Trzy kropki: Mecz z Southampton
Deszczowe spotkanie na St. Mary’s można chyba określić mianem „elektrycznego”. Wątpliwe decyzje personalne, szalony początek i osobiste zatargi – to wszystko omówią dziś redaktorzy Kinio25LFC, Vituu i debiutująca w „Trzech kropkach” Głodzilla.
– O ogólnym przebiegu meczu… (Kinio25LFC)
Chyba jeszcze nie widziałem tak rwanego, nierównego spotkania w naszym wykonaniu. Nawet trudny początek sezonu, podczas którego The Reds często nie potrafili złapać właściwego rytmu meczowego, nie umywał się do spektaklu, jaki obydwu jedenastkom zafundowała doprawdy makabryczna, deszczowa aura. Przetaczająca się przez St. Mary’s Stadium ściana wody w połączeniu z pomeczowymi statystykami pokazała nam także, że na trudnej nawierzchni, naszym ulubieńcom dużo trudniej dokładnie zaadresować podanie do kolegi z zespołu. Mimo wszystko, dzięki błyskotliwym interwencjom Mignoleta, fenomenalnej postawie Skrtela oraz błysku geniuszu Coutinho Liverpool pokonał nie tylko bezpośredniego pretendenta do Wielkiej Czwórki ale i wspomnianą już fatalną aurę.
– O dziwnym momencie na głęboką rotację… (Vituu)
W momencie, gdy po raz pierwszy ujrzałem wczorajszy skład Liverpoolu, byłem niesamowicie zdziwiony. Rodgers zdecydował się na pokazywanie głębi składu i zabawy z rotacją wydawałoby się w dość niekorzystynym momencie. Jednak, jeśli pomyśleć nad tym nieco dłużej, to nasuwały się stwierdzenia, że wystawienie tak innego składu niż zwykle będzie albo kompletną porażką albo przebłyskiem pewnego geniuszu. Czy okazało się to geniuszem nie jestem pewien, ale co ważniejsze nie okazało się przede wszystkim porażką i to się liczy. Mimo wszystko dziwiłem się, że szansy gry od pierwszej minuty dostał wracający świeżo po kontuzji Sterling, a nie dostał jej Mario Balotelli, który ostatnimi występami bez wątpienia na to zasłużył. W ostatecznym rozrachunku the Reds pokonali Southampton a tak głęboka rotacja istotnych zawodników mogła mieć związek z rewanżowym meczem w Lidze Europy i nadchodzącą rywalizacją z Manchesterem City.
– O rozgorączkowanych pierwszych 4 minutach… (Kinio25LFC)
Dla osób nie związanych z Liverpoolem czy Southampton, pierwsze cztery – pięć minut wystarczyłyby, aby obdzielić nimi cały mecz. Niezbyt często w tak krótkim czasie nadarzają się okazje ku temu, aby podyktować dwa rzuty karne. Na domiar „złego” – patrząc z perspektywy gospodarzy – ledwie kilkadziesiąt sekund po dramatycznych przeżyciach, w sytuacji która wcale nie zdawała się być groźną, Philippe Coutinho ładuje solidnego kandydata do bramki kolejki, pomimo desperackiej interwencji Forstera, który jednak nie miał większych szans na sparowanie idealnie wymierzonego strzału. Mówi się, że szczęście sprzyja lepszym. Poczynania naszych zawodników w drugiej połowie meczu, gdy obydwie jedenastki starały się organizować na przemoczonej, grząskiej murawie, zdają się potwierdzać tę teorię. W poczynaniach gospodarzy wyraźnie brakowało przysłowiowego ostatniego akordu, co The Reds szczęśliwie udało się wykorzystać.
– O niemal stuprocentowej skuteczności strzałów… (Vituu)
W wielu spotkaniach w tym sezonie było zupełnie na odwrót, mieliśmy mnóstwo sytuacji bramkowych, a goli było z tego niewiele. Można zastanawiać się, co lepsze – dużo sytuacji bramkowych, strzałów, akcji czy może niewiele szumu pod bramką przeciwnika, ale za to strzelone bramki. Odpowiedź nasuwa się chyba sama. Oczywiście najlepszym rozwiązaniem byłoby stwarzanie wielu sytuacji i wiele zdobytych z tego bramek, ale na chwilę obecną przewaga w tej najważniejszej rubryce statystyk, a mianowicie w zdobytych bramkach powinna cieszyć najbardziej. Jednak prawie stuprocentowa celność strzałów nie świadczy o tym, że the Reds byli bezbłędni. I chociaż samo spotkanie pozostawiało wiele do życzenia, to jednak szybko strzelona, fantastyczna bramka Coutinho ustawiła Liverpool w lepszym położeniu i dała lekką przewagę, od początku spotkania pozwalając podopiecznym Rodgersa spokojnie panować nad spotkaniem pomimo paru groźnych okazji do strzelenia bramki przez Świętych.
– O wybuczanych Lallanie i Lovrenie… (Głodzilla)
Cóż, niewdzięczny jest zawód piłkarza – mimo 14 lat pełnej poświęceń gry Adam Lallana otrzymał od kibiców Southampton solidną porcję gwizdów. Były kapitan Świętych po raz kolejny nie zachwycił i choć trzeba zaznaczyć, że nogi nie odstawiał, póki co, mimo jego zapowiedzi, nie jest to materiał na lidera zespołu. Fani nie oszczędzili również innego byłego „Świętego”, Dejana Lovrena. Osobiście liczyłam, że podąży śladami Mignoleta i przerwa od gry mu przysłuży, ale znów pokazał, że pewnego poziomu raczej nie przeskoczy. W pierwszej połowie raził niecelnymi podaniami, pozwolił też wybiec Eljero Elii sam na sam przeciwko Mignoletowi. W drugiej odsłonie, podobnie jak cały zespół, prezentował się lepiej, a obronę ostatecznie rozlicza się z czystych kont – Liverpool zachował już piąte z rzędu, jeśli chodzi o mecze wyjazdowe. Kto wie, może ten fakt doda Dejanowi pewności siebie? Będę wierzyć do końca, ale jednak trudno sobie wyobrazić, by wspomniana passa miała trwać dłużej z Chorwatem w pierwszym składzie. Niestety.
– O „drodze do Stambułu”… (Głodzilla)
Przed zespołem Liverpoolu niełatwa droga do kolejnej rundy Ligi Europy. Miejmy jednak nadzieję, że podróż do zasypanego śniegiem Stambułu będzie najcięższym wyzwaniem, z jakim zmierzą się w Turcji podopieczni Brendana Rodgersa. Trudno oczekiwać, aby po wywalczeniu cennej, acz ledwie jednobramkowej zaliczki the Reds przyjechali wyłącznie z zamiarem bronienia rezultatu. Po spotkaniu z Southampton chyba żadne warunki atmosferyczne nie powinny być już Czerwonym straszne, a co więcej, swoje ostatnie ligowe spotkanie, w przeciwieństwie do Beşiktaşu, wygrali. Europejskie puchary rządzą się jednak swoimi prawami, zatem liczę, że po nieco niemrawym pierwszym starciu, kolejne dostarczy nam większych emocji, choć być może nie tych na miarę Stambułu 2005. Najważniejsze, żeby stadion Atatürka nie stracił swej magii i stał się przystankiem w drodze do innego finału, tym razem w Warszawie.
Komentarze (4)
Najciekawszy fakt IMO był taki, że ponoć na rozgrzewce kibice Southamptonu buczeli ostro na Lovrena i Lallanę, a chwilę potem śpiewali "only one Rickie Lambert", widać, że naszego giganta jednak szanują :)
Z gory dodaję - Torres to zupełnie inna sytuacja.