciej Szmajdziński
Data publikacji: 23.10.2023