Trzy kropki: Mecz z Bournemouth
Liverpool nareszcie pokazał niektóre swoje atuty, w efekcie awansując do półfinału Pucharu Ligi Angielskiej. Tradycyjnie mamy dla Państwa „Trzy kropki”. Wyjątkowo z gościnnym udziałem kol. Kurdta. Gorąco zapraszamy!
– O ogólnym przebiegu meczu… (Kurdt)
Do 57. minuty kibice Liverpoolu mogli poczuć się bardzo nieswojo – pewne prowadzenie trzema bramkami widzieli w tym sezonie tylko raz i to jeszcze przed serią niefortunnych kontuzji i powrotów do zdrowia Daniela Sturridge’a. Być może Bournemouth jest tylko drużyną z Championship, ale lata mniejszych i większych wpadek drużyn z najwyższej klasy rozgrywkowej nauczyły nas, że w takich spotkaniach wyniki nie są przesądzone, a w skali pojedynczego meczu „słabych drużyn już nie ma”. Zwłaszcza, gdy na boisku melduje się Liverpool z kampanii 2014/2015. Cierpliwość przed pierwszym golem oraz niezłe rozegrania poprzedzające drugi i trzeci mogły się jednak podobać. Liverpool (wreszcie) atakował. Po strzeleniu gola na 3:0 sytuacja uległa zmianie – zamiast spokojnie prowadzić grę i próbować podwyższyć prowadzenie kontratakami Liverpool siadł, co pozwoliło gospodarzom złapać wiatr w żagle i ułatwiło strzelenie gola na 1:3, który, znając umiejętności defensywne The Reds, można by nazwać kontaktowym. Na szczęście od tej pory piłkarze Bournemouth obijali już tylko obramowanie bramki i Brada Jonesa i nie rozdrapali starych ran związanych z pewnym majowym popołudniem na Selhurst Park.
– O przełamaniu strzeleckiej niemocy Raheema… (Jetzu)
Nowa fryzura – nowy zawodnik, chciałoby się rzec po meczu z Bournemouth. Tak jak w niedzielnym spotkaniu z United, tak i wczoraj Brendan Rodgers zdecydował się wystawić 20-letniego Anglika jako centralną postać ofensywy The Reds i tak jak z United, Sterling bez większych problemów dochodził do sytuacji strzeleckich. Różnica jednak taka, że tym razem je wykorzystał. Strzelona w 20. minucie bramka była pierwszym trafieniem Sterlinga od czasu przegranego 20 września 3:1 spotkania z West Hamem United. Wiadomo, Boruc to nie De Gea, a Bournemouth to nie United (chociaż w obronie dużo gorsi nie byli) ale wczorajszy występ Sterlinga napawa optymizmem jeśli chodzi o dalsze poczynania naszego filigranowego już nie skrzydłowego, a napastnika. Rzecz jasna nie było idealnie, Raheem powinien skończyć to spotkanie z hat-trickiem, jednak w fatalny sposób wykończył stworzoną przez Lallanę sytuacjĘ w drugiej połowie. Trzeba jednak przyznać, że dużo lepiej wygląda nasza gra ofensywna, gdy z przodu harcują dynamiczni i kreatywni Sterling, Lallana i Marković, a nie Rickie Lambert ze Stevenem Gerrardem.
– O bardzo silnym składzie, jak na mecz z drugowligowcem… (Kurdt)
Powody do wystawienia mocnego składu na drużynę z Championship były dwa – przede wszystkim Rodgers poczuł już chyba nosem zapach półfinału i nie chciał by jego najlepsza szansa na pierwsze trofeum z Liverpoolem wymknęła się z rąk. Po drugie, w świetle utrzymania wolty taktycznej na którą boss zdecydował się przed meczem z Manchesterem United pozostawienie jak największej liczy graczy w wyjściowej „11” było raczej wskazanym pomysłem. Cel został osiągnięty – Liverpool po raz drugi z rzędu pokazał, że potrafi płynnie atakować, a tacy zawodnicy jak Sterling, Lallana czy Marković rozegrali najlepsze zawody w tym sezonie. Pojawia się jednak pytanie, czy za okazję do rozegrania trudnych półfinałów z Chelsea nie przehandlowaliśmy naszych szans w meczu z Arsenalem. Które z tych spotkań było ważniejsze, łatwo ocenić – wystarczy spojrzeć na ligową tabelę.
– O powrocie Sakho… (Jetzu)
Mamadou Sakho w ostatnich miesiącach dla fanów Liverpoolu był wręcz postacią mityczną. Wielu wątpiło w to, czy potężnie zbudowany Francuz w ogóle istnieje, bo przecież jak udowodnić istnienie kogoś, kogo nie widać? Sakho zdołał się jednak w końcu pokazać, kiedy w 45. minucie zastąpił na placu gry kontuzjowanego Dejana Lovrena. Powrót do gry po prawie trzech miesiącach spędzonych na leczeniu kontuzji nigdy nie jest łatwy i przez pierwsze kilka minut Francuz wyglądał trochę niepewnie. Nie zdołał on zablokować dośrodkowania po którym gola na 3:1 zdobył Dan Gosling, a w pewnym momencie o mały włos nie straciłby piłki w polu karnym po tym jak poślizgnął się w starciu z rywalem. Im dalej w las tym jednak było lepiej, z biegiem spotkania reprezentant Francji zaczął pokazywać, dlaczego przez wielu jest uznawanych za jednego z najlepszych obrońców młodego pokolenia na świecie. Szczególnie wyróżniło się w jego grze coś, czego w naszej obronie nie robi nikt prócz Kolo Touré – czytanie gry. Miejmy nadzieję, że wejście Sakho za Lovrena w spotkaniu z Bournemouth będzie symbolem dłuższej zmiany warty, gdyż tak jak pisałem ostatnio – Chorwat swój limit szans już dawno wykorzystał.
– O typowej drugiej połowie spod znaku „samozniszczenie”… (Nooldir)
Jak nie głupio tracone gole z rzutów wolnych, jak nie Dejan Lovren, jak nie geniusz przeciwnika, to zwykły gol złożony z kilku „mini błędów”, które ostatecznie kosztowały Liverpool kolejne już czyste konto w tym sezonie. Sakho nie zdążył, Škrtel z Kolo nie zablokowali, a od Jonesa piłka tylko się odbiła po drodze do siatki. Bardziej jednak niż stracony gol boli, że gospodarze w drugiej połowie autentycznie potrafili zdominować Liverpool. To oni wyprowadzali więcej akcji zaczepnych i gdyby nie niezrozumiały – chociaż znajomy z własnego podwórka – brak skuteczności, fatalna druga połowa mogła nawet kosztować The Reds dogrywkę i dalsze marnowanie sił. Rozprężenie przy prowadzeniu? Głowy już przy następnym meczu albo w domach? Nie wiem, co powoduje kolejne słabe drugie połowy meczów w wykonaniu Liverpoolu, ale to kolejny problem na długiej ich liście w słynnym notesie Brendana Rodgersa.
– O gościach z północnego Londynu… (Nooldir)
Kilka dni temu w tej samej rubryce zapowiadającej mecz z Manchesterem United twierdziłem, że ten słaby sezon Liverpoolu nie będzie miał jednego punktu przełomowego i musimy liczyć na powolne rozpędzanie się drużyny Rodgersa. Mimo fatalnego wyniku na Old Trafford i niepozbawionym wad występie w Pucharze Ligi zgadzam się z trenerem, że u The Reds widać symptomy poprawy formy. Wciąż jednak brakuje silnego akcentu, który na dobre rozrusza liverpoolczyków. Nie udało się z Chelsea, nie udało się z Realem Madryt, Bazyleą ani Manchesterem United. Może uda się z Kanonierami? Zawodnicy – a przynajmniej ci, którzy byli wtedy w klubie – muszą przypomnieć sobie ostatni mecz z Arsenalem na Anfield. Londyńczycy, ówczesny lider, wpuścili pięć goli, nie strzelili żadnego i rozpoczęli pikowanie w tabeli. Liverpool odwrotnie, po tym meczu na długo wzbił się na wyżyny formy. Jeśli się przełamywać, to teraz, z takimi rywalami jak Szczęsny i Sánchez.
Komentarze (1)