PEPE REINA - AUTOBIOGRAFIA cz. V
Powiadają, że nigdy nie zapomnisz swojego pierwszego razu i moje pierwsze w życiu doświadczenie w Pucharze Anglii to takie, które niewątpliwie będzie mi towarzyszyć na zawsze. Kiedy byłem dzieckiem dorastającym w Hiszpanii, za każdym razem kojarzyłem Puchar Anglii ze Stadionem Wembley, specjalnymi wydarzeniami dziejącymi się w równie znakomitej scenerii.
Jednak gdy tylko zająłem miejsce wśród rezerwowych na Kenilworth Road, a był to przejmująco zimny wieczór na początku stycznia 2006 roku, ledwo czułem palce u nóg i rąk i ponieważ Liverpool dostawał 3:1 od Luton Town, udusiłbym każdego, kto ośmieliłby się nawet wspomnieć o romantycznych przeżyciach w pucharze. To nie było romantyczne - to był koszmar w toku rozwoju. Byliśmy kolosami i zapowiadało się, że zostaniemy zniszczeni.
Na tym etapie, wygrana w rozgrywkach nie była nawet brana pod uwagę. Jedyne, o czym każdy z nas mógł myśleć to był powrót do gry i może zyskanie rewanżu, ponieważ alternatywa nawet nie zaprzątała głowy. Niespodzianki są niezbędnym elementem pucharu piłkarskiego, ale gdy jesteś w takim klubie jak Liverpool, to wtedy oczekuje się, że pokonasz drużyny z niższych dywizji, nawet jeśli masz dzień wolny. Byliśmy aktualnymi mistrzami Europy, a jednak znajdowaliśmy się tam, mając nieco ponad pół godziny do końca meczu, na skraju odpadnięcia i zażenowania. Nie wiem co to było - być może duch Stambułu z roku poprzedniego - jednakże coś się wydarzyło. To było coś, co działo się tak często podczas mojego pierwszego sezonu w Liverpoolu, że prasa zaczęła nazywać się nas 'Królami Powrotów'. Stoczyliśmy pojedynek mając dwie stracone bramki, by wygrać mecz. To był niewiarygodny zwrot i nie po raz ostatni podczas niezapomnianej przeprawy w pucharze, gdy przetrwaliśmy z największym trudem.
Nie przebywałem nawet na boisku w Luton, gdyż zostałem wystawiony jako jeden z rezerwowych. Prawdopodobnie to był dobry pomysł, ponieważ dzięki temu mogłem przyzwyczaić się do meczów w Pucharze Anglii, euforycznych wzlotów i upadków, podczas gdy żołądek podchodzi do gardła, zanim zostałem rzucony prosto na głęboką wodę. Ludzie z telewizji zdecydowali, że mecz będzie pokazany w sobotę późnym popołudniem. Oczywiście spodziewali się nieoczekiwanego wyniku lub szalonej rywalizacji, ale nawet w ich najśmielszych marzeniach nie mogli sobie wyobrazić, że to spotkanie potoczy się w taki sposób - ja wiem, że nie mogłem.
Strzelono osiem bramek i pięć z nich należało do nas, w tym jedna z najbardziej niezapomnianych w historii rozgrywek. Powiedzieć, że Luton napędziło nam ogromnego stracha to spore niedomówienie. Nie wiem dlaczego, ale można było wyczuć, że wydarzy się coś porywającego, gdy wyszliśmy na murawę.
Kenilworth Road to bardzo mały stadion i nie przypominał tych, gdzie rozgrywaliśmy pojedynki w Premier League. Wyposażenie było w takim stanie, w jakim można się spodziewać po klubie z niższej dywizji i to natychmiast wyprowadziło nas z naszej strefy komfortu. Jako piłkarz zdajesz sobie sprawę z tego, że w tego typu otoczeniu można przegrać, jeśli nie posiadasz właściwej mentalności, nawet gdy masz jeden z najlepszych zespołów w kraju.
Frekwencja nie dopisała i chociaż pogoda nie była najlepsza, atmosfera jaka panowała była piorunująca, gdyż kibice gospodarzy rozpaczliwie domagali się od swojej drużyny naszego skalpu. Właściwie myślałem, że mecz będzie prosty, gdy Stevie dał nam prowadzenie po strzale ze skraju pola karnego, jednak mając kontrolę zagubiliśmy się i w jakiś sposób znaleźliśmy się przegrywając 3:1, a do tego Djibril Cisse zmarnował rzut karny.
Siedziałem na ławce, ponuro rozmyślając, że będę musiał zaczekać kolejne 12 miesięcy, zanim otrzymam szansę na mój debiut w Pucharze Anglii. Scott Carson bronił bramki i musiał powtarzać sobie: "Dlaczego ja musiałem zagrać w tym meczu?" ponieważ sprawy naprawdę przedstawiały się tak źle.
Jednak zdołaliśmy odwrócić bieg wydarzeń i myślę, że jednym z głównych powodów było to, że byliśmy tak zdesperowani, by wygrać puchar tego roku. Nie występowałem w Liverpoolu podczas poprzedniego sezonu, ale wiedziałem, że Liverpool został pokonany przez Burnley w trzeciej rundzie w kontrowersyjnych okolicznościach. Menedżer i piłkarze nie chcieli przechodzić znowu przez to samo. Po tym meczu krytycy zaatakowali Rafę i niektórych graczy, oskarżając go o brak szacunku dla pucharu po tym, jak wystawił drużynę o mniejszej sile. Nikt nie chciał powtórki tego typu sytuacji. Jedynym sposobem, aby zabezpieczyć się przed uniknięciem linii ognia było postanowienie naprawdę dobrej przeprawy - przy odrobinie nadziei takiej, dzięki której przejdziemy całą drogę do finału w Cardiff. Z tego powodu Luton był dla nas kluczowym meczem do zwycięstwa. Zwyczajnie nie było mowy o przegranej.
Najsilniejszych wspomnień z naszego powrotu dostarczył mi Xabi Alonso, który strzelił gola, jakiego tylko on mógł zdobyć. Xabi zawsze próbował uderzać z połowy boiska i kiedy to zrobił na meczu, nie byłem wcale zaskoczony, ponieważ przetestował już na mnie to zagranie na treningu.
Przy tej okazji, był w tym zabawny aspekt, ponieważ kiedy dostał piłkę 50 albo 60 metrów od bramki, widać było jak Stevie pokrzykuje: "Dawaj do mnie. Dawaj do mnie." Jednakże Xabi miał inne pomysły. Zwietrzył już szansę na strzelenie gola, nawet jeśli był bardzo daleko od bramki i uderza, podczas gdy Stevie nadal domagał się podania. Stevie nie wyglądał na szczęśliwego, kiedy on to zrobił, ale gdy stało się jasne, że piłka wyląduje w siatce, widać było jak Stevie zmienia swoją mowę ciała i zaczyna świętować tak, jakby oddawanie strzałów z takiego daleka było dobrym pomyślałem przez cały czas. Wszyscy razem śmialiśmy się z tego w szatni po zakończeniu. Nawet teraz, gdy gol jest pokazywany w telewizji, powstaje sytuacja, w której wszyscy piłkarze potrafią się śmiać, ponieważ każdy z nas był na miejscu Steviego, mówiąc komuś co ma zrobić, a on i tak gra po swojemu. Różnica polega na tym, że piłka prawie nigdy nie ląduje w siatce w takich sytuacjach - a do tego masz jeszcze mniejsze szanse na to, że załapiesz się do kamery jak to zrobił Stevie.
***
Mój pierwszy mecz miał miejsce w następnej rundzie pod koniec stycznia. Losowanie przyniosło nam znowu wyjazd, tym razem do Portsmouth, który grał w Premier League w tamtym czasie. Znów było mroźnie i ponownie mecz był transmitowany w telewizji. To tak, jakby ludzie z TV mieli nadzieję, że będziemy wyeliminowani, co zwyczajnie zwiększy ich udziały w oglądalności. My jednak obróciliśmy to na swoją korzyść, powtarzając sobie, że nie będziemy kozłem ofiarnym dla ich dobra lub kogoś innego.
Wygraliśmy 2:1 po bramce Steviego z rzutu karnego oraz po golu Johna Arne Riise w pierwszej połowie. Od tamtego momentu zaczęliśmy obmyślać, że finał wcale nie jest tak daleko. Nie mogliśmy jednak zażyczyć sobie trudniejszej drogi do Cardiff. Przetrwaliśmy w Luton, a potem zmierzyliśmy się z Manchesterem United u siebie w piątej rundzie, po czym udaliśmy do występującego w Premier League Birmingham w ćwierćfinałach. Kolejno był wyjazd z Chelsea, aktualnym mistrzem, w półfinałach. Sposób, w jaki działają rozgrywki pucharowe oznacza, że czasami dopisze ci szczęście i masz całkiem łatwą drogę do finału. Jednakże w tym roku czekała nas jedna z najtrudniejszych do wyobrażenia przepraw, a mimo tego udało nam się dojść do celu. Więc gdy wygraliśmy w Cardiff, mogliśmy nawzajem sobie pogratulować tego osiągnięcia mając świadomość, że zasłużyliśmy na to. Zdobyliśmy trofeum w trudniejszy sposób już od pierwszej minuty trzeciej rundy aż do ostatniego uderzenia piłki w finale. Gdy wygrywasz na trudnym terenie jak Fratton Park, to dodaje ci wiary, że musisz pójść za ciosem.
Dzień, w którym wyeliminowaliśmy United 18 lutego 2006 jest nadal jednym z najpiękniejszych wspomnień mojego czasu z Liverpoolem do tej pory. Pokonanie ich w rozgrywkach o puchar zawsze będzie wyjątkowe ze względu na rywalizację między dwoma klubami. Warto zwrócić uwagę na to, co działo się w meczach, które były później, a mianowicie było potrzebnych pięć kolejnych spotkań, zanim zdołaliśmy nawet strzelić gola przeciwko nim. To przedstawia nasze zwycięstwo z zachowaniem perspektywy. To także przerwało ich passę przeciwko nam w Pucharze Anglii. Potem w gazetach czytałam, że to był pierwszy raz, kiedy pokonaliśmy ich w tych rozgrywkach od roku 1921, więc naprawdę stworzyliśmy historię. Niewielu, jeśli w ogóle, fanów to zapamięta, ale wielu przypomniało by sobie finał w 1977, który pozbawił Liverpool potrójnej korony oraz porażkę w półfinale 1985. To było naprawdę wyjątkowe.
Peter Crouch zdobył jedynego gola w meczu strzałem z główki po dośrodkowaniu Steve'a Finnana po niespełna 20 minutach. Dopiero teraz patrząc wstecz zdaję sobie sprawę, jak wielki i jak ważny to był rezultat, ponieważ w danej chwili jesteś pełen ekscytacji z tej okazji. Atmosfera tego dnia była czymś innym, więc wszystko, o czym myślisz to zwycięstwo w meczu dla kibiców, a nie co rzeczywiście oznacza wygrana. Już sam awans do następnej rundy, szczególnie kosztem United, był dla nas wielki. Przede wszystkim zaś oznaczało to, że doczekamy się meczu z Chelsea kolejny raz.
To już po raz piąty, gdy spotkaliśmy ich w tamtym sezonie, ale nie czuliśmy strachu przed Jose Mourinho i jego drużyną, nawet jeśli byli mistrzami. Minęło mniej niż 12 miesięcy odkąd Liverpool wyeliminował ich z Ligi Mistrzów w fazie półfinałów i chociaż byli najlepszym zespołem w kraju, a my mieliśmy do nich za to szacunek, podeszliśmy do spotkania wiedząc, że w systemie pucharowym możemy ich pokonać. Mieliśmy menedżera, który potrafił opracować właściwą taktykę. Mieliśmy zawodników, którzy udowodnili już, że są w stanie wygrywać największe pojedynki i zdobywać puchary, a także byli z nami kibice, którzy potrafią zainspirować jak nikt inny. Kiedy połączysz naraz te wszystkie elementy w całość, nie masz żadnego powodu, aby się obawiać. Jest dokładnie na odwrót. Masz powód, aby tylko wierzyć.
Wiem, że rywalizacja pomiędzy Rafą i Mourinho rozwinęła się z upływem czasu, ale na tamtym etapie nie było tak źle. Jest tak jak Rafa zawsze twierdził. Nie było problemów, dopóki nie wyeliminowaliśmy ich na etapie półfinału Ligi Mistrzów po raz drugi w 2007. Od tamtej pory zaczęliśmy przypatrywać się tym słynnym konfrontacjom między dwójką menedżerów. W 2006 roku nie było poczucia, że walczyliśmy przeciwko Mourinho, chociaż nasi fani uwielbiali nad nim zatriumfować. To był mecz Liverpool kontra Chelsea a zaszczyt dotarcia do finału Pucharu Anglii był głównym bodźcem, który wyzwalał się w umysłach piłkarzy obu klubów.
Jak już mówiłem, ponieśliśmy srogą porażkę przeciwko Chelsea w lidze na Anfield wcześniej w tym sezonie i przegraliśmy na Stamford Bridge, ale nie mieliśmy kompleksu niższości. Byliśmy jak skały w zawodach, które miały największe znaczenie w rozgrywkach pucharowych. Udowodniliśmy to w Lidze Mistrzów, zwłaszcza na przestrzeni lat, wygrywając mecze, w których większość osób spisała nas na straty. Z jakiejś przyczyny było nam o wiele łatwiej rywalizować w takich meczach. To nie było tak, jak niektórzy twierdzili, że traktowaliśmy puchary bardziej serio niż ligę. Tak po prostu się działo i w systemie eliminacji nie mieliśmy żadnych powodów, by się kogoś obawiać. Dziwi mnie, że więcej zespół tak nie ma, bo jeśli nie podchodzisz do meczu z myślą, że można wygrać, to jaki jest cel? Jestem pewien, że Luton uwierzyło w swoje możliwości, gdy grali przeciwko nam w trzeciej rundzie, a przez to byli niemal w stanie zyskać sobie wielką reputację przy tej okazji.
Pomijając więc całe bogactwo Chelsea i mimo faktu, że zmierzali do końca sezonu znowu jako mistrzowie, przyjechaliśmy na Old Trafford w ciepły wiosenny dzień w kwietniu na półfinał całkowicie pewni naszych możliwości i z wiarą w naszą strategię. Wygraliśmy mecz 2:1 po golach Riise oraz Luisa Garcii i tym samym pogrzebaliśmy marzenia Chelsea o podwójnej koronie. Jednak to nie rywal nas napędzał. Tu chodziło o nas i spełnienia naszych marzeń o zdobyciu trofeum. Awansując do finału daliśmy sobie szansę zwycięstwa w Pucharze Anglii i otrzymania drugiego trofeum w ciągu dwóch lat.
***
Czułem się w porządku w fazie przygotowań do finału. Wszystko było normalne, z wyjątkiem kilku nerwów, których w takich razach nie sposób uniknąć. Grałem w wielkich meczach w Hiszpanii i przeważnie byłem dość spokojny, chociaż wiedziałem, że to będzie specjalna okazja.
Z jakiegoś powodu jednak mecz zamienił się dla mnie w koszmar. Pierwsze 90 minut, które zagrałem przeciwko West Ham United były jednymi z najgorszych w ciągu całego mojego pobytu w Anglii. Było tak nie tylko ze względu na bramki, jakie wpuściłem, ale również ze względu na sposób, w jaki czułem się przez całe spotkanie.
Z jakiegokolwiek powodu, nie byłem po prostu w normalnym stanie. Moje nogi się trzęsły, natomiast moja ocena sytuacji nie była taka, jak jest zwykle. To może się przytrafić każdemu piłkarzowi w dowolnym meczu i możesz mieć jedynie nadzieję, że to nie przydarzy się tobie, gdy ma to największe znaczenie. Niestety dla mnie, taka sytuacja miała miejsce w finale Pucharu Anglii przed tłumem 70 tys. osób, zaś miliony więcej oglądało to w telewizji, podczas gdy moi koledzy z zespołu liczyli, że będę w najlepszej dyspozycji w takim ważnym meczu. Nie wiem, dlaczego tak się stało, ale z jakiegoś powodu zdołałem stracić pewność siebie podczas zawodów. Robiłem rzeczy, których normalnie nigdy bym nie zrobił.
Carra strzelił samobójczą bramkę i West Ham prowadziło, ale jeśli nazwać ich drugie trafienie po imieniu, to powinno być ono zapisane na moje konto, bo chociaż Dean Ashton wpakował piłkę, ja byłem za to odpowiedzialny, wypuszczając piłkę z rąk po łatwym uderzeniu Matthewa Etheringtona pod nogi napastnika West Ham. Nie mógł tego zmarnować. Wróciliśmy do gry dzięki Djibrilowi Cisse i Steviemu, ale mój najgorszy moment wciąż miał nadejść.
Gol Paula Konchesky'ego z 64. minuty był dośrodkowaniem z lewego skrzydła. To była jedna z tych sytuacji, gdzie nikt nie mówi tego otwarcie, ale wewnątrz wszyscy obwiniają bramkarza. Jeden przykład bramki, której nigdy nie chcesz wpuścić to taki, gdy piłka przelatuje nad twoją głową z bocznego sektora, ponieważ to sugeruje, że twoje ustawienie, a zatem podstawowy, choć istotny element gry bramkarza, nie było odpowiednie.
Być może niewiele mogłem na to poradzić, ponieważ to była bardzo trudna piłka do obrony, ale gdy wylądowała ona w siatce pomyślałem, że to koniec naszych marzeń o pucharze. To było okropne uczucie i wiedziałem, że pojawią się pytania o mój występ, i słusznie, ponieważ nie przypominałem nawet mojej najlepszej gry. Co gorsza, pięć minut później zdarzyła się ta sama sytuacja, bowiem Konchesky dorzucił piłkę z lewej strony. Nie wykonałem poprawnego kroku i znalazłem się na ziemi, podczas gdy piłka poruszała się swobodnie, zanim wypadła poza boisko na rzut z autu. Po prostu nie czułem się najlepiej i nawet gdy patrzę wstecz oraz próbuję zrozumieć, dlaczego tak się stało, nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Niezależnie od przyczyny, zanosiło się na naszą porażkę w finale tego pucharu i nikt mi nie musiał mówić, że będę za to odpowiedzialny, jak nikt inny.
Jeden z problemów w byciu bramkarzem polega na tym, że kiedy zespół potrzebuje trafienia, aby naprawić błąd, który popełniłeś, niewiele można pomóc. To może być samotne uczucie. O ile nie wybiegniesz na rzut rożny w ostatniej minucie i nie strzelisz gola, jesteś zupełnie zależny od twoich kolegów z zespołu walczących o uratowanie twojej skóry. Ponieważ czas uciekał, a West Ham nadal grał całkiem dobrze i nasi piłkarze zaczynali się męczyć w upale, zaczynałem dopuszczać myśl, że to nie będzie nasz dzień. Nigdy nie porzuciłem nadziei, że mógłby się zjawić dramatyczny ratunek, ale też nie wierzyłem do końca, że może wydarzyć się coś niewiarygodnego.
Otóż w takich chwilach jak te, Stevie odnajduję się najlepiej. Spójrzcie na najlepsze momenty jego kariery - a jest ich wiele - ilość meczów, w których rozstrzygał losy spotkania na korzyść Liverpoolu w przypływie inspiracji jest niesamowita. To, co zrobił na the Millennium Stadium tamtego dnia było prawdopodobnie najlepsze z wielu. Nie wiedziałem, kim był Roy z Rovers, przed przeprowadzką do Anglii. Nie słyszałem o nim, ale gdy ktoś mi powiedział, że dokonywał rzeczy w komiksach, które Stevie robi w prawdziwym życiu, wtedy zrozumiałem.
Gdy piłka wpadła pod nogi Steviego 35 metrów od bramki, byłem tuż za nim i wiedziałem, jak tylko wszedł w kontakt, że padnie gol. Ten strzał nie mógł wylądować w żadnym innym miejscu niż w dolnym rogu bramki. Żaden bramkarz na świecie nie mógł tego zatrzymać. Dla mnie te emocje, gdy piłka trafiła do siatki były niewiarygodne. Z jednej strony byłem wniebowzięty, ponieważ zawody zostały uratowane i mieliśmy wówczas szansę, aby pójść za ciosem i to wygrać. Z drugiej strony czułem wielką ulgę, ponieważ wiedziałem, że ta bramka oszczędzi mi przechodzenia przez jeden z najgorszych momentów mojej kariery. To było jedno z najlepszych uderzeń futbolówki, jakie kiedykolwiek widziałem, a także jedno z najważniejszych. Jest zaledwie tak niewielu graczy na świecie, którzy potrafią tego dokonać i Stevie stanowił różnicę dla nas tego dnia.
Po tym jak zakończyło się 90 minut, podszedłem do Ocho - trenera bramkarzy Jose Ochotoreny - i usłyszałem od niego, że wszystko, co mogę zrobić, to zapomnieć o tym, co się wydarzyło i jedynie skupić się na doliczonym czasie gry. Czekało nas dodatkowe 30 minut na rozegranie meczu i musiałem się postarać pomóc drużynie. Myślę, że dokonałem tej sztuki, interweniując w ostatnich 90 sekundach dogrywki. Kiedy Yossi Benayoun podkręcił piłkę z rzutu wolnego w pole karne, Nigel Reo-Coker zdołał dosięgnąć ją głową w przepychance, po czym zmierzała ona do siatki, aż do momentu, gdy udało mi się lewą rękawicą sięgnąć piłki i odbić ją na słupek. Sami próbował to wybijać, ale wówczas piłka skozłowała do Marlona Harewooda. Wszyscy odetchnęliśmy z ogromną ulgą, kiedy skiksował i posłał piłkę obok bramki.
Bez tej interwencji nawet nie mielibyśmy szans na wygranie meczu w rzutach karnych. Dzięki temu poczułem się lepiej. Czułem, że miałem wkład w tym dniu. Wiedziałem jednak, że moja najlepsza okazja, aby się zrehabilitować to seria rzutów karnych, która nastąpiła potem. Albo miałem być bohaterem, albo głównym winowajcą.
Byłem zdesperowany, by nie zostać czarnym charakterem. Chciałem po prostu pomóc Liverpoolowi wznieść to trofeum. Wiedziałem, że obroniłem siedem z dziewięciu rzutów karnych sezon wcześniej i nadal wierzyłem w swoje siły, bez względu na to, co się stało wcześniej w spotkaniu. Nadszedł czas na wykorzystanie umiejętności, które zademonstrowałem już w Hiszpanii. Warsztat, który oznaczał, że przybyłem do Anglii z reputacją specjalisty od bronienia rzutów karnych.
Zanim zaczęły się rzuty karne, Rafa podszedł do mnie z kartką papieru i pokazał mi listę potencjalnych wykonawców jedenastek z West Ham, jak również informacje o ich technice wykonywania karnych. Teddy Sheringham był na liście, ale nawet mając wiedzę na jego temat, wciąż zdołał strzelić. Na kartce nie było informacji o Bobbym Zamorze, Konchesky'm czy Antonie Ferdinandzie, ale zdołałem obronić jedenastki całej trójki! W loterii rzutów karnych dopisało mi szczęście. Te interwencje oznaczały, że wygraliśmy mecz i choć byłem zachwycony z siebie, z drużyny oraz z fanów, ciągle jeszcze nie doceniałem tego, co to znaczy wygrać Puchar Anglii.
Nawet wtedy, gdy świętowaliśmy z naszymi fanami, wciąż miałem to dokuczliwe uczucie, że moja gra niemal kosztowała nas w tym meczu. Gdy wykonywaliśmy rundę honorową jeden z kibiców dał mi ogromne maskę przedstawiającą moją własną twarz do założenia. Nie mogłem się powstrzymać przed myślami, że gdyby wszystko ułożyłoby się inaczej, czegoś takiego mógłbym potrzebować jako kamuflażu, ale być może z twarzą kogoś innego. Na szczęście, miałem ją na sobie w świętowaniu, a nie dlatego, że musiałem ukryć twarz.
Gdy uczestniczyliśmy w paradzie podczas drogi do domu następnego dnia, zaczęło do mnie dopiero dochodzić, jak ważne odnieśliśmy zwycięstwo. Widziałem ludzi na ulicach Liverpoolu, którzy wszyscy bez wyjątku wyszli zobaczyć nas z trofeum. Było jasne, że to był bardzo szczególny moment dla nich. Padał ulewny deszcz - jak zwykle - ale wciąż wiele tysięcy ludzi wyszło, aby zobaczyć jak przywozimy puchar, który zdobyliśmy dzień wcześniej. Dwanaście miesięcy wcześniej oglądałem Liverpool przejeżdżający w uroczystej paradzie po wygraniu Ligi Mistrzów w telewizji, a teraz byłem na tych samych ulicach prezentując kolejne trofeum dla tych samych kibiców. To była dla mnie najważniejsza rzecz. Przybyłem do klubu wygrywać puchary i już w moich pierwszym sezonie jeden miałem na koncie.
W owych dniach po finale, nadal byłem bardzo rozczarowany swoim występem. Bezpośrednio po meczu udzieliłem wywiadu telewizyjnego, w którym powiedziałem, że zagrałem kompletną chałę i chociaż spotkało mnie kilka dobrych momentów w rzutach karnych, wciąż nie widziałem powodu, aby zmienić moją opinię o własnej postawie przed serią jedenastek. Po pół godzinie gry nikt nie mógł przewidzieć, że wszystko ułoży się tak dobrze dla mnie i dla zespołu oraz, że będziemy paradować z jednym z najsłynniejszych pucharów wokół Liverpoolu. To mógł być dla mnie tak nieprzyjemny koniec sezonu. Naprawdę niedobre zakończenie.
W tym momencie zapewne uświadomiłem sobie bardziej niż kiedykolwiek przedtem przez co mój ojciec musiał przejść po jego doświadczeniu z gry w finale Pucharu Europy. Różnica w moim przypadku polegała na tym, że uniknąłem tego. Muszę złożyć podziękowania komuś tam na górze, kto musi mnie lubić, ponieważ przed rzutami karnymi rozmawiałem z moim przyjacielem w niebie i prosiłem go o pomoc. Nie wiem dlaczego, ale on to uczynił, co pomogło nam wygrać puchar.
Mówiąc to wszystko, nawet do dnia dzisiejszego trudno mi zaakceptować, że Puchar Anglii może rzeczywiście mieć aż tak doniosłe znaczenie w tym kraju. Otrzymałem medal zwycięzców, który znaczy dla mnie bardzo wiele, ale naprawdę nie rozumiem, jak można myśleć, że Puchar Anglii jest ważniejszy niż tytuł mistrzowski.
Doceniam historię tych rozgrywek. Z pewnością mają one pewną romantyczność i niewiele innych turniejów może temu dorównać. Wiem również, że to najstarsze widowisko sportowe. Dla mnie jednak, bycie najstarszym nie czyni go najlepszym.
To z pewnością najlepszy turniej o krajowy puchar, który jest rozgrywany w każdym kraju na świecie, ale zamieniłbym ten jeden tytuł Premier League na 200 Pucharów Anglii bez wahania. Ligowe trofeum zawsze było tym najważniejszym, za którym każdy klub najbardziej gonił. Tym bardziej jest to oczywiste, kiedy grasz dla Liverpoolu, w którym co roku oczekuje się walki o tytuł.
Rozkoszowałem się triumfem w Pucharze Anglii i sposobnością zwycięstwa. Kocham swój medal, ale zrezygnowałbym z tego wszystkiego od zaraz tylko po to, by dostać medal za mistrzostwo ligi. Nic nie ma takiego znaczenia jak on. Oznacza bowiem, że jesteś najlepszy.
Pepe Reina, Tony Barrett
Tłumaczenie: Damian
Autobiografia
Komentarze (7)
Nie uwierzysz, ale redakcja też ma życie prywatne.
Mozecie mi powiedziec, ile czesci bedzie autobiografii Pepe?
Jesli bylo powiedziane, przepraszam :P.