Niech bramkarze robią swoje
Liverpool pewnie pokonał wczoraj na wyjeździe Middlesbrough 3:0. Kristian Walsh dokonuje szerokiej analizy wczorajszego spotkania, gry niektórych zawodników oraz wskazuje wnioski, jakie wyciągnęła drużyna z porażki z Bournemouth.
Nie ma wątpliwości, że Lallana zmienia oblicza spotkań
Pamiętam te retoryczne pytania, które pojawiały się, kiedy wydawało się, że kariera Adama Lallany w Liverpoolu stanęła w miejscu. Wiadomo, że ten zawodnik ciężko haruje, ale czy potrafi coś więcej? W porządku, Lallana biega więcej niż inni zawodnicy, ale co wnosi do zespołu? Super, potrafi zrobić kilka zwodów i sztuczek, ale co z wykańczaniem akcji?
Mówiąc szczerze, niektóre z tych wątpliwości były uzasadnione. Były spotkania, w których wydawało się, że Lallana wykonuje bez końca, nieustannie jeden zwód - zwrot w stylu Cruyffa. Działo się to niezależnie od tego, co robiło 21 pozostałych zawodników na boisku.
Przed pojawieniem się w klubie Jürgena Kloppa w klubie miał na swoim koncie sześć goli w barwach klubu. Wczorajsze dwa trafienia to odpowiednio 12. i 13. bramka Anglika od momentu rozpoczęcia współpracy z Kloppem. Te liczby doskonale oddają jego ogólną dyspozycję w tym czasie.
Obecnie nie ma żadnych „ale” co do tego piłkarza i je go gry.
Haruje, wykonuje sprinty, wykręca piruety, ale efekt końcowy tego wszystkiego jest konkretny i zauważalny. Strzelił bramkę w niedzielę i to samo zrobił wczoraj, w dodatku w momencie, kiedy Liverpool przestał stanowić zagrożenie i zaczynało brakować pomysłów oraz kreatywności. A to właśnie pomysły, kreatywność i realne zagrożenie jest tym, co oferuje menadżerowi Lallana.
Oferował to wszystko już zanim Klopp musiał układać skład bez Coutinho, Sturridge’a i będącego w formie Sadio Mané. I daje to również teraz, w czasie gdy drużyna potrzebuje także tych trzech pozostałych, aby nadal walczyć o mistrzostwo.
Przy pierwszej bramce nie było wielkiej finezji ze strony Lallany. Mocny strzał głową na długi słupek. Jednak, patrząc na jego grę kompleksowo, finezji było mnóstwo. Podanie do Divocka Origiego było wyborne i umożliwiło Belgowi zdobyć gola, który ustawił mecz. Jego drugi gol był efektem dobitnego wjazdu w pole karne, wykończonego z zimną krwią.
Lallana spotkaniu, które wyglądało jak wojna na wyniszczenie przeciwnika, dodał blasku i uroku, którego nie powstydziłaby się nawet Vera Lynn. Anglik pomaga obecnie zmieniać oblicza spotkań. Był fenomenalny we wczorajszym meczu i wiódł w nim prym.
Pamiętacie rozważania na temat kwoty, jaką za niego zapłacono? Nie ma żadnego „ale”. Ta kwota powoli wygląda jak świetna promocja.
Nie było powtórki z Bournemouth, bo Liverpool chciał wykończyć rywala
Boisko z dala od domu i wyjście na nie w toksycznozielonych trykotach z prowadzeniem w tabeli ligowej wystającym z tylnej kieszeni spodenek. Niewielu ma odwagę, aby wypowiedzieć to budzące postrach słowo.
Bournemouth.
Urocze nadmorskie miasteczko, które nawet w zimie prezentuje się bardzo przyjemnie. Jednak okazało się piekłem na ziemi dla tej drużyny the Reds. Istniała groźba, że to miejsce odkryje wszystkie tajemnice skutecznej gry Liverpoolu.
Prowadziliśmy 2:0 i 3:1, a i tak przegraliśmy. W następstwie posypała się lawina pytań: o defensywę drużyny, mentalność, rolę liderów. Koniec końców po tym meczu od menadżera i piłkarzy płynęła taka sama odpowiedź – to była lekcja, z której trzeba wyciągnąć nauczki. Sytuacja bardzo podobna do meczu z Burnley.
West Ham wprost zadrwił sobie z tych stwierdzeń. Jednak druga połowa wczorajszego meczu pokazała, że Jürgen Klopp, Gini Wijnaldum i inni nie rzucali słów na wiatr.
Pierwsza połowa pozwoliła Liverpoolowi utrzymać skromne prowadzenie. Drużynie brakowało jednak pewności i kilku podstawowych piłkarzy. Był to występ, który pozwoliłby na wywalczenie trzech punktów, ale nie na odniesienie zwycięstwa w dobrym stylu. Widmo Południowego Wybrzeża powoli zaczęło majaczyć nad boiskiem.
Jednak The Reds rozpoczęli drugą połowę z całym impetem. Pokazali zęby i poszły w ruch pięści. Guzik został wciśnięty od pierwszego gwizdka sędziego w drugiej połowie. Przekaz był taki: wnioski zostały wyciągnięte i spotkanie nie skończy się tak samo jak 10 dni temu.
Końcowy rezultat to z kolei lekcja dla beniaminka. Middlesbrough nie znalazło odpowiedzi na rozrywających ich na strzępy piłkarzy Kloppa, którzy w drugiej połowie zaczęli przypominać zespół sprzed kilku tygodni.
Boro wprawdzie nie stawiało wielkiego oporu, jednak nie oszukujmy się, Liverpool wrócił na odpowiednią drogę z gazem wbitym w podłogę.
Nadszedł moment dla nas, aby się zamknąć i dać bramkarzom wykonywać swoją pracę
Dla Simona Mignoleta najważniejszym momentem spotkania nie było pierwsze kopnięcie piłki – wznowienie gry z pola bramkowego, po którym futbolówka poleciała 20 metrów w górę. Nie była nim także interwencja po strzale Victora Fischera, który zdołał się wkraść w nasze pole karne, kiedy piłkarze Liverpoolu mu na to pozwolili.
Tak naprawdę momentem tym był zwykły rzut rożny. Piłka wrzucana z prawej strony, pole karne zalane piłkarzami Middlesbrough i wybijający się ponad nich wszystkich pomarańczowy strój Mignoleta, który łapie piłkę.
Masa pochwał posypała się na Belga ze strony fanów. Ekspresyjnie i gardłowym głosem. Witaj z powrotem, Simon. Jednak ich radość ze zmiany Kariusa na Mignoleta nie miała wszędzie odzwierciedlenia. W rzeczy samej w gronach eksperckich i mediach społecznościowych narastała fala sugestii, że to błędna decyzja menedżera.
Te okrzyki były natomiast wyrazem uznania dla bramkarza, który nigdy nie marudził na to, że stracił status numeru 1, który zawsze wykazywał się na treningach i dostał kolejną szansę. Niezależnie od tego, kogo uważa się za swojego faworyta do pilnowania bramki w Liverpoolu, z pewnością nie można odmówić Mignoletowi, wzorowemu profesjonaliście, tego momentu ponownego znalezienia się w centrum uwagi.
Prawda jest taka, że nigdy nie był zbyt miło traktowany przez pewną grupę sympatyków Liverpoolu. Wczoraj mógł się jednak poczuć jak bohater. Swoim bezpiecznym i pewnym występem rzucił rękawice Kariusowi. Młodego Niemca czeka sporo pracy, aby pozbawić starszego kolegę miejsca między słupkami.
I może to również idealny czas dla nas, aby się zamknąć i pozwolić bramkarzom robić to, co do nich należy.
Firmino dużo widzi, ale nie jest kameleonem
Był taki moment we wczesnej fazie pierwszej połowy, kiedy widoczne było, czym grozi ustawianie Roberto Firmino do gry szeroko na skrzydle. Balans ciałem pozwolił u pozostawić przeciwnika stojącego w dezorientacji i uwolnić się od jego opieki. Następnie spojrzał, aby obrać kierunek w stronę bramki, ale okazało się, że jest w miejscu, z którego nie jest w stanie nic znaczącego wykreować. Atak się załamał, a okazja przepadła.
Brazylijczyk ma pole widzenia, które wynosi 360 stopni. Ma oczy z tyłu głowy, ale nie jest kameleonem. Nie potrafi dostosować się do otoczenia, zniknąć na danym terenie. Nie sprawdza się ustawiony szeroko. Jego miejsce jest w środku.
Jednak tam obecnie bryluje Origi. Młody Belg zdobył pięć bramek w pięciu meczach. Nie wyróżnił się w pierwszej połowie, ale w drugiej pokazał sens i determinację w swojej grze. Co istotne, jego bramki pozwoliły Liverpoolowi awansować do półfinału EFL Cup oraz zdobyć sześć punktów w Premier League.
Przed Kloppem powoli rodzi się dylemat. Co zrobić z Firmino? Nie jest tym samym piłkarzem, którym był w poprzednich miesiącach, ale z drugiej strony nikt nie jest temu winien. To po prostu efekt okoliczności, które wymuszają pewne działania.
W drugiej połowie okresowo pojawiał się na prawej stronie i to pozwalało mu się pobudzić. Odzyskiwał zdolność widzenia peryferyjnego. W pewnej chwili zakręcił trzema obrońcami Boro, wykiwał ich i zostawił kręcących się w miejscu. Ponownie odnalazł przyjemność ze sprawiania, że rywal wygląda głupkowato. Klopp musi znaleźć sposób, aby potrafił to robić częściej, gdy Origi nadal okupuje środek ataku.
Gdzie podział się Mané?
Święty Mikołaj nie wyciągnął jeszcze sani z garażu, a Liverpool ma już na swoim koncie 53 gole w tym sezonie. Liczba ta jest szczególnie imponująca, zwłaszcza jeżeli weźmie się pod uwagę, że obecnie ofensywa Liverpoolu bardziej migocze niż błyszczy. Mogło być i powinno być jednak więcej goli. Sadio Mané jest tu głównym delikwentem.
Wczoraj zagrał tak, jak w kilku poprzednich spotkaniach. Jego szybkość zawsze będzie głównym atutem i niezaprzeczalnym zagrożeniem w kontratakach, ale czegoś mu ostatnio brakuje. Na pierwszy plan nie wysuwa się już zagrożenie, jakie stanowi, ani ta radość z torturowania stojącego przed nim defensora. Szkoda dla tych, którzy lubią oglądać swoich defensorów spanikowanych przez większość spotkania, bo ich kończyny mogą zostać zawiązane w supełek.
Nieobecność Coutinho sprawia, że presja spada na tych, którzy wciąż są do dyspozycji i mogą zabłysnąć. Ciężar wymagań wydaje się znacznie większy od momentu zejścia Brazylijczyka z boiska w meczu z Sunderlandem.
Mané nie pokazał wystarczająco wiele, aby wypełnić lukę po Coutinho. Może powodem jest to, że nieobecność Coutinho sprawia, że ma mniej przestrzeni do gry. Prawdopodobnie jest to po prostu spadek formy po mocnym wejściu.
Ciekawy przypadek. W każdej z trzech wczorajszych bramek w pewnym stopniu miał udział. Przy pierwszej dostarczył piłkę do Nathaniela Clyne’a. Przy drugiej kilka miał kilka dokładnych dotknięć piłki, które właściwie pozwoliły dojść do pozycji Origiemu. Trzecia była efektem jego rajdu z piłką. Pamiętajmy także, że to właśnie on zdobył pierwszą bramkę w meczu z Bournemouth.
Być może surowo go oceniam, ale tego wymaga się od nabytku za 30 mln funtów. Za pasem Puchar Narodów Afryki i Mané może zostawić jeszcze po sobie wymowny ślad. Musi jednak pokazać więcej systematyczności w swojej grze, a w gotowości już czekają m.in. Everton i Manchester City.
Kristian Walsh
Komentarze (3)