Trzy kropki: Sezon 2013/2014
Serdecznie zapraszamy na ostatnie w tym sezonie wydanie „Trzech kropek”. Tym razem w nieco poszerzonej formule sześciu redaktorów postara się streścić ten niezwykle emocjonujący i – miejmy nadzieję – przełomowy sezon. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko życzyć Państwu przyjemnej lektury.
– O ogólnym przebiegu sezonu… (Hulus)
Zaczęło się nerwowo i dość defensywnie. Kilka jednobramkowych zwycięstw po golach Sturridge’a to było dokładnie to, czego potrzebował Liverpool pod nieobecność Suáreza. Nie wolno było już w pierwszych kolejkach stracić dystansu do czołówki. Mniej istotny był sposób, w jaki to osiągaliśmy. W pierwszych tygodniach sezonu zespół wyglądał fatalnie pod względem fizycznym. Wszystko co dobre prezentowaliśmy w pierwszej połowie, żeby potem bronić wypracowaną zaliczkę. Na szczęście sytuacja poprawiła się i zespół wytrzymał resztę sezonu niemalże bez rotacji. Było kilka ważnych momentów jak porażka z Hull, która przypomniała o fatalnych poprzednich sezonach oraz zdemolowanie Tottenhamu w Londynie. To właśnie w tym meczu na dobre wyrósł ten zespół do poziomu mistrzowskiego.
Dużym rozczarowaniem były dwie przegrane na koniec roku z City i Chelsea. Własne błędy, olbrzymia pomyłka sędziego a później efekt zmęczenia i wąska kadra sprawiły, że Liverpool stanął wydawało się przed niewykonalnym zadaniem, jeśli marzył o tytule. Tymczasem z pucharami pożegnano się szybko, bez żalu i wstydu. Dość pechowo Liverpool odpadł, ulegając United i Arsenalowi na wyjazdach. Nikt długo się tym nie przejmował, ponieważ w lidze zaczęły dziać się cuda. Liverpool nie tylko zaczął wygrywać ważne mecze, ale robił to wręcz brawurowo. Arsenal, United, Tottenham, Everton nie byli w stanie nawiązać walki. Rodgers zaczął serię zwycięstw i na kilka spotkań przed końcem jego zespół wyglądał najmocniej z czołówki. Wygrana z City była wspaniałym momentem i kiedy już wydawało się, że Liverpool nie ma prawa przegrać tytułu, przyszło się zmierzyć z Chelsea. To właśnie to spotkanie zadecydowało o tym, że tytuł powędrował jednak do jasnoniebieskiej części Manchesteru. Jedno potknięcie Gerrarda zabiło marzenia.
To nie tak, że kapitan jest odpowiedzialny za „tylko” drugie miejsce. Sezon ma 38 kolejek i pierwsza jest równie istotna jak ostatnia. Jednak to poślizgnięcie pozostanie na długo w pamięci fanów. Tak samo byłoby, jakby City przegrało tytuł po tym, jak w najważniejszym meczu sezonu Kompany skiksował i asystował Coutinho. Mimo wszystko to był wspaniały sezon. Ekipa Rodgersa znacznie przewyższyła oczekiwania, prezentując świetny styl i przywróciła nadzieję na wreszcie zdobycie upragnionego mistrzostwa. Liverpool wykonał wielki krok naprzód i rozwinął się na tyle mocno, żeby powrócić do europejskiej elity z hukiem.
– O realizacji wyznaczonych celów… (Licznerek)
Głównym celem postawionym przed zespołem był awans do Ligi Mistrzów. Pragnienie powrotu do tych elitarnych rozgrywek było tak silne, że przed sezonem pewnie większość osób związanych z klubem w ciemno wzięłaby czwarte miejsce na koniec rozgrywek. W ostatniej fazie sezonu było już pewne, że na jesień na Anfield zabrzmi hymn Champions League, a jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc poprzeczkę można było zawiesić wyżej. Za nowy cel obrano mistrzostwo Anglii, którego ostatecznie nie udało się zdobyć. Może to dziwnie zabrzmi, bo mówimy tu o klubie z wielkimi tradycjami, który czeka na triumf w ligowych rozgrywkach od 1990 roku, ale Liverpool nie musiał, tylko mógł wygrać ligę. Obowiązek miał napompowany gotówką Manchester City i Chelsea z ekscentrycznym Mourinho. Innymi celami na miniony sezon był postęp w grze Liverpoolu, ujarzmienie Luisa Suáreza, wyprzedzenie Evertonu w tabeli, poprawa wyników w meczach z górną połówką tabeli. Wszystko to udało się osiągnąć, co pokazuje, że za nami wspaniałe rozgrywki. Jednak mimo to ten sezon ma słodko-gorzki smak, bo mistrzostwo od dawna nie było tak blisko…
– O postawie letnich nabytków… (Jetzu)
Zeszłego lata do klubu trafiło ośmiu nowych piłkarzy. Część z nich miała wzmocnić podstawowy skład ekipy Brendana Rodgersa, część spokojnie trenować i w ciszy czekać na swoją okazję, aby zabłysnąć w czerwonej koszulce. W ten oto sposób do klubu sprowadzeni zostali Simon Mignolet, Mamadou Sakho, Kolo Touré, Aly Cissokho, Victor Moses, Iago Aspas, Luis Alberto i Tiago Ilori. Opinie na temat ich gry są wśród fanów bardzo podzielone, sporo osób oczekiwało od tych zawodników trochę więcej. Zwłaszcza po tym, jak nasze apetyty podsyciły znakomite transfery Sturridge’a i Coutinho, których udało się pozyskać po bardzo promocyjnej cenie. Moim skromnym zdaniem najlepszym transferem okazało się ściągnięcie z Sunderlandu Simona Mignoleta.
Belg był w tym sezonie bramkarzem dużo lepszym niż w ostatnich latach Pepe Reina. Nie ustrzegł się on rzecz jasna niewymuszonych błędów, jednak bilans zysków i strat wychodzi zdecydowanie na korzyść Belga, kiedy weźmie się pod uwagę niesamowite interwencje, którymi nie raz ratował swojej drużynie punkty. O postawie niektórych zawodników ciężko jest się nam, kibicom wypowiadać. Gracze tacy jak Iago Aspas czy Luis Alberto nie mieli zbyt wiele okazji, aby się wykazać, podczas gdy poczynania Tiago Iloriego mogliśmy oglądać tylko na wypożyczeniu w Granadzie. Być może brak szans jest był spowodowany ich słabą dyspozycją na treningach, my jednak tego nie wiemy, tak więc ciężko jest wystawić jednoznaczny werdykt. Mamadou Sakho zdążył pokazać kibicom na Anfield próbkę swoich nietuzinkowych umiejętności, przez kontuzję nie mógł on jednak zadomowić się w składzie The Reds na dłużej. Przyszły sezon będzie wielkim testem dla reprezentanta Francji. Kolejnymi obrońcami sprowadzonymi do klubu byli Kolo Touré i wypożyczony z Valencii Aly Cissokho. Były piłkarz Arsenalu mimo niezbyt przekonujących występów w drugiej części sezonu, na początku był ostoją. Śmiało można powiedzieć, że gdyby nie jego znakomita gra w pierwszych pięciu meczach, nasza sytuacja w tabeli mogła być zupełnie inna. O Cissokho ciężko na dobą sprawę coś powiedzieć; gołym okiem widać, że nie jest to piłkarz na miarę takiego klubu jak Liverpool, nie można mu jednak odmówić tego, że się starał – w przeciwieństwie do innego wypożyczonego gracza, Victora Mosesa. Nigeryjczyk poza pierwszym meczem ze Swansea nie pokazał nic godnego uwagi, cały czas sprawiał wrażenie, jakby nie był zainteresowany grą i tylko się męczył w klubie z Merseyside. Ogólnie rzecz biorąc, okienko było średnio udane. Pewne miejsce w wyjściowej jedenastce wywalczył zaledwie jeden z ośmiu sprowadzonych do klubu piłkarzy. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że w tym roku okienko będzie bardziej owocne.
– O formie wyjazdowej w meczach ze słabszymi zespołami… (Nooldir)
Kiedy ostatnio Liverpool grał o mistrzostwo do końca sezonu, każdy kibic załamywał ręce nad przeciętną, a czasem wręcz tragiczną postawą The Reds w meczach z najsłabszymi. Dwa remisy ze Stoke, po jednym z Hull i Wigan, no i oczywiście porażka z Middlesbrough. Wtedy, w sezonie 2008/2009 wyniki z najsłabszymi pozbawiły Liverpool mistrzostwa Anglii i sprawiły, że w kolejnych latach drżeliśmy na myśl o wyjazdach ze Stoke, czy londyńskich przeprawach z West Hamem. W tym sezonie ciężko przyczepić się do liczby punktów przywiezionych ze stadionów spadkowiczów, a jednak to w tych meczach dała o sobie znać największa bolączka ekipy Rodgersa – dziurawa defensywa.
W następnym sezonie Liverpool na pewno nie zagra na stadionach Cardiff, Fulham i Norwich, które po 38. kolejce dołączyły do grona klubów Championship. W swoich pożegnalnych wizytach The Reds zgarnęli komplet dziewięciu punktów i pewnie wkrótce byśmy o nich nie pamiętali, gdyby nie liczba strzelonych i straconych bramek. Łączny bilans to 12 do 7. Norwich, przed meczem 35. kolejki skazywane przecież przez wielu na pożarcie przez Luisa Suáreza, walczyło o punkty do końca i przegrało mecz „tylko” 2:3.
Ale to w meczach przede wszystkim z beniaminkami Premier League pretendenci do tytułu w obronie grali jak amatorzy. W meczu z Cardiff trzy stracone bramki uszły Liverpoolowi na sucho dzięki jak zawsze świetnej ofensywie. Wbijamy sześć i wracamy do domu. Gorzej było jednak w Hull (1:3), a całość obrazu dopełnił niewytłumaczalny remis 3:3 z Crystal Palace w przedostatniej kolejce sezonu. Cztery punkty na dziewięć możliwych na stadionach beniaminków? Jeśli Liverpool ma walczyć o mistrzostwo nie od święta a co roku, będziemy wymagali tych punktów jeszcze więcej.
– O boskiej ofensywie i piekielnej defensywie… (Exol)
Od wznoszenia rąk do góry po strzelonych bramkach, Rodgers chyba nabawił się już po tym sezonie reumatyzmu. 101 bramek strzelonych w całej kampanii to niebywałe osiągnięcie. Tego wyniku nie byłoby jednak bez dwóch panów S. Luis Suárez, tegoroczny król strzelców Premier League zdystansował konkurencję wynikiem 31 goli. A przecież opuścił pierwsze mecze sezonu ze względu na swoje zawieszenie. O Urugwajczyku wszystko już zostało powiedziane, nie wiem czy jest sens mówienia jeszcze czegokolwiek. Po prostu geniusz. Nasz drugi najlepszy strzelec – Daniel Sturridge też nie wypadł sroce spod ogona. 21 goli, z czego najważniejsze chyba te pierwsze dające cenne zwycięstwa 1:0 na początku sezonu. Duet S&S, który oglądaliśmy przez ostatnich kilka miesięcy był niekwestionowanym królem angielskich boisk.
Jednak nie zapominajmy też o innych, którzy dołożyli swoje trzy grosze do dorobku bramkowego. Trzeci w kolejności, Steven Gerrard – mistrz wykonywania rzutów karnych – 13 goli. Nasza torpeda na skrzydle, Sterling – 9 bramek. I jeszcze Škrtel, Henderson, Coutinho, a nawet Flanagan (co za gol z Tottenhamem!). Czymże jednak byliby snajperzy odcięci od podań. Tutaj już odpowiedzialność na swoje barki wzięła druga linia the Reds i trzeba przyznać, że z zadania wywiązała się znakomicie. Wspomniany już Sterling, który zwłaszcza pod koniec kampanii szalał jak oparzony na połowie przeciwnika. No i ta bramka z Manchesterem City na Anfield, którą dosłownie ośmieszył defensywę Obywateli… Henderson – nasze żelazne płuca, wszędzie było go pełno. Jak ważnym jest ogniwem w układance Rodgersa, było widać w ostatnich meczach, gdy aż kłuła w oczy jego nieobecność. Coutinho, który dodał naszej pomocy szczyptę magii przywiezioną wprost z gorącej, piaszczystej Copacabany. Oraz ten, którego łzy po meczu z City były łzami setek tysięcy kibiców na całym świecie. Podawał, bronił, motywował, kiedy trzeba było krzyczał. Jednym słowem – kapitan. Wiele kapitalnych akcji, podań, zagrań było prawdziwą rozkoszą dla oczu kibiców. Co i raz chciało się krzyczeć „więcej, więcej, więcej!”.
Teraz jednak trzeba przejść do łyżki dziegciu w beczce miodu. Linia obrony w tym sezonie przepuściła (słownie) PIĘĆDZIESIĄT bramek. Więcej niż drużyny pokroju Crystal Palace czy Southampton, które w żadnej fazie sezonu nie walczyły o mistrzostwo Anglii. Myślę, że ciężar odpowiedzialności rozkłada się równo pomiędzy wszystkich zawodników defensywy + Mignolet. Nasz bramkarz pomimo swojego znakomitego refleksu nie zdołał kilkukrotnie uratować Liverpool przed utratą bramki, co w najlepszym razie skończyło się podziałem punktów. Czasem jednak przydarzały mu się typowe „babole”, o które można było mieć do niego pretensje. Myślę, że czuje się zbyt pewnie w bramce the Reds i przez to może nie mieć odpowiedniej motywacji do gry na 120%. Sprowadzenie konkurencji dla mimo wszystko bardzo zdolnego Belga mogłoby mieć zbawienne skutki dla naszego bilansu bramkowego.
Jeśli jednak chodzi o czterech (zazwyczaj) panów przed Simonem to cóż… Kilka linijek wyżej pisałem o Škrtelu-bramkostrzelu, któremu czasami mylą się bramki. Nadzwyczaj często przydarzały mu się bramki samobójcze co czasem można było tylko skwitować wymuszonym pół-uśmieszkiem. Jego partnerzy na środku obrony Daniel Agger oraz Mamadou Sakho również miewali słabsze momenty, ale nie miały one najczęściej zbyt wielkiego wpływu na końcowy wynik. Z tej dwójki pewniejszy w przeciągu całego sezonu wydawał mi się Francuz. Jest jeszcze młody i mam nadzieję, że będzie z nami jeszcze przez długie lata. Nie wspominam tutaj celowo o Kolo Touré, bo chłopak się wystarczająco dużo krytyki nasłuchał zwłaszcza po meczu z Aston Villą. Boczni obrońcy to temat na osobny artykuł: z jednej strony Glen Johnson przeplatający dobre występy słabymi lub bardzo słabymi, a z drugiej młodziutki Flanagan (José Enrique się nagrał za bardzo w sezonie) wychwalany za swoje postępy. Z Johnsonem chyba nadszedł już czas się pożegnać, jego misja na Anfield dobiegła końca. Jego młodszy kolega z reprezentacji jest natomiast jaskółką zapowiadającą nadejście nowych, lepszych czasów. Widać było już jego zmęczenie w ostatnich meczach, ale co się nagrał i zebrał doświadczenia, to jego.
Kończąc ten wywód chciałbym zauważyć, że the Reds to drużyna bardzo nierówna. W jednym końcu boiska mamy Suareza, Sturridge’a czy Sterlinga, którzy czynią z piłką prawdziwe cuda aplikując czasem i po pięć bramek przeciwnikowi. Za nimi mamy bardzo nieprzewidywalną obronę, która popełniła kilka kluczowych błędów, być może pozbawiających nas mistrzostwa. Nie chcę tutaj nikogo obwiniać, pomyłki zdarzają się każdemu. Jednak trzeba przyznać, że tych pomyłek było zdecydowanie za dużo. Materiał dla Rodgersa do analizy w wakacje.
– O oczekiwaniach na najbliższe 12 miesięcy… (RoyalMail)
Razem z ostatnią kolejką sezonu okres niewinnych marzeń i zachwytów nad stylem gry the Reds zaczął płynnie przechodzić w burzliwy czas transferowych spekulacji. Tak jak wspomniał całkiem niedawno Jamie Carragher w swojej stałej kolumnie, przed Liverpoolem miesiące, których owoce będą miały zdecydowanie większe znaczenie dla rozwoju drużyny, niż zdobyte tydzień temu wicemistrzostwo Anglii. Przed klubem spore wyzwania, m.in. modernizacja pokracznej linii defensywnej, bezsentymentalne oczyszczenie składu z piłkarzy, którzy ewidentnie nie powinni trafić na Merseyside zeszłego lata, zakup skrzydłowego poszerzającego możliwości taktyczne drużyny etc. Północnoirlandzki alchemik zdołał już udowodnić swoje umiejętności treningowe, o czym dobitnie można się przekonać, obserwując Hendersona i Sterlinga. Jeżeli, zgodnie z założonymi kryteriami, Rodgers powita w klubie podobnie ambitny i zawzięty materiał ludzki, nie będziemy musieli się martwić o losy wzmacnianych sektorów, ponieważ dzięki menedżerowi prawdopodobnie będziemy w stanie wyciągnąć z nich większą jakość, niż tę reprezentowaną przez przelaną kwotę.
Tak dla odmiany, w lecie klub będzie musiał się popisać znacznie żwawszym działaniem na rynku, ze względu na zbliżający się mundial, co tylko może potęgować w nas emocje. Chyba mało kto po ostatnich kilku miesiącach nie ma wiary w poczynania Brendana i raczej nikt nie miałby nic przeciwko, jakby to właśnie on miał największy wpływ na transferowe decyzje. A niekoniecznie tak musiało być w przeszłości. Po przełomowym sezonie pora na znamienne okienko transferowe, które być może zdoła odróżnić Liverpool Rodgersa od ostatecznie niezgranych składów Beníteza czy Houlliera, a tym samym umożliwić zrobienie następnego kroku w przód. W życiu kibica emocje się nie kończą, więc śmiało przygotowujcie się do chwil, kiedy duży news z the Times czy Liverpool Echo będzie zaburzał spokojne wieczory, przeradzając wasze myśli w buzujące spekulacje.
W imieniu Oskara i własnym dziękuję za poświęconą przez cały sezon uwagę i wszystkie – te mniej i bardziej na temat – komentarze pod naszymi artykułami.
Komentarze (6)
"Myślę, że czuje się zbyt pewnie w bramce the Reds i przez to może nie mieć odpowiedniej motywacji do gry na 120%. Sprowadzenie konkurencji dla mimo wszystko bardzo zdolnego Belga mogłoby mieć zbawienne skutki dla naszego bilansu bramkowego."
Nie zgadzam się z tym ani trochę, wg mnie Mignolet czuje się cholernie niepewnie w bramce i jest to spowodowane gównianą grą obrońców, którzy w każdej chwili mogą coś odwalić. Myślę, że gra o tytuły jest dla niego wystarczającą motywacją, nie potrzebuje do tego konkurenta. Czy Neuer ma konkurenta? Czy Oli Kahn miał kiedykolwiek rywala w bramce? Czy Iker Casillas przez dekadę miał w Realu rywala? Czy Buffonowi ktoś deptał po piętach? Tak można wymieniać i wymieniać. Nie, bramkarz nie potrzebuje mieć konkurencji aby grać świetnie. Wręcz wielu ekspertów uważa, że nie powinien jej mieć, bo musi czuć się pewnie w bramce, a nie srać o to czy zagra czy nie. Nawet Jurek Dudek mówi, że zły wpływ na jego dyspozycję miała obecność Kirklanda w klubie, który był beznadziejny, ale media pompowały go do rozmiarów gwiazdy angielskiej piłki. Nie wiem co Wy sobie ubzduraliście z tym, że bramkarzowi u nas brakuje konkurencji. Nigdzie indziej na to nikt nie narzeka, a nie ma wielu klubów które takową rywalizację mają. Najgłupszy slogan ostatnich lat, z Reiną to samo mówiliście.
Mignolet to świetny bramkarz, który ma wielkie braki w wyjściach do piłki. Jest świetny na linii, ma kapitalny refleks, dobrze się ustawia, jest kozakiem w sytuacjach sam na sam (sporo takich nam wybronił w tym sezonie!) i świetnie broni strzały z dystansu. Do jego wad dodałbym może też chwyt, jednak nie jest on aż taki zły. Wyjścia stopniowo poprawia, ale nie jest to rzecz którą można poprawić ot tak w krótkim czasie.
Rywalizacja na bramce to mit.