Trzy kropki: Mecz z Chelsea
Mecz z podopiecznymi José Mourinho nie potoczył się tak, jak wszyscy byśmy chcieli. Jakie czynniki miały decydujący wpływ na taki rozwój wypadków? Zapraszamy na „Trzy kropki”, które zmierzą się przynajmniej z niektórymi z nich.
– O ogólnym przebiegu meczu… (Licznerek)
Mourinho zgodnie z przewidywaniami ustawił zespół defensywnie, w pierwszej kolejności mając na względzie zabezpieczenie tyłów. Chelsea od początku grała uważnie w obronie, dwaj defensywni pomocnicy – Obi Mikel i Matić – mieli za zadanie rozbijać ataki gospodarzy, a boczni obrońca rzadko włączali się do akcji ofensywnych. Małym zaskoczeniem mogła być gra na czas zawodników the Blues, którzy już od początku spotkania przy bezbramkowym remisie celowo spowalniali wznowienie gry, co mocno irytowało piłkarzy Liverpoolu i wszystkich kibiców. The Reds ciężko było sobie stworzyć sytuację bramkową, goście też sporadycznie podchodzili pod pole karne gospodarzy. Przebieg gry w drugiej połowie ustawiła stracona do szatni bramka w bardzo pechowych okolicznościach. Od tego momentu Niebiescy myśleli już tylko o utrzymaniu przewagi, a Liverpool bił głową w mur lub, jak kto woli, w twarde blachy autokaru zaparkowanego na własnym polu karnym. To, co nie udało się niedawno Atlético, nie udało się też najlepszej ofensywie w Anglii.
– O niezwykle irytującej, acz bardzo skutecznej grze obronnej the Blues… (RoyalMail)
Wystarczy spojrzeć na miażdżącą statystykę posiadania piłki (73%–27%), aby mieć przed oczami pełny zarys niedzielnego starcia. Liverpool, zgodnie z założeniami taktycznymi, nieustannie napierał na defensywę gości, która pozostawała naturalnie niewzruszona próbami the Reds. Przedarcie się w pole karne the Blues można było zaliczyć do rzadkich dokonań podopiecznych Rodgersa, przez co często obserwowaliśmy rozpaczliwe strzały z dystansu, które, z braku szczęścia i precyzji, nie zdołały ani razu zaskoczyć Schwarzera. Autobus ustawiony w polu karnym przez gości wyśmienicie spełniał swoje defensywne zadanie. Obrona Chelsea była w tym meczu niczym skała, przez co trudno obwiniać nadto ofensorów Liverpoolu o brak wystarczających chęci czy zaangażowania. Mourinho na spotkanie na Anfield zdołał nakręcić maszynę niezawodną i poukładaną w każdym calu, za co należą mu się brawa. Z pojedynku najskuteczniejszego ataku ligi z najsolidniejszą obroną angielskiej piłki, zwycięsko wyszła spójna i niezłomna w tym meczu londyńska defensywa.
– O bezowocnych wrzutkach… (Jetzu)
O tym, jak wyglądał ten mecz, nie chciałbym za długo rozmawiać. Był to futbol wyjęty prosto z podręcznika gry Sama Allardyce’a i Tony’ego Pulisa. Trzeba jednak przyznać, że futbol ten był wczoraj przeciwko The Reds bardzo skuteczny. Największą bronią Liverpoolu podczas serii 11 kolejnych zwycięstw były błyskawiczne ataki wykorzystujące szybkość Raheema Sterlinga czy też prostopadłe podania Coutinho. W niedzielę tego nie było, był za to pokaz średniej jakości strzałów z dystansu i jeszcze gorszych wrzutek. Ciężko sobie wyobrazić, aby Suárez albo Sturridge byli w stanie wygrać walkę o piłkę z rojem graczy w niebieskich koszulkach. Chelsea zmusiła Liverpool do wyjścia ze swojej strefy komfortu, a piłkarze Rodgersa nie mieli pomysłu jak się temu przeciwstawić.
– O 15 próbach strzału z dystansu… (Licznerek)
Głęboko cofnięta defensywa rywala spowodowała, że bardzo ciężko było posłać dokładną prostopadłą piłkę za linię obrony, co w tym sezonie jest skuteczną bronią Liverpoolu. Trudnym zadaniem było też wypracowanie sobie pozycji strzeleckiej z pola karnego, zaś przy rzutach rożnych Chelsea się dobrze broniła. Pozostało więc liczyć na strzały z dystansu, w czym brylował Steven Gerrard, który często miał trochę miejsca w okolicach trzydziestego metra od bramki Schwarzera i próbował swojego szczęścia. Jednak jego uderzenia nie sprawiały Australijczykowi większego problemu, były z gatunku tych, które golkiper nie ma prawa przepuszczać. Bramkarz Chelsea do poważnej interwencji po strzale zza pola karnego był zmuszony tylko raz, gdy w 59. minucie Joe Allen strzelił bez przyjęcia z woleja, a zastępca Čecha z trudem sparował piłkę do boku.
– O fatalnym momencie na przerwanie zwycięskiej serii… (Jetzu)
W gruncie rzeczy każdy moment w ciągu ostatnich kilku tygodni byłby tym fatalnym. Powiedziałbym nawet, że porażka dwa tygodnie temu byłaby gorsza niż ta wczorajsza. Boli to szczególnie dlatego, że z przebiegu spotkania Chelsea na dwie bramki po prostu nie zasługiwała. Ale taki był plan Mourinho – liczyć na defensywne błędy Liverpoolu. Udało się. Może jeszcze jeden powód do smutku jest taki, że błąd, który może nas pozbawić mistrzostwa, popełnił ten, który tego mistrzostwa najbardziej pragnie. Pozostaje mieć nadzieję, że Steven szybko się podniesie i poprowadzi drużynę do dwóch zwycięstw na zakończenie rozgrywek, a kiedy 11 maja spojrzymy na tabelę, ujrzymy Liverpool na samym jej szczycie.
– O meczu z Orłami Pulisa… (RoyalMail)
Tak jak trudno jest słuchać dyskusji polskich polityków, tak i niełatwo jest po raz kolejny dowiadywać się, że „na tym etapie sezonu nie ma już łatwych meczów”. W przeciwieństwie do postulatów tych pierwszych, w drugim stwierdzeniu znajdziemy samą prawdę. Piłkarzom the Reds, jako zamiennik nazwy najbliższego przeciwnika można by podawać po prostu „kolejne cholernie ważne trzy punkty”. Liverpoolczycy, aby podtrzymać sens marzeń o tytule, muszą zakończyć sezon dwoma zwycięstwami. Pierwsza z okazji do wykazania się czeka na Selhurst Park. Tam drużyna Rodgersa skrzyżuje miecze z podopiecznymi Tony’ego Pulisa, którzy po niewiarygodnym comebacku i zachwycającej, jak na beniaminka, serii pięciu wygranych z rzędu, spod czerwonej latarni wskoczyli na 11. miejsce w tabeli. Po przemianie, przez jaką przeszło Crystal Palace po zmianie menedżera, na londyńskiej murawie the Reds z pewnością nie zastaną już tej samej drużyny, która dała się względnie łatwo ograć na Anfield w październiku. Poza trzymaniem kciuków za „małego brata” Everton (sic!) nam, kibicom, pozostaje zorientowanie się w wolnych termianach wizyt u pobliskich kardiologów, bowiem ostatnie 180 minut sezonu nie będzie miało litości dla naszych pełnych nadziei serc.
Komentarze (22)
Mourinho raczej i tak nie widział już większych realnych szans na zdobycie mistrza. Przyjechał na Anfield po remis, grał na ten remis (przede wszystkim nie chciał stracić, ale nie zależało mu na zdobyciu bramki).
Nie oszukujmy się, podarował Brendanowi na tacy remis będący biletem po mistrza.
Sami wyrzuciliśmy go do kosza.
dokładnie ... wkurwia mnie to bo nie dość że od pierwszej minuty na czas grali to jeszcze w czasie, który doliczył sędzia strzelili nam bramki ...
Trzy kropki ode mnie są takie, że jak ktoś będzie chciał mnie torturować to niech puści mi mecz Chelsea a po 2 minutach wyśpiewam wszystkie swoje sekrety.
Koniec końców chyba łatwiej będzie przełknąć brak majstra po prażce z jakby nie było piekielnie mocną Chelsea niż wygranie z nią i adekwatny scenariusz po potknięciu z CP czy NUFC.
Gdyby Liverpool w całym sezonie zdobył 1pkt więcej to nie musielibyśmy się martwić podczas meczu z Chelsea, a Gerrard mógłby 10 razy nie przyjąć piłki i miałbym na to wyjebb....
O mistrza walczy się cały sezon a nie 90 minut.
Wystarczyło zagrać jak Dania z Szwecją na Euro 2004. I byłby punkt przewagi.
A wg mnie zupełnie głupie jest teraz gadanie jak twoje poniżej. Chodzi mi o gdybanie typu: "co by było gdyby tam był jeden punkt więcej". Bo dokładnie to samo mogą powiedzieć również i Chelsea i City i tak przekrzykiwać się bez końca, również w drugą stronę! "Co by było gdyby arbiter nie odgwizdał wtedy karnego, lub właśnie przeciwnie (jak np. ręka Skrtela).
Przed meczem z Chelsea znajdowaliśmy się na etapie, gdzie wszystko "przed" przestało mieć znaczenie, wszystkie rozegrane spotkania, błędy, wyniki w tym sezonie...
Mieliśmy po prostu trzy spotkania PRZED sobą, 2 wygrane i remis sprawiały, że nie musielibyśmy patrzeć na innych.
Pierwszy krok i Chelsea wygrywa na Anfield 2:0, choć wcale nie starali się o te trafienia, one zostały im PODAROWANE przez nas.
Nie bolałoby to gdybyśmy MUSIELI ten mecz WYGRAĆ, wtedy frustracja wynikająca z niemożności sforsowania ich zasieków byłaby w pełni zrozumiana. Ale My nie musieliśmy tego robić i gdyby nie błąd Gerrarda (możliwie najbardziej okrutny żart losu jakiego jestem świadkiem w sporcie), pewnie skończyłoby się remisem. Pewnie, ale tego się nie dowiemy, stało się.
Mam tylko nadzieję, że w przypadku niepowodzenia (choć z całego serca wierzę, że będzie dobrze i zasmakuje to jeszcze lepiej) nie trafię na podobne gdybanie po sezonie jak twoje, ale to chyba naiwne. Nie wątpię w teksty typu: "gdyby Kolo wtedy nie zawalił", "gdyby nie odwizdali tego spalonego", "gdyby wyrzucił z boiska Eto'o, dał karnego itd.".
Aż boję się sobie wyobrazić co by było gdyby błąd kapitana zdarzył się KOMUKOLWIEK innemu. Naprawdę nie chciałbym się o tym przekonać.
Oczekiwał tego czy nie, nie można dziwić się takiej reakcji. A reszta na powyższych fundamentach została już dopisana przez dziennikarzy, kibiców itd.