PEPE REINA - AUTOBIOGRAFIA cz VII
Liverpool nigdy nie był hiszpańskim klubem. Takie stwierdzenie byłoby obrazą dla unikatowej mieszanki tradycji, historii i tożsamości, która stworzyła Liverpool takim, jakim znamy go dzisiaj. Był czas silnych hiszpańskich wpływów, kiedy Rafa Benitez korzystał ze swojej rozległej wiedzy na temat La Liga oraz kontaktów w ojczyźnie, aby pozyskać piłkarzy czy członków sztabu.
To jednak nie zmieniło faktu, że Liverpool zawsze był i będzie iście wyspiarskim zespołem. Mnie osobiście ekscytowało stanowienie elementu Rafulacji, a zainteresowanie naszymi rezultatami na Półwyspie Iberyjskim było ogromne. Kibicowali nam ludzie od Madrytu, przez Malagę i Barcelonę, aż po Bilbao.
W pewnym momencie Xabiego Alonso, Fernando Torresa, Alvaro Arbeloę i mnie zaczęto w mediach nazywać "EL Benitels". Jednak zanim sezon 2011/12 na dobre się rozpoczął, moi rodacy albo opuścili klub na własne życzenie albo zostali sprzedani, by ustąpić miejsca nowym graczom. Nawet panowanie Rafy dobiegło końca, jasno sygnalizując początek nowej ery na Anfield. Do momentu przybycia z Newcastle Jose Enrique, byłem ostatnim Hiszpanem w pierwszym składzie chociaż nigdy, nawet w najmniejszym stopniu się tym nie przejmowałem.
Nie mam potrzeby przebywania w szatni, w której znajduje się wielu moich rodaków. Oczywiście, jestem Hiszpanem, ale to zaledwie niewielka część mnie. Staram się mieć pozytywne nastawienie w każdym środowisku, w jakim przebywam. Oznacza to, że koledzy z drużyny mogą pochodzić z Anglii, Irlandii, Chin, Włoch czy Afryki, wszystko jedno. Narodowość nie ma znaczenia. Mogą nie rozumieć moich żartów, ale ja wciąż będę je powtarzał. Łatwiej było mi zadomowić się w Liverpoolu i angielskim futbolu, ponieważ wówczas było tam wielu ludzi z mojego kraju, jednak od tamtego momentu stałem się graczem The Reds. Bez wątpienia na przestrzeni ostatnich lat zagłębiłem się w znaczenie Liverpool Way i klubowej filozofii.
Liverpool musi mieć angielską mentalność, jednak zawsze dobrze jest czerpać także z innych krajów i lig oraz korzystać z nich, jednak należy także pamiętać o cechach drużyny Macs'ów z początków naszej historii (mianem "team of Macs" określało się drużynę Liverpoolu zbudowaną przez Williama Barclaya i Johna McKennę pod koniec XIX w., ponieważ nazwiska ośmiu z 13 szkockich piłkarzy sprowadzonych przez McKennę rozpoczynały się od przedrostka "Mc"- przyp. tł.). Pomimo iż w wielkim zespole AC Milan grali Holendrzy, tacy jak Marco van Basten, Frank Rijkaard i Ruud Gullit, wciąż starano się zachować włoską mentalność. Hiszpański wpływ był silny, jednak nigdy nawet nie próbowaliśmy zmienić Liverpoolu.
Był to jeden z powodów, dla których tak istotna była według Rafy znajomość angielskiego. W przeciwnym razie łatwo o podziały i powstanie w szatni odrębnych grup. Twierdził, że jesteśmy w Liverpoolu, gramy dla angielskiej drużyny i musimy się do niej dostosować, nie na odwrót.
Rafa był człowiekiem odpowiedzialnym za ten etap w historii Liverpoolu. Stworzył zespół, który był bliżej zdobycia mistrzostwa niż wszystkie poprzednie od 1990 roku, a w ciągu trzech lat dwukrotnie doprowadził go do finału Ligi Mistrzów. Bez zawahania i mimo ogromnego szacunku dla wszystkich szkoleniowców, z jakimi miałem szczęście pracować stwierdzam, że Rafa był najlepszym. Jest jednym z tych, od których najwięcej się nauczyłem i wciąż postrzegam go za mistrza taktyki. Wiedział też, jak wydobyć ze mnie wszystko co najlepsze, a ja zawsze będę miał wobec niego dług, tak wiele zrobił dla mojej piłkarskiej kariery.
Z drugiej strony wiedziałem, że gdy opuszczał klub po zakończeniu sezonu 2009/2010, był to odpowiedni moment. Mówię to z bólem, ale zeszliśmy wtedy na niewłaściwe tory i nie było gwarancji czy Rafa zdoła to zmienić.
Nigdy nie jest przyjemnie, gdy menedżer odchodzi lub traci pracę, zwłaszcza jeśli odnosił on tak wielkie sukcesy i cieszył się taką popularnością. Był częścią klubu i jego rezygnacja mnie zszokowała, mimo że wiedziałem, iż po tak rozczarowującym sezonie do tego dojdzie. Ludzie kłócą się na temat powodów jego decyzji, jednak czasem są one bardziej banalne niż im się wydaje.
Zdarza się, że bez konkretnych przyczyn metody, które przyniosły trenerowi tyle sukcesów przestają działać. Nie jest potrzebne wyjaśnienie, w futbolu czasem się tak dzieje i w tamtym sezonie Rafa nie był w stanie osiągać rezultatów, do jakich wszystkich przyzwyczaił. Gdy do tego dochodzi, klub musi podjąć decyzję: będziesz potrafił powrócić na drogę zwycięstw w przyszłości czy może warto rozejrzeć się za nowym menedżerem, który doda świeżości przez samo zastosowanie innego podejścia.
Liverpool zdecydował się na to drugie i prawdopodobnie postąpił słusznie. Niemniej jednak, nikt nie powinien myśleć, że Rafa Benitez ze zdobywcy dwóch tytułów mistrza Hiszpanii z Valencią, zwycięzcy Pucharu Europy i szkoleniowca walczącego o mistrzostwo z Liverpoolem, w jednej chwili stracił wszystkie umiejętności. Wciąż jest jednym z najlepszych w swoim fachu , a wtedy chodziło tylko o to, że zmiana była najbezpieczniejszym wyjściem dla klubu, drużyny i samego Rafy.
Gdyby ktoś pod koniec sezonu 2008/09 powiedział mi, że 12 miesięcy później nasz menedżer odejdzie, nie uwierzyłbym mu. To jest futbol. Nie chodzi o to, czego dokonało się w przeszłości, nigdy tak nie będzie. Liczą się to, co jest tu i teraz oraz to, co stanie się w przyszłości.
Menedżerów i piłkarzy ocenia się w ten sam sposób. Nikt z nas nie może żyć dawną chwałą, chyba że decyzje o naszej przyszłości wymykają się z naszych rąk. Jeśli zdarzy mi się naprawdę kiepski sezon, istnieje wielka szansa, że Liverpool zacznie rozglądać się za ewentualnym zastępstwem. Nikt nie powie: "Zaczekajcie, a co ze Złotymi Rękawicami, które Pepe wygrał kilka lat temu?". Będą patrzeć na to, co robię w danym momencie i na tej podstawie dokonają wyboru. Niestety dla menedżerów, nie mogą kontrolować wielu rzeczy, które mogłyby pomóc im w pracy.
Na nieszczęście Rafy, z drugiego miejsca w jednym sezonie spadliśmy na siódme, co musiało wiązać się z narastającą presją. Były także inne problemy, których rozwiązanie wydawało się naprawdę trudne. Chodzi o kłopoty w zarządzie oraz szatni, a ostatecznie rozstanie okazało się nieuniknione. Przykre, ale nieuniknione.
Jednym z problemów była strata kilku dobrych zawodników, takich jak Xabi Alonso, Peter Crouch czy Jermaine Pennant oraz fakt, że nigdy nie zostali oni zastąpieni. Transferów dokonywano z myślą o wzmocnieniu składu, jednak w rzeczywistości nowi piłkarze nie dorównywali swoim poprzednikom. Można patrzeć tych graczy i zapytać, dlaczego nigdy nie wskoczyli na wyższy poziom, ponieważ nikt nie może być wolny od odpowiedzialności. Jednak w futbolu głównym winowajcą jest zawsze menedżer i jeśli sprowadza ludzi, którzy okazują się niewypałami nie trzeba czekać długo, by zarząd zaczął zadawać pytania.
Po raz pierwszy zacząłem zdawać sobie sprawę z kłopotów, kiedy graliśmy towarzysko z Espanyolem w sierpniu 2009 roku podczas otwarcia stadionu Cornella-Prat na przedmieściach Barcelony. Dla nich była to wspaniała noc, ponieważ pokonali nas 3:0, choć wynik mógł być jeszcze wyższy. Zszedłem z boiska myśląc, że Espanyol ma szansę na mistrzostwo Hiszpanii, ponieważ nie mieliśmy nic do powiedzenia. Część mnie uważała również "jeśli będziemy tak grać, spadniemy z Premier League". To tak, jakby ktoś pod koniec poprzedniego sezonu wcisnął guzik i nagle z silnego zespołu staliśmy się słabym.
Jedną z przyczyn kłopotów była sytuacja z Xabim i chociaż zaliczył wtedy udany występ, jego transfer do Realu był kwestią czasu. Tak naprawdę nikt nigdy go nie zastąpił. Porażka bardzo mnie zmartwiła, ale próbowałem wmówić sobie, że wszystko będzie w porządku, kiedy rozpocznie się sezon i nie powinienem zwracać zbyt dużej uwagi na przegraną w sparingu.
Czerwona lampka zapaliła się, gdy na otwarcie sezonu polegliśmy na White Hart Lane. Wynik to 2:1, ale zasłużyliśmy na wyższą porażkę. Nastroje nie były optymistyczne, a sposób gry niewystarczająco dobry. Towarzyszyło nam poczucie, że zmierzamy donikąd, a gdy coś takiego zdarza się w pierwszym spotkaniu sezonu wiesz, iż czekają cię spore problemy.
Ponownie próbowałem przekonać samego siebie, że wszystko można odwrócić, a będące w formie Koguty są w stanie pokonać każdego, szczególnie u siebie.
Pomimo tego, krótko potem zdałem sobie wreszcie sprawę z bolesnej prawdy. Nie tylko byliśmy za słabi na rywalizację o tytuł jak rok wcześniej, czekała nas jeszcze trudna walka o miejsce w wielkiej czwórce.
Po porażce ze Spurs osiągnęliśmy kilka dobrych rezultatów, jak zwycięstwo z Manchesterem United na Anfield, ale stało się oczywiste, że daleko nam do poziomu, na którym chcielibyśmy się znajdować. Gdy nadchodzą duże problemy i atmosfera się zmienia, jeden z pierwszych komentarzy brzmi: menedżer stracił posłuch w szatni. W tym przypadku to może nieznaczne wyolbrzymienie, ponieważ Rafa wciąż cieszył się naszym uznaniem, ale z pewnością z różnych powodów niektórzy nie byli z niego zadowoleni. Moja opinia była jasna. Lubiłem Rafę i trzymałem jego stronę. Mogę jednak mówić tylko za siebie.
Był to naprawdę trudny okres, ponieważ żaden z piłkarzy, z członków sztabu, wreszcie żaden kibic nie zasłużył na tak tragiczny sezon. Nie było powodu do radości, nic nie sprawiało nam przyjemności, a kiedy gra przestała nas cieszyć, rozpoczęliśmy najtrudniejszy etap w karierze. To samo działo się podczas pierwszych sześciu miesięcy następnego sezonu, kiedy było jeszcze gorzej. Nie będę chętnie wspominał tego czasu, a wszystko najlepiej podsumował incydent z piłką plażową w Sunderlandzie.
Gdy teraz wracam do tego pamięcią, nie mogę powstrzymać śmiechu. Mówimy o wydarzeniu z przeszłości, które tak czy inaczej jest zabawne. Wówczas byłem ofiarą i towarzyszyły mi zgoła odmienne emocje. To gol, którego nigdy nie powinno być, który nigdy nie powinien zostać uznany i taki, który symbolizował, iż wszystko co tylko mogło być przeciwko nam, rzeczywiście było. Nawet teraz oglądając powtórki nie mogę uwierzyć, że do tego doszło, chociaż śmieję się widząc swoją głupią minę przy wyciąganiu piłki z siatki.
Nie zrozumcie mnie źle, graliśmy wtedy kiepsko i nie zasłużyliśmy na cokolwiek. Jednak jeśli tracisz taką bramkę, pozostawia ona niesmak. Wiele razy pytano mnie, dlaczego nie wykopałem piłki plażowej, kiedy tylko wrzucono ją na boisko, ale zdałem sobie sprawę z jej obecności wówczas, gdy Andy Reid dośrodkował właściwą piłkę w pole karne. Gdybym dostrzegł ją wcześniej, pozbyłbym jej się natychmiast, ale nawet gdy zwróciłem na nią uwagę nie przypuszczałem, że za chwilę padnie jeden z najśmieszniejszych goli w historii angielskiego futbolu.
Darren Bent oddał całkiem silny strzał choć wiedziałem, że go obronię. Wszystko dopóki futbolówka nie zderzyła się z ową piłką plażową i przeleciała nade mną, wpadając do siatki. Na samym początku instynkt podpowiedział mi reklamację u liniowego, ponieważ wiedziałem, że coś jest nie tak. Muszę być jednak szczery i przyznaję, iż nie miałem pojęcia co przepisy mówią na temat takich sytuacji.
"Musiałeś to widzieć" krzyczałem do sędziego. "To niemożliwe. Nie mogłem kontrolować lotu piłki. To nie w porządku." On odpowiedział mi, że jedna piłka nie odbiła się od drugiej.
"Żartujesz do jasnej cholery" powiedziałem. "Nie można było tego nie widzieć. Albo kłamiesz mi w twarz albo myślisz, że jestem idiotą".
On był nieugięty. "Nie, nie, nie. Pepe. Jestem pewien."
"Jesteś pewny, że jesteś pewien?" odpowiedziałem. "Stałem cztery metry od piłki. Chyba robisz sobie jaja. Nie mogłeś nie widzieć tego, co się stało. Wmawiasz mi, że jedna piłka nie odbiła się od drugiej?"
Był pewien. "W takim razie rzeczywiście robisz sobie ze mnie jaja" odpowiedziałem. To nic nie dało. Gol był uznany. Piłka plażowa stała się symbolem sezonu w naszym wykonaniu. Nieważne, jak szalona była to sytuacja, tego dnia byliśmy po prostu zbyt słabi. Podobnie jak podczas całych rozgrywek.
Pomimo niepowodzeń, wciąż mogliśmy wznieść trofeum, gdy po odpadnięciu z Ligi Mistrzów graliśmy w Lidze Europy. Chociaż nie była ona naszym priorytetem, mieliśmy szansę na sukces. Po wyeliminowaniu w ćwierćfinale Benfiki staliśmy się faworytami, a gdy jako półfinałowego przeciwnika wylosowano Atletico, wielu widziało nas już w finale, stających naprzeciw Fulham Roya Hodgsona lub Hamburga.
Co mało zaskakujące, przygotowania do tamtego meczu były pasmem problemów. Najpierw okazało się, że Fernando nie zagra w meczu ze swoim byłym klubem, ponieważ czeka go operacja kolana, na które uskarżał się od pewnego czasu. Potem, w marcu, wybuchł wulkan na Islandii i pył uniemożliwił nam lot do Madrytu. UEFA naciskała, by spotkanie się odbyło, więc czekała nas 1200-milowa podróż na Vicente Calderon.
Zawsze uwielbiałem podróże do miasta, w którym się wychowałem. Madryt jest dla mnie miejscem magicznym, ponieważ to tam spędziłem dzieciństwo, to tam mój ojciec reprezentował barwy Atletico i to tam świętowałem zdobycie mistrzostwa Europy.
Tym razem było inaczej. Mogłem zapomnieć o bezpośrednim locie z lotniska Johna Lennona na Barajas. Chmura popiołu wulkanicznego oznaczała, że nie możemy wylecieć z Wielkiej Brytanii, a jedynym dostępnym środkiem lokomocji jest pociąg.
Nie chciałbym ponownie podróżować w ten sposób przed ważnym meczem, ponieważ jest to dalekie od ideału. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, wspominam tamten wyjazd jako zabawny.
Cała podróż zajęła nam 24 godziny. Zazwyczaj trwa ona dwie i pół, więc nasze przygotowanie nie było właściwe. Prawdopodobnie ze względu na okoliczności, porażka 1:0 nas nie rozczarowała. To daleki od pożądanego rezultat, ale wciąż mieliśmy przed sobą rewanż na Anfield, w którym mogliśmy rozstrzygnąć wszystko na swoją korzyść. Byliśmy jednak świadomi, że brak gola zdobytego na wyjeździe może stanowić problem.
Gdy Alberto Aquilani wyrównał wynik dwumeczu, przypuszczałem, że jesteśmy bliscy wypełnienia swojego zadania. Udawało nam się to w meczach europejskich pucharów w poprzednich latach. Kiedy zyskiwaliśmy przewagę, nie wypuszczaliśmy jej z rąk. Jednak wtedy grał inny Liverpool i nawet kiedy Yossi Benayoun dał nam prowadzenie i byliśmy bliscy kolejnego finału, strzał Diego Forlana okazał się niezwykle kosztowny.
Przegraliśmy przez gola na wyjeździe. Nie byliśmy załamani lecz smutni, ponieważ straciliśmy ostatnią szansę na uratowanie tego fatalnego sezonu. To był gwóźdź do trumny Rafy i po meczu, gdy rozpłynęły się nadzieje na trofeum, chyba wszyscy wiedzieli, co nastąpi.
Zdarzały mi się kłótnie z Rafą, ponieważ czasem potrafi być naprawdę irytujący. Jego nieustanne naleganie na oglądanie nagrań z meczami i uczenie się na własnych błędach bywało czasem prawdziwym utrapieniem. Mimo tego wiem, że dzięki takiemu podejściu pomógł mi wspiąć się na najwyższy poziom.
Przypomina to sytuację z ojcem, który przypomina dziecku o odrobieniu pracy domowej. Maluch nie ma ochoty jej robić, ale nawet jeśli ojciec nalega, co może denerwować, dziecko ma świadomość, że chodzi o jego dobro. Piłkarze potrafią być samolubni i nie lubią mówić o własnych pomyłkach, więc nie jest przyjemne, gdy menedżer je wytyka. To po prostu denerwuje. Wydaje ci się, że robisz wszystko idealnie, a czasem nawet obwiniasz innych za własne wpadki. Nigdy nie chcesz usłyszeć od trenera, że postępujesz źle, chcesz tylko, by klepał cię po plecach, powtarzając "Bardzo dobrze, świetnie sobie radzisz". Rafa taki nie był.
Jego metodą było dawanie do zrozumienia, że jest dobrze, ale wciąż są rzeczy, które można poprawić. Zawsze widziałem go w Melwood z kolejną taśmą do obejrzenia, pokazywał mi detale, na które chciał zwrócić uwagę. Moja pierwsza myśl brzmiała "tylko nie kolejna", ale potem rozumiałem, co miał na myśli i starałem się poprawić.
Przedmiotem naszego największego nieporozumienia było piwo. Nie chodziło o jego picie, ponieważ nigdy nie pozwolił sobie choćby na łyk. Ja lubię coś wypić, bez szaleństwa, ale po to by się zrelaksować.
Gdy w październiku 2007 roku graliśmy z Besiktasem w Lidze Mistrzów, a lot trwał cztery godziny, zadecydowaliśmy o pozostaniu w Stambule po meczu. Byliśmy rozczarowani, ponieważ przegraliśmy 2:1, a nasz występ nie był dobry. Co gorsza, spodziewaliśmy się odpadnięcia już w fazie grupowej, ponieważ porażka oznaczała, że w ostatnich trzech spotkaniach potrzebne nam będzie dziewięć punktów. Atmosfera była daleka od pozytywnej, więc gdy wróciliśmy do hotelu, postanowiłem napić się piwa. Nie widzę w tym problemu, ponieważ to zdrowsze od szklanki Coca-Coli czy innego tego typu napoju.
Wraz z resztą drużyny zasiadłem do kolacji i złożyłem zamówienie. Czekałem i czekałem, a mojego napoju nie było. Nagle, barman odwrócił się i powiedział, że nie wolno mi pić piwa. Byłem w szoku.
"Co masz na myśli mówiąc, że mi nie wolno?" spytałem. "Lekarz klubowy, sztab medyczny i menedżer wyjaśnili mi, że nie chcą, abyś pił" odpowiedział.
Spytałem Rafę o co chodzi i usłyszałem, że rzeczywiście mi tego zabroniono. Nie wiedziałem dlaczego, ale bez względu na przyczynę byłem wściekły. Chwyciłem za swoją torbę i wybiegłem do pokoju, nie jedząc nawet kolacji.
Według mnie, Rafa popełnił wtedy błąd. Nie było to aż tak istotne, ale takie szczegóły nie dają czasem spokoju, ponieważ można odnieść wrażenie, że menedżer nie darzy zawodnika zaufaniem. Jako piłkarz wiesz, kiedy można się zrelaksować, a kiedy nie , a ja lubię zachowywać równowagę. Przegraliśmy, byłem niezadowolony, wracaliśmy do domu dopiero następnego dnia, więc nie widziałem problemu.
On uważał inaczej, a słabością Rafy jako menedżera może być fakt, że jego piłkarska kariera była krótka i niezbyt udana. Czasem żartowałem z tego powodu, a on denerwował się, gdy przypominałem, że nigdy nie grał na najwyższym poziomie. Wymieniał wtedy wszystkie drużyny, w których występował i brzmiało to jak nazwy zespołów uniwersyteckich! Odpowiadałem wtedy: "To nie jest futbol. Powiedz mi, gdzie zdobyłeś doświadczenie, przychodzące dzięki przebywaniu w szatni najlepszych klubów".
Rafa zawsze w nas wierzył. Dokonywał niesamowitych rzeczy, by przygotować nas do meczów co oznaczało, że w momencie wyjścia na boisko doskonale znaliśmy swoje zadania. Nie potrzebowaliśmy płomiennych przemówień, chodziło raczej o zrozumienie swojej roli.
Niektórzy ludzie twierdzą, że Rafa pomógł nam w przegraniu walki o tytuł w 2009 roku, kiedy przedstawił swoją listę faktów na temat Alexa Fergusona i Manchesteru United. Ja jednak uważam, że takie działanie miało sens i bez wątpienia ceną nie było mistrzostwo.
To był pamiętny dzień i potrafię wskazać nawet dokładną datę - 9 stycznia. Następnego dnia czekał nas mecz ze Stoke. Gdybyśmy wygrali tamten mecz, prawdopodobnie zachowanie Rafy byłoby postrzegane inaczej, jednak udało nam się zaledwie zremisować. Potem kolejne trzy remisy z rzędu i to rezultaty zadecydowały o tym, jak wypowiedź Rafy została zapamiętana. Teraz patrzę na to, jako na coś zabawnego, ale nie powinniśmy zapomnieć, że cel był słuszny, bowiem Rafa bronił klubu.
Jeśli miało kiedykolwiek do tego dojść, czas był właściwy, ponieważ byliśmy wtedy na szczycie tabeli i skoro Rafa chciał naśladować Fergusona, musiał zrobić to, gdy rywalizowali ze sobą jak równy z równym, nie mając siedmiopunktową stratę. Każdy mówi, że Ferguson jest mistrzem psychicznych gierek, a Rafa chciał pokazać, że nie będzie siedział bezczynnie, pozwalając mu na zwycięstwo. Można mieć własne zdanie, ale według mnie każdy menedżer Liverpoolu powinien stawiać czoła Fergusonowi. Nieustannie toczy owe gierki, a my musimy robić to samo i bronić siebie oraz klubu. Jest tam od 25 lat i to jeden z najlepszych szkoleniowców w kraju, ale skoro ma prawo bronić swojego zespołu, dlaczego my mamy postępować inaczej? Jeśli chodzi o mnie, niewiele mnie interesuje co mówi Ferguson, zawsze będę bronił swojego Liverpoolu.
Wciąż rozmawiam z Rafą. Nie pytam go o rady, raczej jak mu się wiedzie i nawzajem. Łączą nas przyjacielskie stosunki i chętnie pracowałbym z nim w przyszłości. Nie równa się to stwierdzeniu, że chciałbym, aby powrócił do Liverpoolu. Uwielbiam grę dla Kenny'ego i Steve'a Clarke'a, którzy wykonali kawał dobrej roboty w krótkim czasie i dzięki nim nasza przyszłość wygląda jaśniej. Z drugiej strony, chciałbym ponownie współpracować z Rafą, ponieważ jest najlepszym menedżerem, z jakim się zetknąłem. Może nasze drogi zejdą się w drużynie narodowej? Kto wie.
Pepe Reina, Tony Barrett
Tłumaczenie: Olka
Autobiografia
Komentarze (3)