Trzy kropki: Mecz z Newcastle
W dzisiejszych „Trzech kropkach” przeczytają państwo m.in. o tym, co łączy graczy The Reds z postaciami z filmu „Kosmiczny mecz”, dlaczego pogoń za Srokami w rzeczywistości nie była pogonią oraz o jaki Liverpool walczył red. Jetzu. „Mimo wszystko” zapraszamy do lektury!
– O ogólnym przebiegu meczu… (Jetzu)
Los nie był łaskawy dla The Reds i na St. James’ Park podopieczni Brendana Rodgersa musieli jechać w momencie, gdy Newcastle przeżywa odrodzenie i w niczym nie przypomina drużyny, która pod koniec zeszłego sezonu grała na poziomie strefy spadkowej T-Mobile Ekstraklasy. Mecz spokojnie można określić słowem „wyrównany”. Obie drużyny grały dość opieszale i w pierwszej połowie nie było zbyt wielu klarownych okazji na zdobycie bramki. Najlepszą mieli gospodarze, jednak Mignoleta po błędzie uratował, wybijając piłkę z linii bramkowej Glen Johnson. W drugiej połowie liverpoolczycy przystąpili do ataku, The Reds zaczęli w końcu stwarzać okazje strzeleckie i w końcu można było zacząć myśleć, że może coś wpadnie. Wtedy jednak ktoś w klubie odpalił znany już kawałek, szybka kontra, błędy indywidualne obrońców i Ayoze Pérez strzelił swoją drugą bramkę w tym sezonie. The Reds mieli kilka okazji, aby wyrównać, żadnej jednak na poziomie tej bramkowej Newcastle, czy jeszcze lepszej kontry Srok, po której strzał Cabelli obronił Simon Mignolet.
– O pierwszym strzale z gry oddanym przez LFC w 55. minucie… (AirCanada)
Liverpool grał w sposób bezbarwny, nudny i ślamazarny, dlatego też ciężko się dziwić, iż pierwszy strzał w kierunku bramki Krula oddaliśmy dopiero w 10. minucie drugiej odsłony. Zespołowi brakuje tempa, dokładności w graniu na połowie rywala i przede wszystkim jakiegoś pomysłu. Momentami wyglądamy, jak gwiazdy NBA z bajki „Kosmiczny mecz”, gdy przybysze z kosmosu odebrali im ich talent i koszykarskie umiejętności. Mam ogromną nadzieję, że przypomnimy sobie czym prędzej o poprzednim sezonie i odpowiedniej grze, nim będzie już za późno na cokolwiek.
– O górnych piłkach granych w kierunku Coutinho i Sterlinga… (Jetzu)
Mignolet → Škrtel/Lovren → Gerrard → laga do przodu – tak pokrótce można zobrazować schemat rozprowadzania akcji w wykonaniu Liverpoolu. O ile te słane w kierunku Balotellego jeszcze miały jakiś sens, o tyle posyłanie przez cały mecz długich piłek do filigranowego Raheema Sterlinga sprawiło, że komentatorzy C+ mogli rozpływać się nad kryjącym Anglika Dummetem. Ten zaś musiał tylko wykorzystać swoją mocniejszą budowę ciała i wybić piłkę jak najdalej od skrzydłowego The Reds. Co prawda kilka takich piłek znalazło adresata i powstawały z tego jakieś okazje, jednak chyba nie o taki Liverpool walczyłem, to znaczy walczył Brendan Rodgers w momencie rozmowy o pracę. W grze Liverpoolu brakuje ruchu i brakuje przede wszystkim dokładności. Synonimem tego jest Philippe Coutinho, który w meczu ze Srokami potrafił zagrać niedokładnie nawet do kolegi stojącego pięć metrów od niego. Pozostaje mieć nadzieje, że wraz z powrotem Daniela Sturridge’a powróci też ten ruchliwy Liverpool, bo nie wiem jak długo kibice na Anfield będą jeszcze w stanie znosić taką grę swoich ulubieńców.
– O zaledwie pozorowanej pogoni po stracie bramki… (Raf)
Niestety powyższy problem wynika z braku liderów w formacji ofensywnej i chimerycznej formie wszystkich graczy. Wpadliśmy w pułapkę, w której atakujący wymieniają się w roli czołowych postaci, bez stanowienia jakiegoś kolektywu, bez zachowania jakiejś ciągłości w realizowaniu trenowanych schematów. Jak błyśnie Coutinho, to zawali Sterling. Jak obudzi się Anglik, to słabo wykończy Balotelli. I tak w kółko. Tym samym cała ta „pogoń” bardziej wynikała z prób utrzymania wyniku przez przeciwnika niż z wyraźnego naporu the Reds. Brakowało agresji, konsekwencji i składnych akcji. Odnoszę wrażenie, że Rodgers celowo sprowadza bardziej złożony problem w całej ofensywie do braku skuteczności. Jest to zrozumiały manewr menedżera, który nie może sobie pozwolić na chwilę szczerości na tym etapie sezonu. Rzecz w tym, że nawet o centymetr nie zbliżyliśmy się do stylu z poprzedniego sezonu.
– O rywalizacji Johnsona z Manquillo… (AirCanada)
Osoba Glena już całkowicie do mnie nie przemawia. Anglik wydaje się wypalonym w Liverpoolu piłkarzem, który raczej nie wskoczy na satysfakcjonujący kibiców the Reds pułap. Gra „na alibi”, często gubi krycie i popełnia fatalne w skutkach błędy. Młody Hiszpan wydaje się dużo rozsądniejszą opcją. Owszem może nie prezentuje jeszcze równej dyspozycji, na ciągłym i wysokim poziomie, ale prawdę powiedziawszy dużo spokojniej ogląda mi się Liverpool z Javim na prawej obronie.
– O wizycie na Estadio Santiago Bernabéu… (Raf)
Real Madryt jest obecnie nie tyle w innym miejscu sportowym niż the Reds, co wręcz w innym wymiarze. Pierwsze miejsce w tabeli w lidze i najwyższa lokata w grupie B Ligi Mistrzów dosyć wyraźnie pokazują różnice poziomów obu ekip. Do tego dojdzie presja gry na terenie rywala. Nie ma co się czarować – będzie to starcie Dawida z Goliatem (tylko, że chłopcu ktoś zabrał procę, a wojownikowi dał do dyspozycji karabin maszynowy). Jednak nie ma też co nadmiernie rozpaczać – chcieliśmy grać na tym poziomie, to czas pokazać, że nie jesteśmy tylko ciekawostką z wielkimi pokładami dumnej historii. Zamierzam podejść do tego wszystkiego na spokojnie, bez presji wyniku i mam nadzieję, że podobnie zachowają się piłkarze.
Komentarze (1)