We Are Supporters, We Are Liverpool!
Artykuł z cyklu Artykuły
Każdy większy klub składa się z setek tysięcy, jeśli nie milionów historii. Bo tworzą go nie tylko zawodnicy, sztab trenerski, zarząd czy nawet pozostali pracownicy dbający o stadion i ośrodek treningowy.
Klub to przede wszystkim kibice. A im jest ich więcej, tym historia bardziej złożona, żywa i pulsująca.
Kibicem można być niezależnie od miejsca, w którym się żyje i okoliczności temu towarzyszących. W samej tylko Polsce znajdziemy tak licznych fanów Liverpoolu, że z powodzeniem mogliby wypełnić nie znowu taki mały stadion.
Każdy z nich jest inny, posiada swoje własne doświadczenia, radości, zapewne też problemy. Jednak łączy ich miłość do klubu – niby tak odległego i obcego naszym realiom, ale jednak bliższego sercu niż niejedna inna rzecz z rodzimego podwórka.
Oto historie kilku z nich…
Mateusz. 29 lat.
[M]: Od kiedy i dlaczego kibicujesz The Reds? Czy pamiętasz okoliczności towarzyszące tej chwili?
[MAT]: Historia kibicowania LFC zaczęła się od sezonu 2004/05. Nie miałem jak śledzić wtedy Premier League, ale na mecze Champions League czekało się już od rana. Finał w Stambule był pięknym zwieńczeniem tego sezonu, ale już od ostatniego meczu fazy grupowej i bramki Gerrarda na awans z Olympiacosem w końcówce bardzo mi się podobało, jak Liverpool gra. Później jeszcze za Kirklanda wskoczył Jerzy Dudek, więc były 2 powody do kibicowania.
O finale to już nawet nie ma co mówić, poza tym, że lepszego już chyba nigdy nie będzie. Bramka Luisa Garcii z Juve wtedy tez przepiękna i słynny gol-widmo z Chelsea.
[M]: Jakie jest Twoje najcenniejsze wspomnienie związane z kibicowaniem LFC?
[MAT]: Poza sezonem 2004/05 najlepiej oczywiście wspominam lata za Jürgena Kloppa. Mam dobrego kumpla, kibica United (niestety). Zawsze sobie dokuczaliśmy [przy okazji derbów] i za czasów Sir Alexa wygrywał w tych „uprzejmościach”. Ale dzięki Jürgenowi, role się odwróciły!
Sezony zawodów za czasów Roya Hodgsona, Kenny’ego Dalglisha (jako trenera oczywiście), Brendana – lepiej już odstawić w zapomnienie… Szkoda tylko Stevena, że nie wygrał PL.
Z fajniejszych rzeczy związanych z The Reds:
– to, że cała najbliższa rodzina (tak się akurat przypadkowo złożyło – serio) kibicuje Liverpoolowi. Wspólne oglądanie meczy;
– chodzenie po Kijowie na kawalerskim kuzyna, kilka dni przed finałem CL w 2018 i śpiewanie przyśpiewek;
– rozwalenie sobie nogi po tym samym finale, gdy jechałem rowerem po papieroski na stację benzynową, wkurzony!
– odwrócony mecz z Norwich za Kloppa;
– półfinał z Borussią. Dwa piękne comebacki, a najsłynniejszy z Barceloną, oczywiście, kiedy nie mogłem oglądać, bo byłem w pracy na akcji serwisowej do późnej nocy. Kolega – kibic Barcelony
– czytał relacje w internecie. Piękna sprawa.
Najfajniejsze wspomnienia zawsze z innymi ludźmi.
Adrian. 39 lat.
[M]: Od kiedy i dlaczego kibicujesz The Reds? Czy pamiętasz okoliczności towarzyszące tej chwili?
[A]: Generalnie moja przygoda z Liverpoolem rozpoczęła się w 1995 roku. Jako młody fan futbolu regularnie w kiosku ruchu miałem odkładany tygodnik „Piłka Nożna”, a także miesięcznik „Piłka Nożna plus”. Pamiętam jak w którymś numerze pojawił się obszerny artykuł o Liverpoolu, a także duże plakaty McManamana i Fowlera w wyjazdowych (z tego, co pamiętam) trykotach The Reds.
Od tego momentu rozpoczęło się śledzenie losów zespołu. W tamtych czasach było to dość trudne. Internet w Polsce „leżał”, jedynym źródłem informacji były wyniki z telegazety (magiczna strona 238) a także informacje z gazet, które wspomniałem powyżej.
Później było EURO 1996 i fantastyczne rajdy McManamana na skrzydle. Tak to wszystko się zaczęło i trwa do dziś.
[M]: Jakie jest Twoje najcenniejsze wspomnienie związane z kibicowaniem LFC?
[A]: Jeśli chodzi o spotkania oglądane w telewizji, to było ich naprawdę sporo.
Pierwszy mecz Liverpoolu, jaki oglądałem, to był bodajże świąteczny wyjazd do Newcastle (rok 1998 albo 1999) i wygrana 2:1 po golach McManamana.
Generalnie jest wiele fantastycznych wspomnień z naszymi meczami, gdyż Liverpool nie zwykł rozgrywać „normalnych” finałów, no może poza finałem LM w Madrycie. Tak więc można wskazać finał Pucharu UEFA z Alaves, Stambuł, finał Pucharu Anglii z Młotami w Cardiff, niesamowite dwumecze z Borussią i Barceloną w europejskich pucharach pod wodzą Kloppa.
Ten klub ma w swoim DNA mecze, przy których kibice nie zwykli się nudzić.
Debiut na meczu Liverpoolu w Anglii też miałem wymarzony. Poleciałem na Wyspy w sezonie, kiedy Brendan Rodgers i spółka bili się o mistrzowski tytuł. To było spotkanie z Man City na Anfield i słynne 3:2, po którym fanom wydawało się, że tytuł po wielu latach stagnacji jest na wyciągnięcie ręki. Rzeczywistość była brutalna, ale wspomnienia z tamtej wizyty w Liverpoolu były fenomenalne. Sam stadion, miasto, klubowe muzeum, otoczka, atmosfera. „Oddychałem” całym Liverpoolem przez okrągłe 4 dni.
Mariusz. 62 lata.
[M]: Od kiedy i dlaczego kibicujesz The Reds? Czy pamiętasz okoliczności towarzyszące tej chwili?
[MAR]: Nie mam pojęcia, mimo że często słyszę to pytanie! Trudno wskazać dokładny moment, bo było to tak dawno. Lata 70. – to na pewno.
Oczywiście wtedy trzymało się kciuki za polskie kluby, które święciły sukcesy w Europie i naprawdę należało się z nami liczyć. Poza tym było czymś nie do pomyślenia, żeby móc oglądać w telewizji mecze zagranicznych lig, tak jak możemy to robić dzisiaj.
Mimo to człowiek interesował się światową piłką, kupował gazety, np. „Dziennik Ludowy” i sprawdzał wyniki. A wtedy, chcąc nie chcąc, trzeba było zwrócić uwagę na Liverpool, który znajdował się w złotej erze Boba Paisleya, a na boiskach szalał Kevin Keegan.
Prawdopodobnie było to wtedy.
Uwielbiam też muzykę, w tym zespół The Beatles. A to kolejny czynnik kierujący uwagę właśnie na Liverpool.
Po latach, kiedy pojawiało się coraz więcej możliwości oglądania piłki w telewizji, naturalnie skierowałem się właśnie ku LFC.
[M]: Jakie jest Twoje najcenniejsze wspomnienie związane z kibicowaniem LFC?
[MAR]: Może z Liverpoolem nie jest to związane bezpośrednio, ale nigdy nie zapomnę legendarnych meczów Anglików z reprezentacją Polski. W obronie grał Emlyn Hughes!
Z nieco nowszej historii – finał w Stambule i cuda, jakie wyczyniał w bramce Jerzy Dudek.
O kibicowaniu
Powyższe historie, mimo że różnią się między sobą, mają kilka wspólnych elementów. W każdej rozmowie pojawiał się jakiś impuls – bodziec definiujący uczucia i przyszłą pasję, jak się okazuje, rozciągającą się na kolejne dekady.
I o tym też warto pamiętać. Bo choć możemy mieć inne zdania i poglądy, nasze początki kibicowania były podobne!
A jak to jest z autorem tekstu?
Pierwsze wspomnienia są dość trudne do sprecyzowania i umiejscowienia w czasie, jednak w związku z tym, że dotyczą Michaela Owena, przyjmijmy, że działo się to około roku dwutysięcznego.
Wtedy też dostawałem od rodziców pierwsze koszulki piłkarskie, jako dzieciak zafascynowany tą grą i nieustannie biegający za piłką po dworze. Jedną z nich była koszulka właśnie Owena – tak zwana targówka: plastikowa, nieprzepuszczająca powietrza i raczej nieprzyjemna w dotyku. Nikomu to jednak nie przeszkadzało, bo przecież były z herbami i nazwiskami! (Miałem jeszcze między innymi Christiana Vieri z Interu czy mundialowego Rivaldo).
Tak więc padło na Owena, zapewne losowo, bo i meczów LFC nie miałem wtedy gdzie oglądać. Tata opowiadał mi o nim, jako jednym z ostatnich piłkarzy, dla których barwy klubowe mają znaczenie; wychowanków, którzy prawdopodobnie do końca kariery reprezentować będą jedne i te same barwy. Jak się skończyło, wszyscy wiemy, jednak dla kilkuletniego mnie była to wizja niesamowita, romantyczna, piękna. Też tak chciałem. Być jak Owen: wierny swojemu klubowi, grać dla Liverpoolu!
Później różnie to bywało, moją uwagę rozpraszały inne kluby (i wydarzenia), aż do finału w Stambule…
Oprócz tego meczu lubię wracać we wspomnieniach do początków kariery Kloppa na Anfield. Szalonych spotkań, jak z Norwich i połamanych okularów Niemca, fenomenalnej przewrotki Emre Cana z Watfordem czy główki Lovrena na 4:3 z Borussią…
Mam 31 lat. Moja historia kibicowania trwa około 20.
I wiecie co? Nie mogę się doczekać dalszego ciągu…
Bohaterom tekstu serdecznie dziękuję!
Autor: Maciej Szmajdziński
Data publikacji: 05.09.2024