Trzy kropki: Mecz z Evertonem
Senegalczyk Sadio Mané w 94. minucie rozstrzygnął Derby Merseyside numer 227. Z kolei w „Trzech kropkach” rozstrzygamy dziś, kto przykrył czapką Romelu Lukaku oraz jaką kartkę powinien był dostać Barkley i dlaczego czerwoną. Zapraszamy.
– O ogólnym przebiegu meczu… (TPK)
Zaczęło się w bardzo derbowym stylu – dużo walki spowodowało mnóstwo niedokładności, przechwyt za przechwytem, aut gonił aut. Mimo przewagi Liverpoolu w statystykach i braku okazji z obu stron, pierwsza połowa była na korzyść Evertonu. Nie była to zdecydowana przewaga, ale gospodarze kontrolowali spotkanie i atakowali zdecydowanie częściej niż mieli w zwyczaju rywale the Reds w tym sezonie. Pierwsza okazja podopiecznych Kloppa przypadła dopiero na 36. minutę, a prawdziwe oblicze Liverpoolu z obecnej kampanii zobaczyliśmy dopiero po przerwie. W drugiej połowie to Czerwoni mieli spotkanie pod kontrolą. Z pewnością po części wkład w to miała rozmowa z Kloppem w przerwie, ale można było też odnieść wrażenie, że Everton zmęczył się w pierwszej odsłonie. Im dalej w mecz tym bardziej byli spóźnieni w swoich wejściach, przegrywali dużo pojedynków biegowych i często oddawali nam piłkę. Znana już z poprzednich spotkań w tym sezonie cierpliwość w dążeniu do strzelenia bramki opłaciła się w końcówce i zdecydowanie zasłużyliśmy na trzy punkty w tym spotkaniu.
– O diametralnej różnicy między remisem a zwycięstwem … (Arvedui)
Bramka Mané dała Liverpoolowi coś więcej niż tylko trzy punkty w tabeli. Oznacza, że Czerwoni kolejny raz byli lepsi od miejscowych rywali, zapewniła szampańskie humory kibicom i dobry nastrój zawodnikom. Pozwoliła też fanom uwierzyć, że Liverpool ponownie rozpoczął serię zwycięstw, jest gotów walczyć o najwyższe cele. Morale w drużynie wzrosło, podobnie jak wiara w siebie. To banały – jasna sprawa. Jednak jak wyglądałby scenariusz, gdyby piłka po strzale Sturridge’a odbiła się w prawo, nie w lewo? Liverpool traci po dwa oczka do Chelsea, City, Spurs i United. Mecz bez zdobyczy bramkowej sugeruje, że drużynie bez Coutinho z przodu gra się trudno. Everton kończy spotkanie usatysfakcjonowany wykonanym planem, Liverpool już mniej, bo mimo prób, we frustrujących okolicznościach nie udało się wygrać. Przykłady można mnożyć i to, że w futbolu decydują detale, to nie tylko ulubione powiedzonko Tomasza Hajty. To zwyczajnie prawda. Poza solidną grą, mieliśmy też furę szczęścia.
– O momencie, w którym the Toffees zabrakło sił… (Kinio25LFC)
Everton przez całą pierwszą połowę dzielnie dotrzymywał kroku the Reds, czasem nawet zyskując optyczną przewagę nad sąsiadem zza miedzy. Po przerwie gołym okiem było jednak widać, że w tym spotkaniu mierzy się jedna z najbardziej wybieganych drużyn z rywalem, który znajduje się raczej na końcu tej klasyfikacji. Od około 60 – 70 minuty przewaga Liverpoolu stawała się na tyle oczywista, że kwestią czasu było zdobycie przez naszych zawodników zwycięskiej bramki. Stało się to w niemal ostatnim momencie, jednak mam wrażenie że gdyby mecz trwał jeszcze o 10 minut dłużej, to nasz bilans bramek byłby o wiele bardziej okazały, bowiem zawodnicy grający na chwałę niebieskiej części Liverpoolu przygasali w oczach.
– O typowej derbowej agresywności… (Kinio25LFC)
Skończyły się czasy, kiedy pierwsze 15 – 20 minut meczów derbowych bardziej przypominało mecze rugbystów, a kości nie tylko trzeszczały ale i pękały. Świat się zmienił, agresja zarówno w kibicach jak i zawodnikach nieco przygasła, ustępując miejsca typowo boiskowej rywalizacji, jednak oczywiście ktoś musiał się wyłamać i przywrócić na kilka chwil ducha przeszłości. Gwiazdą okazał się być Barkley, który za swój faul na Hendersonie powinien nie tylko dostać czerwoną kartkę ale i pożegnać się z murawą na kilka dobrych spotkań. Evertończyk odstawił numer, który nie mieści się w ramach szeroko rozumianej normalności i mam nadzieję że kibicom Evertonu chociaż trochę jest wstyd za swojego zawodnika. Z drugiej strony, nieco kozaczył Adam Lallana, jednak nie sposób nawet porównywać walki kogucików z wjazdem Barkleya. Wstyd.
– O skutecznej eliminacji zagrożenia ze strony atakujących LFC … (TPK)
Przy okazji tego tematu na wyróżnienie bez wątpienia zasługuje Ragnar Klavan, który w sposób niemal koncertowy poradził sobie w fizycznych starciach z Romelu Lukaku, całkowicie wyłączając go z gry. Proporcjonalnie do liczby wszystkich swoich podań Everton dwukrotnie częściej grał długimi piłkami w porównaniu do Liverpoolu, a Lukaku z tych podań niewiele potrafił zdziałać – nawet jeśli wygrywał tak zwaną „pierwszą piłkę”, pewnie stojący na nogach Klavan oraz jego partnerzy skutecznie odbierali Belgowi piłkę. Innymi ważnymi aspektami były z pewnością przeciętna dyspozycja Ennera Valencii, który często tracił piłkę oraz asekuracyjna gra Barkleya – występując na papierze w roli ofensywnego pomocnika grał na podobnej wysokości boiska co defensywnie nastawiony McCarthy zostawiając sporą lukę za plecami Lukaku, co musiało też mieć wpływ na nieporadność napastnika Evertonu przy próbach zgrywania piłki. Można było odnieść wrażenie, że piłkarze Evertonu bali się opuścić swoje zwarte szyki przy przejściach do ofensywy w obawie przed stratą i kontrami Liverpoolu. Osamotniony Lukaku, jeden kreatywny piłkarz w osobie Séamusa Colmana i dobra postawa the Reds w obronie zniwelowały niemal do zera zagrożenie ze strony gospodarzy, którzy tak naprawdę jedyną dobrą okazję mieli przy główce Funesa Moriego po stałym fragmencie gry.
– O ostatnim w tym roku „łatwym” meczu… (Arvedui)
We wtorek, tuż po Świętach na Anfield przyjeżdża ekipa Marka Hughesa, która w tym sezonie zdaje się na być uosobieniem twierdzenia, że w Premier League można z każdym wygrać, ale można też z każdym przegrać. Trudno wyrokować, jak zaprezentują się Garncarze z Joem Allenem, do niedawna naszym ulubionym hodowcą kur na czele. Choć będzie to już 27 grudnia, nie będzie to bynajmniej ostatni mecz w tym roku, bo w Sylwestra na Liverpool czekać będzie ekipa Pepa Guardioli. Grudniowo-styczniowy natłok spotkań nikogo dziwić nie powinien (może poza nowo przybyłymi Matipem i spółką), jednak zawsze wywołuje u mnie pewne zdziwienie. Jürgena i spółki w tym głowa, by ocenić kto jest w stanie zagrać we wszystkich spotkaniach, zaś kto (i kiedy) potrzebuje chwili wytchnienia. Oby dzięki tym zabiegom średnia punktów/mecz zbliżała się niezmiennie do „trzech”.
Komentarze (0)