Fantastyczna ósemka
Liverpool ma to szczęście, że w swojej długiej historii gościł wielu piłkarzy absolutnie wybitnych. Szczęście to jest większe tym bardziej, że prawdopodobnie najlepszy z nich wszystkich jest wychowankiem klubu. Stevie G – żywa legenda, zawodnik o którym piszą, śpiewają i kojarzy jego twarz zapewne więcej ludzi niż obecnego papieża.
Ludzie od zawsze patrzą na świat poprzez symbole i mity. Często sami kreujemy określony wizerunek piłkarza, pasujący do uproszczonych wyobrażeń i oczekiwań. Jeden jest irytującym symulantem i „miękką frytą”, drugi natomiast chodzącym ideałem i wzorem do naśladowania. Jednak Gerrardowi udało się przełamać ten schemat. Nie jest idealny, miał na swoim koncie kilka wyskoków, ale potrafił nie tylko rozwijać swoje umiejętności – umiał stać się naprawdę takim człowiekiem, jakim wszyscy go sobie wyobrażali. Zastanawiał się nad transferem do Chelsea, ale został w klubie i praktycznie pewne jest, że zakończy tu swoją karierę. Jest charyzmatycznym liderem na boisku, ale nie należy do gatunku plastikowych celebrytów poza nim. Zestawmy sobie na przykład Stevena z Johnym Terrym. Jeden nie przepuści żadnej piłki, drugi zaś żadnej żony swoich kolegów.
Jednakże to co interesuje kibiców Czerwonych najbardziej to forma naszego kapitana. Wielu miało wątpliwości co do jego możliwości przystosowania się do systemu Rodgersa. Ciężko było także określić jaką efektywną rolę mógłby pełnić na boisku. Kolejny raz udowodnił, dlaczego jest wymieniany jednym tchem z samym Królem. Swoją drogą przeskoczenie Dalglisha w klubowej klasyfikacji strzelców na jego oczach na Upton Park było niemalże symbolicznym przekazaniem koszulki lidera. Cofnięta pozycja, którą miał okazję przestudiować w reprezentacji, staje się coraz wyraźniej tą naturalną i oczywistą. Brak klasycznego DM-a coraz mocniej dawał się nam we znaki. Lucas, zdrowy czy nie, nie potrafił wrócić do gry i pokazać, że to on ma monopol na tę część boiska. Zostaliśmy więc z palącym problemem, bowiem musieliśmy łatać braki substytutami. Szczególnie jeśli porównamy naszą kadrę do potencjału City i Chelsea.
I tu wracamy do Gerrarda, który nie tylko zapewnił nam „agresję kontrolowaną” bliżej linii obrony, ale i niezbędną jakość w rozprowadzaniu piłek już z tamtych rejonów murawy. Nie celność podań, której nie brakuje przecież Lucasowi czy Allenowi, ale po prostu większy wachlarz możliwości. W końcu 15 procent podań kapitana the Reds stanowiły długie zagrania do kolegów z drużyny. Dla porównania – Brazylijczyk dogrywał w ten sposób tylko w pięciu procentach sytuacji, a Walijczyk w czterech.
Co prawda mówi się, że jest małe kłamstwo, duże kłamstwo i statystyka, ale nie da się do końca od niej odejść, patrząc na wpływ Steviego na grę całego zespołu. W trwającym sezonie strzelił już 13 goli i zaliczył 9 asyst, a wykreował łącznie 56 sytuacji bramkowych kolegom z zespołu. Pod względem samych trafień to jego najlepszy wynik od pamiętnego sezonu 2008/2009. Zdaję sobie sprawę, że wszystko to można sprowadzić do określenia: „przecież większość piłek została umieszczona w siatce po rzutach karnych”. Jednak ciężko już dyskutować z asystami, których liczba mocno kontrastuje z wynikiem Gerrarda chociażby z kampanii 2011/2012 (dwie asysty).
Ponadto swoim występem na Upton Park zrównał się w liczbie rozegranych meczów ligowych z Rayem Clemencem (470), co oznacza, że meczem z Manchesterem City wskoczy na piąte miejsce w tej klasyfikacji. Co więcej, brakuje mu pięciu spotkań w Premier League, żeby przebić Emlyna Hughesa i tylko dwóch, żeby zostawić w tyle obie wspomniane legendy w liczbie ogólnych występów (obecnie mają 665). Tak więc nawet Jamie Carragher nie może już spać spokojnie ze swoim osiągnięciem (737).
Steven Gerrard wbrew przewidywaniom nie stanowi coraz większego obciążenia dla zespołu. Może nie jest tak efektowny jak duet SAS, ale jest prawdziwym liderem, który ma dużo więcej do zaoferowania niż pewne wykonywanie jedenastek, stałych fragmentów czy wnoszenie doświadczenia do stosunkowo młodej ekipy. Jest talizmanem, żywą legendą i wiernym żołnierzem, którego misja jeszcze nie dobiegła końca. Mam nadzieję, że Liverpool sięgnie po tytuł, a Stevie dopełni swoją niesamowitą karierę jeszcze przynajmniej tym jednym trofeum. Gdy tak się stanie, Captain Fantastic nie będzie musiał już co sezon powtarzać słów Martina Luthera Kinga o tym, że „ma marzenie”. Wystarczy, że spojrzy na złotą naszywkę na klubowej koszulce.
Komentarze (3)