Barrett: Mistrzowska forma the Reds
W czasach kiedy Liverpool był dobry, naprawdę dobry, mecze na Anfield zazwyczaj zaczynały się wymianą podań między obrońcami, potem piłka wędrowała do linii pomocy, by następnie znów powrócić do defensywy jeśli nie było presji by zdobyć bramkę. Po prostu wiedzieli, że w końcu ją zdobędą. To nie był brak zaangażowania, to była pełnia wiary we własne umiejętności i założenia taktyczne.
Kiedy jesteś najlepsza drużyną w kraju, tak jak the Reds w latach 70-tych i 80-tych, taka arogancja nie jest ani czymś niezwykłym ani nieuzasadnionym. Problemy pojawiają się kiedy zwalniasz tempo a dynamika gry się zmienia. Nagle przeciwnicy bardziej chętnie atakują wiedząc, że nie jesteś już takim zagrożeniem i możesz łatwo ugiąć się pod presją.
Jürgen Klopp podjął w ostatnim czasie wyzwanie by odwrócić ten trend i zamienić Anfield w twierdzę oraz sprawić by niektóre zespoły przyjeżdżając do Merseyside były pokonane już przed pierwszym gwizdkiem. Kilka dni przed meczem z Hull City Klopp nakłonił swoich podopiecznych do tego by grali ze złością. To był podstęp. Nie byli wściekli, ale zabójczy. Kontrola nad meczem została przejęta zaraz po rozpoczęciu spotkania, kiedy spokojnie operowali piłką jakby mieli nieskończenie wiele czasu by zdobyć bramkę, która i tak miała zostać strzelona.
Klopp przyznał, że to typowe dla kibiców, że ośmielają się marzyć o mistrzostwie, jednak w przypadku zawodników jest jeszcze za wcześnie by o tym myśleć. Mimo tego nie ma wątpliwości, że poziom futbolu jaki prezentują, pomijając oczywiście porażkę z Burnley, powinien sprawić że myśli o tytule staną się realne. Jeśli będą grać tak jak w pierwszej połowie z Hull, mogą zmiażdżyć każdego.
Jedyne co martwi to fakt, że forma Liverpoolu nie wzbudza zaufania. Potrafią wygrać z Arsenalem by po tygodniu przegrać z Burnley, wyeliminować Borussię Dortmund, a potem skapitulować przeciwko Watford, Newcastle czy Swansea City. Od bohatera do zera w jeden tydzień. Być może nie pasuje im rola drużyny, która rozkwita w starciach z mocniejszymi rywalami, jednak nie to jest problemem.
Dlatego właśnie wielu postrzegało mecz z Hull na Anfield jako ostateczny test tego czy the Reds są w stanie walczyć o mistrzostwo. By stać się godnymi zaufania, by zbudować stabilna formę, dzięki której wrócą do elity, musieli pokazać że potrafią wygrywać ze słabszymi zespołami nastawionymi na utrudnianie jakiejkolwiek gry ofensywnej.
Jak się okazało, wysoka pewność siebie oraz rosnące oczekiwania test został zaliczony już w pierwszej połowie. The Reds w pełni kontrolowali sytuację na boisku od samego początku, co pozwoliło im na strzelenie trzech goli bez żadnej odpowiedzi, a do tego Hull grało później w dziesięciu po tym jak Ahmed Elmohamady został wyrzucony z boiska za zatrzymanie strzału Coutinho ręką.
Po tej sytuacji Elmohamady mógł zastanawiać się czy lepiej byłoby gdyby przepuścił strzał zmierzający do siatki. Jego desperacka próba uratowania zespołu tylko pogorszyła ich sytuację. Przez to Hull musiało grać w osłabieniu ponad 60 minut i radzić sobie ze swoją słabością pod względem technicznym i taktycznym. Elmohamady zostanie za to zagranie zawieszony. Tak więc czasem lepiej jest nie ingerować w bieg zdarzeń i nie próbować walczyć z tym co nieuniknione.
Od tego momentu indolencja Tygrysów była co raz bardziej widoczna. Mane strzelił trzecią bramkę przed przerwą. Jedyne co the Reds mogli mieć sobie do zarzucenia to to, że nie dodali do wyniku kolejnych dwóch lub trzech bramek. Klopp wymagał więcej wiedząc, że wysoki wynik zastraszy kolejnych rywali.
Nawet kiedy Hull zdobyło bramkę po strzale zmiennika Davida Meylera, Liverpool uznał to za zniewagę i rzucił się do ataku i odnowił trzybramkową przewagę po tym jak Coutinho strzałem z 20 metrów nie dał szans Marshallowi. Potem the Reds zaczęli zwalniać tempo. Klopp nie jest managerem lubiącym przebywać w strefie komfortu, dlatego wprowadził na boisko Sturridge’a chcąc jeszcze bardziej przycisnąć Hull. Po niespełna minucie wywalczył on drugi rzut karny w meczu, który ponownie został zamieniony na bramkę przez Milnera.
Dla nękanego tamtego dnia Marshalla to było jak deja vu. W poprzednim meczu przeciwko Liverpoolowi, jeszcze w barwach Cardiff City musiał wyciągać piłkę z siatki aż sześciokrotnie.
Klopp rzecz jasna chciał więcej. „Dalej! Zostało jeszcze 10 minut!” – krzyczał zza linii bocznej domagając się do zawodników nieustępliwości, która odróżniłaby świetną formę od zwyczajnie dobrej. The Reds nie strzelili już więcej goli, ale mimo to dali Kloppowi to czego od nich oczekiwał.
Pesymiści powiedzą, że to było tylko Hull, ale właśnie o to chodzi. To jest typ przeciwnika, z którym Liverpool musi wygrywać regularnie i dominować. Pod koniec konfrontacji tysiące kibiców zaczęło opuszczać swoje miejsca wiedząc, że ich zespół zrobił to co do niego należało. To pokazało, ze przed the Reds jeszcze długa droga zanim osiągną poziom ustalony przez Manchester City. Ważne, ze zrobili kolejny krok w dobrym kierunku.
Tony Barrett
Komentarze (1)
"Nie pompuj balonika za wcześnie bo przyjdzie Burnley i Nas jebnie"