ARTYKUŁ
Być może wielu z Was słyszało komentatora liverpoolfc.tv Steve'a Huntera, opisującego mecze Liverpoolu, ale czy wiedzieliście, że był on jedną z osób, która przeżyła katastrofę na Hillsborough?
Przed Wami jeden z artykułów z 12-stronicowej wkładki w "The Kop", poświęconej 20 rocznicy tamtych tragicznych wydarzeń.
Wciąż nie wiem, jak przeżyłem
Każdy, kto 15 kwietnia 1989 był na Hillsborough, ma swoją własną opowieść do przekazania. To tylko jedna z nich. Ani bardziej, ani mniej istotna.
15 kwietnia 1989 to dzień, którego nie powinien i nie może zapomnieć żaden kibic Liverpoolu.
Tego dnia życie straciło 96 fanów the Reds. Ludzie w różnym wieku, o różnych życiowych historiach, zginęli w czasie meczu piłkarskiego.
Byłem tam. I do dzisiaj nie wiem, jak przeżyłem tą katastrofę.
Już tydzień przed meczem czuć było wzrastającą piłkarską gorączkę w Liverpoolu. Pamiętam jak stałem w kolejce, by odebrać mój bilet.
Podczas półfinału, rozgrywanego na Hillsborough rok wcześniej, miałem miejsce siedzące. W '89 roku numer seryjny na moim bilecie sezonowym kwalifikował mnie jedynie na miejsce stojące.
To było jednak bez znaczenia. Zbliżał się półfinałowy mecz FA Cup. Kolejna szansa na dublet dla chłopców Kenny'ego. Za nic w świecie nie mogłem tego przegapić.
Pamiętam, jak nieco wcześniej przyjaciel mówił mi, że ogrodzenie Leppings Lane jest lekko skruszone.
Jest pewna rzecz, która do dzisiaj mnie trapi i nie daje spokoju. Dlaczego kibice Liverpoolu nie zostali umieszczeni na Sheffield Wednesday Kop?
Liverpool miał znacznie więcej kibiców i wyższą średnią frekwencję niż Nothingham Forest i, jak wspominałem, zapotrzebowanie na bilety było ogromne.
Wyjaśnienie, które usłyszałem od FA oraz od policji, brzmiało, że z trybuny Kop, fani Forest mieli lepszy wyjazd ze stadionu, w kierunku drogi do domu.
To mnie nie przekonuje. Nie przekonało mnie wtedy i nie przekonuje dzisiaj. Liverpool otrzymał do dyspozycji małą trybunę. To pachniało skandalem.
Z Liverpoolu podróżowałem autobusem. Widziałem, że wszyscy fani the Reds byli pewni, że pokonamy Forest i po raz kolejny zagramy w finale FA Cup.
Wszyscy śpiewaliśmy i zastanawialiśmy się, czy do składu wróci Rush i czy zastąpi Aldo.
Tego dnia był duży ruch na drogach. Normalna rzecz podczas półfinału Pucharu Anglii. Na Hillsborough przybyliśmy o 13:30.
Kiedy przez obrotowe drzwi dostaliśmy się na Leppings Lane, zobaczyliśmy, że trybuna jest dość mocno zapchana. Poza tym, wszystko wydawało się w porządku.
Z poprzednich wizyt zapamiętałem, że są trzy wejścia: jedno po środku, za bramką oraz dwa po lewej i prawej stronie.
Zapytałem stewarda, czy mogę się udać na lewy lub prawy narożnik, ale odpowiedział, że definitywnie nie ma takiej możliwości i mam sobie znaleźć miejsce na środku.
Wspólnie z kolegą, niechętnie usadowiliśmy się na środkowej cześci trybuny.
O 13:55 trybuna była już tak zapchana, że prawie nie szło się ruszyć. Staliśmy na końcu trybuny i trzymaliśmy się bocznych poręczy.
Potem Liverpool wyszedł na rozgrzewkę i praktycznie nie było widać bramki.
Zobaczyłem przelotne spojrzenie rozgrzewającego się Alana Hansena. Wszyscy śpiewali 'Jockey is Back', bo był to pierwszy mecz Wielkiego Ala w tamtym sezonie. Rushie też był z powrotem, ale siedział na ławce.
Powoli na trybunę dostawało się coraz więcej fanów. Czułem się niekomfortowo i byłem lekko przestraszony.
Pomyślałem, że po co wpuszczać dodatkowych kibiców na środek, skoro narożniki były w połowie puste.
Nie widziałem już zespołów. Usłyszałem tylko wielki wrzask, a co się stało później, wiemy już wszyscy.
Kolejne 5 minut było najbardziej wstrząsającym doświadczeniem w moim życiu.
Nie wiedzieliśmy o pęknięciu, ani o tym, że policja nakazała pozostawić bramy otwarte, tak żeby każdy mógł wejść.
Kiedy z tunelu nadeszła kolejna horda fanów, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Czułem się jak sardynka w puszce.
Trzymałem się poręczy najmocniej jak mogłem. Chwilę później nacisk stał się za silny i nie byłem w stanie się trzymać.
Zostałem zmieciony w dół i skończyłem z twarzą na ziemi. Myślałem, że zginę. Nie wiem, jak musieli się czuć ci fani z przodu. Kiedy o tym myślę, chce mi się płakać. Leżałem na ziemi, pośród strasznego ścisku.
Byłem oszołomiony. Usłyszałem tylko: "Tam jest uwięziony człowiek! Wyciągnijmy go!".
Wiem tylko, że wyciągnięto mnie przez ogrodzenie. Kiedy odzyskałem świadomość, znalazłem się na murawie i byłem świadkiem koszmaru.
To nawet nie był koszmar. To było piekło. Nikt już nie myślał o meczu. Każdy walczył o życie.
Fanom, siedzącym powyżej, też wydawało się to niewyobrażalne. Przed ich oczami rozgrywała się tragedia. Starali się wyciągać ludzi w górę.
Pamiętam, że chodziłem oszołomiony po murawie i przyglądałem się przewróconemu ogrodzeniu i leżącym wszędzie ciałom. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
Nie wiedziałem, co stało się z moim znajomym. Dopiero po około 4 godzinach, spotkałem go znowu w autobusie. On również nie wiedział jak przeżył. Myślał, podobnie jak ja o nim, że zginąłem.
W 2000 roku byłem drużbą na jego ślubie.
Podróż powrotna była przepełniona niedowierzaniem i złością. Z radia dowiedzieliśmy się ilu ludzi zginęło. Autobus podążał od szpitala do szpitala.
Kilka dni później, jakby 15 kwietnia nie był wystarczającym złem, zobaczyliśmy szokujące zdjęcia i insynuacje w The S*n.
Nie kupiłem gazety. Widziałem tylko w telewizji ludzi, którzy ją potępiali. Zdałem sobie wówczas sprawę do jak niskiego poziomu sprowadził się ogólnokrajowy dziennik.
Kenny Dalglish zasłużył na medal, za to, co po tragedii zrobił dla ludzi. Podobnie piłkarze i członkowie sztabu szkoleniowego. Wszyscy byli fantastyczni.
Na pogrzebach rozmawiali z rodzinami ofiar oraz z tymi, co przeżyli. Starali się pomóc powrócić ludziom do codziennego życia.
Anfield przypominało sanktuarium. The Kop tonęło w szalikach i transparentach. Piłka powróciła, gdy Liverpool rozgrywał towarzyski mecz z dawnym klubem Dalglisha - Celtikiem Glasgow. 60 tysięcy gardeł wspólnie śpiewało "You'll Never Walk Alone".
W finale graliśmy z Evertonem i wygraliśmy dla 96. Emocje, które towarzyszyły temu spotkaniu, były wręcz niewyobrażalne. Jestem pewien, że gdy na murawie pojawił się Gerry Marsden i zaczął śpiewać "You'll Never Walk Alone", każdemu stanęła w oku łza. Podczas śpiewania hymnu, z trudem powstrzymywałem się od płaczu.
Od 15 kwietnia minęło już sporo czasu, ale rodzinom ofiar wcale nie jest łatwiej. Jak mogłoby być inaczej?
Wszyscy mają w sobie Hillsborough. Rodziny tych co zginęli, tych co przeżyli, tych, którzy zostali ranni. Kibice z trybuny powyżej, usiłujący pomóc tym z dołu wspiąć się i uratować życie. Fani, którzy nie dostali biletu i słuchali wówczas radia.
Teraz, kiedy robię to, o czym marzyłem od dziecka - komentuje mecze Liverpoolu dla jego oficjalnej strony internetowej, wciąż wracam pamięcią do tamtych wydarzeń. Byłem jednym ze szcześliwców, którzy przeżyli tamtą katastrofę.
Nigdy nie zapomnimy Hillsborough.
Justice for the 96!
Steve Hunter
Komentarze (0)