Powrót w kolorze niebieskim
Gdy jechał West Coast Main Line, wracając do The Wirral, by spędzić z rodziną jeden z rzadkich, wolnych dni, Rafael Benítez znalazł się w otoczeniu fanów Evertonu, rozzuchwalonych po remisie z Tottenham Hotspur.
Radośnie pozował fotografom wraz ze swymi byłymi wrogami, nawet przechadzał się po wagonach, by znaleźć jednego chłopaka, który był zbyt zawstydzony, żeby poprosić tymczasowego menadżera Chelsea o autograf. Kiedy wysiadali w Runcorn, pełni głębokich podziękowań kibice Evertonu poprosili o jeszcze jedną przysługę. "Pamiętaj o tym, żeby pokonać gównianych the Reds, Rafa". Przynajmniej jedna grupa kibiców wiedziała tego weekendu, gdzie leży ich lojalność. Dla reszty, widok Beníteza wracającego na Anfield po raz pierwszy od pełnego goryczy odejścia, które miało miejsce niemal trzy lata temu, jest tak naszpikowany wewnętrznymi rozdarciami, mieszanymi emocjami i konfliktami, że musi być znacznie bardziej trudny.
Byłoby łatwo określić niedzielne spotkanie, jako zwyczajny powrót do domu, zasugerować, że Benítez będzie wychwalany pod niebiosa na Merseyside i bezlitośnie wygwizdywany przez malkontentów Chelsea, którzy nie mogą wybaczyć mu pradawnych antagonizmów. Znajdzie się pełno dowodów potwierdzających taka teorię. Przede wszystkim Benítez ciągle mieszka w Merseyside, a Liverpool, miasto, uważa za dom.
Montse, Claudia i Agata, czyli jego żona i córki, a także cztery psy - wliczając w to najmłodszego, zwanego Red - mieszkały tu ciągle kiedy pracował dla Interu Mediolan. Jest niemożliwe spędzić z nim czas nawet tutaj, by rozmowa nie była przerywana przez ludzi przychodzących z życzeniami, proszącymi o fotografie i autografy - każda z tych próśb jest należycie spełniana. Wystarczy tylko, żeby pokazał się w hotelu Radisson Blu, by została mu podana sałatka cesarska i kurczak z grilla, danie które z reguły wybiera.
Miasto przyjęło go i ma w swym sercu. Kiedy opuścił Liverpool, przekazał znaczne sumy miejscowym organizacjom charytatywnym - wliczając w to 96 tysięcy funtów dla rodzin Hillsborough - a kiedy przez 18 miesięcy po wyjeździe z Włoch był bez pracy, pojawił się na scenie. Zagrał siebie w "Jednej nocy w Stambule" i wystąpił także w "Audiencji u Rafy Beníteza" w Empire Theatre.
To uczucie jest odwzajemnione. Właśnie w tym miejscu fani maszerowali, by go uhonorować, niosąc wysoko jego błyszczący portret - znany jako Rafatollah - kiedy wyszło na jaw, że Tom Hicks i George Gillett, nieobecni wówczas właściciele, pragną się z nim rozstać.
W jego biurze można znaleźć stos listów, wysłanych w ciągu ostatnich kilku lat przez fanów, wyrażających wdzięczność za sukces i noce, które przyniósł Liverpoolowi. Jego ulubiony kończy się takim słowami: "Dziękuję, za przywrócenie naszej dumy". Tak, łatwo byłoby powiedzieć, że to jedna z najwspanialszych historii miłosnych w angielskiej piłce nożnej, zakończonej po latach szczęśliwego małżeństwa. Rzeczywistość jest jednak bardzo odmienna, znacznie bardziej nieuporządkowana.
Żadna postać współczesnego futbolu, nie dzieli ludzi tak bardzo, jak Benítez. Nawet José Mourinho jest chwalony przez swych krytyków za to, że może poszczycić się niemałą wiedzą menadżerską, a jego zwolennicy przyznają, że ma wiele mniej przyjemnych cech charakteru. Debata dotyczy pewnych niuansów. Ale nie w przypadku Beníteza, jego dawnego rywala.
Dla niektórych jest on błędnie rozumianym i źle ukazanym geniuszem, najlepszym taktykiem swej generacji. Dla innych jest oszustem i miernotą, która miała szczęście.
Jest tak zarówno wśród kibiców Liverpoolu zasiadających na stadionie, który on przez sześc lat nazywał domem, jak i wśród szerszej, futbolowej publiki. Niektórzy gotowi są wznieść pomnik za wszystko, co zrobił na Anfield, są jednak i tacy - mała, ale głośna mniejszość - którzy raczej spaliliby przypominającą go kukłę.
Mimo trzech lat, które minęły od jego odejścia, balsam czasu nie złagodził gniewu. Od dawna zarzuca się Benítezowi, że jest politycznym recydywistą, Machiavellim, który najszczęśliwszy jest wtedy, gdy prowadzi z kimś wojnę, kiedy walczy z systemem.
Do pewnego punktu jest to prawdą, jednak każdy, kto choćby w minimalnym stopniu rozumie co działo się w Liverpoolu za czasów Hicka i Gilleta, przyzna, że było niemożliwe, by pozostać związanym z klubem i nie być uwikłanym w pewne machinacje. To był bowiem czas, kiedy jeden właściciel występował przeciwko drugiemu, piłkarze przeciwko menadżerowi, dyrektor zarządzający przeciwko zespołowi ds komercji, dziennikarz przeciwko dziennikarzowi, a fan przeciwko fanowi. Było to trujące miejsce, pełne polityki. Walki toczyły się wewnątrz.
Klub jeszcze nie wyzdrowiał, nie całkowicie. Wiele z dawnych napięć pozostało, zwłaszcza wśród fanów, a to z kolei uczyniło spuściznę Beníteza, elementem polityki. Przypuszcza się, że będzie wychwalany podczas swojego powrotu. Takie oczekiwanie jest jednak wypaczeniem. To, co myślisz o Benítezie, zależy od tego, w którą wersję historii wierzysz.
On oczywiście wolałby, żeby wszystko zostało sprowadzone do suchych faktów. Piąty Puchar Europy, Puchar Anglii i Tarcza Wspólnoty. Są jeszcze rzeczy mniej uchwytne: każdego roku, oprócz ostatniego, Liverpool zdobywał miejsce w Lidze Mistrzów. W 2009 zbrakło czterech punktów by pokonać Manchester United w walce o tytuł.
W miejsce piłkarzy takich jak Milan Baros, Igor Biscan i Salif Diao, sprowadził Fernando Torresa, Xabiego Alonso i Javiera Mascherano. Był konstruktorem triumfów odniesionych nad największymi, domami europejskiego futbolu. Podczas jednego, złotego tygodnia, jego zespół zdziesiątkował Manchester United i Real Madryt.
To wszystko może jednak zostać podważone znacznymi wydatkami, błędami transferowymi, najlepiej reprezentowanymi przez Robbiego Keana i Alberto Aquilaniego oraz rozczarowaniem ostatniego sezonu. Są teorie głoszące, że to Jamie Carragher i Steven Gerrard rozmawiali z zespołem, by poprowadzić go do zwycięstwa w Stambule; jest też dość powszechne wierzenie, że obwiniał innych, zwłaszcza Ricka Perry'ego, który w tym czasie był dyrektorem wykonawczym, za własne błędy.
Zwykło się mówić, że każda internetowa debata zostanie sprowadzona do rozmowy dwóch fanów Liverpoolu, sprzeczających się na temat Beníteza. Minęły trzy lata, a mimo wszystko łatwo w to uwierzyć. On nawet teraz ciągle dzieli opinie. Nawet teraz nie ma odcieni szarości. W niedziele, nawet linia między czerwienią, a niebieskim będzie zamazana.
Rory Smith
Komentarze (13)
Jutro na Anfield owacja na stojąco.
W 15-tym akapicie jest dwukrotnie "and" zamiast polskich spójników :)
Masz rację, bardzo dziękuję za słuszną uwagę. Już poprawione.
Asfodel
Dziwi mnie tylko jedno, czy nie można dziękować Benitezowi za to co zrobił i jednocześnie wspierać Rodgersa? Czy Wy kibicujecie The Reds, czy przeciwko Rodgersowi... Ja uwielbiam Beniteza, ale jego czas był, dokonał wielkich rzeczy i chwała mu za to, jest najlepszym trenerem Liverpoolu w XXI wieku, ale czy komuś będzie przeszkadzało, jeśli Rodgers dokona tego samego, albo więcej? Bo mi nie będzie przeszkadzało... Jutro owacja dla Rafy, ale po gwizdku tylko i wyłącznie wsparcie dla Liverpoolu i Brendana...
Benitez już do nas nie wróci i się z tym musisz pogodzić, ponowna zmiana szkoleniowca będzie kolejnym błędem... nie ma co przedłużać manii zmieniania menedżera co sezon :| trzeba dać Rodgersowi szansę na przynajmniej jeszcze jeden sezon, ponieważ po żądzach Hodgsona i Kinga nie mamy już tak dobrego składu... i trzeba wszystko budować od początku i według mnie klub idzie w dobrym kierunky, a jeśli chodzi o transfery powiedz tylko, że jesteś niezadowolony po ostatnim okienku :/
Cieszyć się z porażki ukochanego klubu, po prostu bezcenne.
Gratuluję takich fanów.
Mam tylko ciepłe uczucia wobec Rafy. Wszystko mu się posypało jak już był tak blisko i na pewno czuje, że ma niedokończone sprawy na Anfield. Jutro przyjeżdża i będzie przez moment sentymentalnie, ale to nie wpłynie na przebieg meczu. To zawsze był profesjonalista i my również musimy odłożyć wspomnienia na bok w czasie gry.
Swoją drogą to pierwszy raz od odejścia Torres nie jest głównym tematem przed pojedynkiem LFC-CFC. Myślę, że się z tego będzie cieszył do pierwszego kontaktu z piłką, który połączy się z gwizdami na stadionie.
Jednak czy byłbym za powrotem Beniteza? Chyba nie. Oznaczałoby to kolejną rewolucję w składzie i zaczynanie od początku. Za dużo tego było w ostatnich latach ...