Drużyna, która dorosła
O tym, że mistrzostwo wygrywa się z drużynami ze środka i końca tabeli wie już chyba każdy. Podobnie sprawdza się charakter i motywacje drużyny. Co z tego, że piłkarze potrafią wygrać z mistrzem kraju, skoro połowę spotkań przegrają ze średniakami? Podobny problem był przez wiele lat w Liverpoolu. Jak widać, powoli znika całkowicie
Brendan Rodgers przychodząc do Liverpoolu chciał przywrócić dawne tradycje, pogodzić się z sytuacją, ale przede wszystkim zmienić ją na lepsze. Zmiany nastąpiły diametralnie a słowa o uczynieniu z Anfield twierdzy trzeba było traktować poważnie. Pomylili się ci, którzy myśleli, że przyjdzie to od razu. Jednak racje trzeba przyznać ludziom, którzy wiedzieli i przewidzieli bieg wydarzeń, twierdząc, że dla rywali odwiedzających Anfield będą to trudne minuty. Koszmar, o którym przekonał się już w tej kampanii chociażby Everton trwał w najlepsze także w spotkaniach z niższymi drużynami. Norwich, Crystal Palace, WBA, Fulham, West ham i inne ekipy przekonały się w bardzo bolesny sposób jak to jest grać z Liverpoolem za kadencji Rodgersa. Na Anfield. Wiele zespołów dostało trzy gole lub więcej, dodatkowo styl gry był wręcz miażdżący. Apetyt rósł w miarę jedzenia i nic dziwnego, że mecze z czołówką także musiały być wygrane.
Dobrze. Faktem jest, że w lidze póki co drużyna poniosła klęskę w starciach z Chelsea oraz Manchesterem City. W pierwszym spotkaniu jednak ewidentnie dał się we znaki problem krótkiej ławki rezerwowych oraz zmęczenia, natomiast w drugim przypadku sędziowie, pech oraz odrobina niefrasobliwości wystarczyły aby przegrać. Mimo wszystko Obywatele nie mogli być pewni zwycięstwa. Nawet jeśli kibicom wylała się łza podczas tych spotkań, to w meczach z United, Arsenalem, Evertonem oraz Tottenhamem zalała ich fala radości. Wszystko za sprawą tej samej, jednej, drużyny. Prowadzonej przez jednego człowieka. Po prostu potrzebował czasu.
Styl gry, charakter, motywacja są rzeczami, których nie możesz kupić. Musisz albo je nabyć, ale się nauczyć. Przez lata było widać, jak piłkarze przegrywali mecz już w szatni. Na boisku nie było widać ani grama walki, koszulki były wręcz suche. Zero potu, krwi lub innych znaków oznaczających zawziętość, chęć zwycięstwa. To wszystko wróciło. Liverpool Way znowu unosi się nad miastem i na nieszczęście kibiców czasem wychodzi w najmniej odpowiednim momencie (ale umówmy się, kochamy tę adrenalinę w końcówkach spotkań, kiedy prowadzimy jednym golem). Ostatni mecz ligowy pokazał jeszcze dobitniej jak zmieniła się ta drużyna.
Nie chodzi tylko o formę, taktykę, czy poruszanie się na boisku. Chodzi o spokój. Mecz, który jest grany ze znacznie słabszy rywalem. Nie potrzeba wbijać ośmiu bramek, nie potrzeba dostawać kartek za głupie faule. Nie trzeba także biegać od bramki do bramki. Można czekać na swoją szansę, podawać, wymieniać piłkę oraz ukłuć w dobrym momencie. Tak właśnie zrobił Liverpool w meczu z Sunderlandem. Efekt? Trzy punkty, dwie bramki strzelone, zero kontuzji, zero zawieszeń, piłkarze zadowoleni. Zmęczenie jest zawsze, ale wygrany mecz bez historii, to ciągle mecz wygrany. Podobnie jest jeśli chcemy mówić o stylu gry. Co z tego, że graliśmy okropnie w drugich połowach, skoro już w pierwszych załatwialiśmy sobie komplet punktów? Kogo obchodzi słaba gra z Aston Villą, czy Stoke City? Liczy się zawsze ilość strzelonych bramek a przede wszystkim to, że wbija się jednego gola więcej od przeciwnika.
W ciągu ostatnich lat widzieliśmy obijane słupki i poprzeczki. Błędy sędziów, czy też niewykorzystane sytuacje, które się mściły. Traciliśmy punkty z ekipami, z którymi nie powinniśmy. W tym sezonie klub nauczył się wyciągać wnioski z porażek czy remisów. Po przegranej, od razu nastąpił progres. Seria siedmiu meczów wygranych nie jest przypadkowa. W ciągu kilkunastu spotkań, w drużynie zrodził się charakter, o którym tak długo mówiło się w Liverpoolu. Czas zweryfikował kto nadaje się do gry w pierwszym składzie, a kto nie. Fani słusznie obawiali się problemów, dramatów i kolejnego poniżenia w momencie zmiany warty. Zarówno jeśli chodzi o włodarzy jak i menadżera. Zmieniło się wszystko, ale o tym już każdy powiedział chyba wystarczająco wiele.
Dzisiaj patrząc na grę Liverpoolu można odetchnąć z ulgą już przed meczem. Wiadomym jest, że ta ekipa się nie podda. Nie boi się nikogo i niczego (a nawet jak się boi, to zrobi wszystko, żeby nikt się o tym nie dowiedział). W przypadku, kiedy zespół wygrywa w słabszym stylu, ciągle ma się świadomość, że wkrótce znowu będzie pogrom. Prędzej czy później. To nie jest kwestia przypadku. Bramki padają regularnie. Napastnicy są skuteczni jak nigdy. Obrona popełnia błędy, ale na szczęście atak ratuje co może. Bramkarz nie jest zły (tylko potrzeba konkurencji, bo syndrom Reiny będzie pojawiał się notorycznie). Klubem rządzą odpowiedni ludzie, a managerowi na osiem kolejek do końca niektórzy chcą postawić pomnik. Fani uwierzyli. Piłkarze uwierzyli. Kapitan także uwierzył. Mistrzostwo jest naprawdę realne. Drużyna dorosła do presji i wymagań jakie ma przed sobą. Był czas na łzy smutku, przyjdzie czas na łzy radości. Tak jak w Stambule. Nikt mi nie powie, że nie było warto zostać przed telewizorem do końca i nikt mi nie powie, że nie było warto zostać z tym klubem. By teraz przeżywać takie chwile.
Komentarze (1)