Blood Red: Odciążyć Stevena i Nando
Spośród mnóstwa tematów, które omawiali Liverpoolczycy w ostatnich sezonach jeden powtarzał się niezwykle często. Dotyczy on pytania, czy rzeczywiście na całą efektywność The Reds składa się magiczna gra pewnego angielsko-hiszpańskiego duetu.
Takie sugestie mocno irytowały Rafę Beniteza, który lubił przytaczać przykłady spotkań wygranych przez Liverpool bez udziału Stevena Gerrarda i Fernando Torresa.
Najważniejsze z nich miało oczywiście miejsce we wrześniu 2008 roku, kiedy z El Nino na ławce i kapitanem grającym tylko przez małą część meczu The Reds pokonali Manchester United odrabiając jednobramkową stratę.
Słysząc, że bez tego duetu nie są w stanie zrobić nic specjalnego rozdrażnieni musieli być też pozostali zawodnicy. Mając na boisku Reinę, Mascherano, Benayouna, Alonso i Kuyta nie można powiedzieć, aby jedenastka była naprawdę słaba.
W tym roku jednak zarzuty dotyczące niezbędności Gerrarda i Torresa do zdobywania punktów wydają się bardziej uzasadnione. Wystarczy przejrzeć kilka prostych statystyk.
Liverpool zdobył w 12 meczach Premier League 13 goli. W każdym z nich, oprócz trafienia Ngoga z Arsenalem po podaniu Mascherano, udział mieli Nando lub Stevie.
Wygrana z West Bromem? Torres strzela ze skraju pola karnego. Dwie bramki na Old Trafford? Rzut wolny i karny po faulach na El Nino na bramki zamienia Gerrard. Tydzień później z Sunderlandem? Fernando asystuje przy bramkach Kuyta i Gerrarda, które zapewniły nam remis 2:2. Porażka z Blackpool? Kapitan dośrodkowuje idealnie na głowę Kyrgiakosa, a ten zdobywa jedyną bramkę The Reds w tym meczu. Seria trwa dalej. Zwycięstwo z Blackburn? Znów Steven asystuje Kyrgiakosowi, a Torres strzela zwycięską bramkę. Bolton? Torres podaje piętą do Maxi’ego i trzy punkty jadą na Anfield.
W ostatnich meczach nasz numer 9 strzelał bramki po podaniach Kuyta, Meirelesa i Gerrarda w meczach z Chelsea i Wigan. Nie da się nie zauważyć, że nadszedł czas, aby ktoś zaczął zdejmować odpowiedzialność za wszystko z barków naszych najlepszych graczy.
Oczywiście nie chodzi o narzekanie na to, jaki wpływ mają Steven i Torres na drużynę. Zatrzymanie ich obu w klubie tego lata było ogromnym sukcesem i od pierwszego dnia było widać, jak bardzo Hodgson wyczekuje współpracy z nimi.
Szczególnie Stevie G ma za sobą świetny miesiąc i po jego wyczynie z Napoli nawet Jamie Carragher nie wytrzymał, i nazwał swojego długoletniego kumpla najlepszym zawodnikiem w historii Liverpool Football Club.
Obaj znacząco przewyższyli nadzieję, jakie się w nich pokładało i jeśli w jakiś sposób The Reds doczołgają się w maju do miejsca premiowanego grą w Champions League, niejeden toast będzie musiał zostać wzniesiony za panów z numerami 8 i 9 na koszulkach.
- Tego się właśnie oczekuje od graczy z ich możliwościami – powiedział niedawno Hodgson – Każdy wie, że są międzynarodowymi gwiazdami Premier League. Jeżeli mamy sobie naprawdę dobrze radzić w tym sezonie, potrzebujemy Gerrarda i Torresa na pełnych obrotach. Konieczne są gole Fernando, myślenie i kontrola Stevena. Z Wigan mogliśmy to zobaczyć tylko w krótkich fragmentach, jak wtedy, kiedy wypracowali razem gola. Jednak w poprzednich meczach, z Napoli, Chelsea, Blackburn i Boltonem było to widoczne gołym okiem w znacznie większych dawkach.
Teraz Roy już wie, że do zwycięskiego Liverpoolu potrzebny jest wkład zawodników z każdego miejsca na boisku. Swój postęp musi kontynuować Lucas, strzelając swoje 4-5 goli w sezonie, podobnie jak Meireles.
Joe Cole przyznał, że jego forma spadła od odejścia ze Stamford Bridge, ale jeśli odnajdzie dyspozycję z najlepszych czasów w Chelsea, atak Liverpoolu otrzyma potężne wzmocnienie.
Jeśli piłkarze chcą się dowiedzieć, o ile muszą podnieść poziom swojej gry, wystarczy że spojrzą na dwóch swoich kolegów z szatni. Gerrard i Torres powinni dodawać ofensywie Liverpoolu wspaniałego blasku, a nie odpowiadać za poczynania w ataku od początku, do końca.
Pepe nie jest gotowy na poddanie się
Pepe Reina opuścił we środę szatnię przyjezdnych bardzo szybkim krokiem krokiem i ze złowieszczym błyskiem w oku.
Nic dziwnego. The Reds właśnie stracili dwa punkty, ale zdenerwowanie i zaaferowanie Hiszpana mogło dotyczyć szerszego obrazu. Nietrudno było zobaczyć, że nie spodobały mu się doniesienia medialne wkładające mu w usta słowa o chęci opuszczenia Liverpoolu.
Reina na pewno dużo rozmyślał w ostatnich miesiącach o kierunku, w którym zmierza Liverpool Football Club. Nie mam jednak wątpliwości, że na boisku Pepe był tak samo pewny, oddany i skuteczny jak zawsze. Jego przywiązanie i chęć wykazania się na Merseyside są takie same jak w lecie 2005 roku.
Jeżeli Reina zobaczy w ciągu 12 miesięcy rzeczywisty krok do przodu, wszelkie plotki o możliwym odejściu zwycięzcy Mistrzostw Świata odejdą w zapomnienie.
Kocha Liverpool jako miasto, a jego młoda rodzina wspaniale się tu czuje. Reina rozumie, jakim przywilejem jest gra dla The Reds, ceni wartości i tradycje klubu i bardzo chce odnieść sukces dla kibiców stojących w każdym meczu za jego bramką i uwielbiających go.
Nie ma możliwości, aby odszedł pod wpływem impulsu lub bez naprawdę poważnego powodu.
Dobry dyrektor wykonawczy będzie gwarantem postępu w LFC
W tym tygodniu podrzędna prasa sugerowała, że zatrudnienie przez NESV dodatkowej firmy w celu znalezienia następcy Purslowa oznacza, że amerykańska spółka nie przewidziała wszystkiego decydując się na wykupienie Liverpoolu.
Błędem byłoby jednak nie docenienie wpływu, jaki Spencer Stuart będzie miało na sytuację w klubie z Anfield w najbliższych miesiącach.
Liverpool Football Club jest teraz wielkim, globalnym biznesem, ale także wspaniałym klubem piłkarskim i ktokolwiek zajmie stanowisko dyrektora wykonawczego, musi wykazać się wiedzą o Premier League i zawodnikach. Kluczowe jest po prostu wybranie odpowiedniego człowieka.
Dominick King
Komentarze (0)