Cody Gakpo: Moja droga do Liverpoolu
Zamknij oczy i pomyśl o miejscu, które jest dla Ciebie najważniejsze na świecie.
Gotowe?
Może wyobraziłeś sobie dom, w którym dorastałeś albo boisko za Twoją szkołą. Może pomyślałeś o Anfield podczas wieczoru Ligi Mistrzów.
Miejsca takie jak te, to coś więcej niż cegły i kamienie, prawda? One są święte.
Chcę Ci opowiedzieć historię domu, który mój tata zbudował w Lomé, w Togo. W piękny sposób to historia o wszystkim… o mojej rodzinie, o mojej mentalności piłkarskiej… nawet o sezonie, który właśnie rozgrywamy w Liverpoolu.
To zabawne, bo czasem w trakcie wywiadu ktoś zapyta - Jaka jest historia tego sezonu? W ciągu 10 sekund musisz streścić tyle rzeczy... Zamiast tego mam nadzieję, że poświęcisz mi 10 minut, bym mógł opowiedzieć Ci coś prawdziwego.
Zanim opowiem o tym domu, musisz zrozumieć coś o moim ojcu. Tata, to niesamowity charakter. Jest… cóż, robi wszystko po swojemu. Pamiętam, jak wróciłem do domu po meczu w zeszłym sezonie. Nie zagrałem źle, ale też nie zagrałem świetnie. To był jeden z tych zimnych, deszczowych dni w Liverpoolu i jedyne, na co miałem ochotę, to odpoczynek. Tata miał inne plany.
Zanim zdjąłem buty, powiedział:
– Synu. Na zewnątrz.
Zapytałem: – Co?
– Do ogrodu. Chodźmy.
Więc wziąłem piłkę i poszliśmy do ogrodu. Było już ciemno i nadal padało.
Każdy błąd jaki popełniłem, powtarzaliśmy dokładnie odwzorowując sytuację. W taki sam sposób ćwiczyliśmy wspólnie, gdy byłem dzieckiem.
Powiedział: – OK, ja będę Salahem.
I pobiegł na prawe skrzydło, odtwarzając sytuację z meczu.
– Dobra, teraz zróbmy to dobrze.
Nie żartuję! To prawdziwe. Robi tak cały czas. Wracam do domu po meczu Ligi Mistrzów, a tata już czeka.
– Masz chwilę dla mnie?
Mówię: – Tak, tak, chodź.
I wtedy idziemy do mojego ogrodu i ćwiczymy jakiś mój błąd 10, 20 razy, aż mogę to zrobić z zamkniętymi oczami. Zazwyczaj prosi któregoś z moich braci, żeby zagrał obrońcę...
Tata ma już prawie 60 lat, więc nie zawsze może być Rúbenem Diasem!
Taki jest mój tata. Zawsze taki był, odkąd przeprowadził się do Eindhoven po spotkaniu z moją mamą w Togo. Mama była holenderską zawodniczką rugby i wybrała się w latach 80-tych na wycieczkę z plecakiem po Afryce z kilkoma znajomymi. Podróżowali autobusami przez Saharę, a potem jakoś trafiła do tego samego baru w Togo, co ten uroczy, wygadany lokalny chłopak, który również był piłkarzem na poziomie ligi togijskiej. Reszta to już historia.
Po 40 latach pracy w Holandii, można powiedzieć, że tata całkiem nieźle sobie poradził Naprawdę nieźle! Gdy byłem małym chłopcem, mniej więcej w czasie, gdy zacząłem grać w akademii młodzieżowej PSV, tata zaczął budować swój wymarzony dom w Lomé.
Kilka lat później grałem już w drużynie seniorów. Pewnego dnia wszyscy siedzieliśmy w szatni, rozmawiając i temat tego domu jakoś się pojawił. Warto dodać, że dwóch chłopaków w szatni grało ze mną w drużynie młodzieżowej, więc słyszeli tę historię o „domu” od czasu, gdy mieliśmy po siedem lat! W każdym razie, jeden z bardziej doświadczonych kolegów pyta: – Ooo, budujesz dom w Togo?
Odpowiadam: – Tak.
– Jak długo budujesz?
Musisz zrozumieć, że to była bardzo różnorodna szatnia. Byli tam chłopacy, których rodzice pochodzili z różnych miejsc takich jak Kongo, Curaçao, Surinam. Każdy miał ojca lub wujka, który od dawna budował ten „dom marzeń w rodzinnym kraju”.
Ale są lata… i są LATA.
Moi znajomi byli tam, więc nie mogłem kłamać! Wiedziałem, że zerkają na siebie, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
Miałem wtedy 18 lat! Chwaliłem się tym domem od siódmego roku życia!!
Powiedziałem im: – Jak długo? Hmm… Nie wiem… jakieś… 12 lat.
– Dwanaście czego?
– Dwanaście lat. Po trochu, wiesz?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Przez jakiś czas trochę się ze mnie nabijali.
Ale taki był styl taty. To była jego pasja. Kiedy pieniędzy było więcej, budowa szła szybciej, oczywiście. Przez większość czasu jednak wszystko toczyło się powoli.
Z czasem zrozumiałem, że dokładnie w ten sposób powstają wszystkie najlepsze rzeczy w życiu.
Powoli i do celu. Cegła po cegle.
- Chodź, chodź!
Kiedy słyszałem, jak tata woła z salonu takim tonem, wiedziałem, że zaraz dostanę ważną lekcję.
Siedział przed komputerem. Na małym ekranie leciały czarno-białe klipy z lat 60-tych, na których grali Pelé albo jego idol Maradona – same legendy, na których się wychował. Niezależnie od epoki, w której grali, wskazywał mi drobne szczegóły, z których mogłem się uczyć.
Czarno-biały obraz ma dziwny wpływ na dzieci, wiesz? Czujesz się, jakbyś przenosił się w czasie.
Tata mówił: - Widzisz, co on tu robi? Patrz uważnie.
Chciał, żebym wyciągał z tego najmniejsze szczegóły i adaptował je do swojej gry. Teraz, nawet jakbyś dał mi nagrania z lat 20-tych, wciąż znalazłbym coś, co mogę dodać do swojej gry.
W naszej dzielnicy w Stratum były z jednej strony bloki socjalne, a z drugiej ładne domy. Taka biedna okolica obok bogatej. A moja rodzina? Byliśmy dokładnie pośrodku.
Mój najlepszy przyjaciel mieszkał w tej „trudniejszej” części i tam właśnie graliśmy w piłkę – na boisku Johana Cruyffa. Latem graliśmy bez końca, naśladując ruchy idoli mojego taty, aż niebo zmieniało kolor z błękitnego na pomarańczowy, a potem czarny.
Mój tata zrobił ze mnie studenta gry, ale to mama sprawiła, że w siebie wierzyłem. Możesz powiedzieć mamie wszystko, prawda? Jak wspomniałem, była zawodniczką rugby, silną kobietą, ale jednocześnie bardzo ciepłą i kochającą. Za każdym razem, gdy opowiadałem jej o swoich szalonych marzeniach o staniu się zawodowym piłkarzem, pamiętam, że nigdy nie mówiła: „Zobaczymy”, tak jak czasami robią rodzice. Zawsze mnie wspierała i sprawiała, że czułem, że mogę to osiągnąć. Myślę, że wtedy nie zdawałem sobie sprawy jak ważne to było, ale teraz znaczy to dla mnie cały świat. Wiem, że mam wyjątkową mamę.
Wkrótce dołączyłem do akademii PSV. W pewnym sensie było to trochę jak internaty, które widuje się w serialach. Byłeś tam codziennie od południa do wieczora, więc trenerzy i personel mieli ogromny wpływ na to, jak dorastasz. Mój tata nie zawsze zgadzał się z ich podejściem. Nie było konfliktów ani nic takiego, po prostu chciał uczyć mnie też swoich rzeczy. Nawet gdy jego syn trafił do akademii, wciąż chciał być ojcem, rozumiesz?
Więc nadal mnie trenował.
Graliśmy w soboty, a moja mama i tata stali na linii bocznej, mama kibicowała bezwarunkowo, a tata patrzył krytycznym okiem, szukając sposobów na poprawę.
Jeśli mecz był dobry, rozmawialiśmy o nim cały dzień. Jeśli nie był dobry, nie mówiłeś zbyt wiele. Po ciszy wiedziałem, że czeka mnie ciężki poranek.
Następnego dnia, jeśli zagrałem dobrze, wstawałem o ósmej. Jeśli zagrałem źle? Leżałem pod kołdrą do 14:00, tracąc czas! Gdy w końcu schodziłem na dół, szliśmy na boisko, by poprawić błędy.
Tata podawał mi tę samą piłkę, a ja powtarzałem ruchy w kółko. Czasami to była godzina na boisku, czasami trzy. Bywały dni, kiedy widziałem, jak słońce wschodzi po jednej stronie bramki, a zachodzi po drugiej.
Całe moje życie toczyło się na tamtym boisku, w tej szatni, w tych korytarzach.
Czasami działy się dziwne rzeczy. Tak to mogę nazwać. Nic osobistego, nic złego… po prostu dziwne.
Podam przykład.
Pewnego razu, gdy byłem w drużynie U-12, decydowano, którzy zawodnicy przejdą do wyższej grupy. Wiedziałem, że na podstawie moich występów powinienem awansować. Trener zaczął wyczytywać nazwiska, prawda? Wymienia pierwsze. To nie ja. Potem drugie... i kolejne... i kolejne. Nadal nie Cody. Koniec, to wszystko. Mówię sobie: - Czekaj, podajesz pięć nazwisk i nie wyczytujesz mojego? Na zewnątrz byłem spokojny jednak w środku się gotowałem.
Co to ma być?
Poszedłem do domu i opowiedziałem tacie. Tata zawsze miał plan gry. Mentalność szefa. Był jak Tony Soprano. Słuchał, zadawał pytania. („Ten trener… Jak on się nazywa?... Co powiedział dalej?”) Zawsze chciał znać całą historię, każdy szczegół. Opowiedziałem mu, co ja mówiłem, co oni mówili. W końcu tata podał mi strategię.
- Wiesz co? Nic nie robimy. Jutro jest mecz. Po prostu grajmy swoje.
Następnego dnia strzeliłem hat-tricka.
Po meczu trener powiedział do mnie: - Gakpo. Możesz jutro przejść do U-13.
Zapytałem go od razu: - Dlaczego nie powiedziałeś tego wczoraj?”
- Oh, byliśmy ciekawi, jak ty i twoja rodzina zareagujecie.
Myślę sobie: - Co???
Wiesz, w tamtym czasie miałem tylko 12 lat.
Kiedy masz 12 lat, wszystko bierzesz dosłownie. Nie rozumiesz gier psychologicznych. Gdybym zareagował w sposób, który by im się nie spodobał, nie wiem… Może oznaczyliby mnie jako problematycznego, a wtedy nagle nie byłoby mnie w akademii. Wtedy właśnie zrozumiałem, że można oblać test, o którym nawet nie wiedziało się, że się go zdaje. Ale mój tata zawsze mówił to w ten sposób: - Pozwolimy, aby to na nas wpłynęło, czy nie?
Nie próbowałem zgadywać, dlaczego te gry umysłowe działy się w akademii. Jest w tym cień, którego nie zawsze widać. Jest polityka i różne układy. Może dla osób z zewnątrz brzmi to dziwnie, ale inni piłkarze z podobnym doświadczeniem będą wiedzieć, co mam na myśli. Są rodzice i zawodnicy, którzy wręczają trenerom prezenty i robią różne rzeczy. Ci, którzy byli gotowi schlebiać trenerom w ten sposób, zawsze mieli nade mną przewagę.
Pozwolimy, aby to na nas wpłynęło, czy nie?
Już wtedy zdałem sobie sprawę, że jeśli to wyścig na szczyt, to nie będę narzekał, szukał wymówek ani obwiniał innych. Po prostu skupiłem się i zacząłem układać cegły.
Tak więc od 12. do 16. roku życia to był czas budowy. Przez te wszystkie lata kładłem fundamenty z drużyną młodzieżową, a potem w końcu mogłem spełnić swoje marzenie i wyjść na murawę stadionu Philipsa jako zawodnik pierwszej drużyny, kiedy miałem 17 lat. Ale jest ogromna różnica między grą z numerem 52 na plecach a numerem 11. Wiesz, o co mi chodzi? Po prostu starałem się utrzymać na powierzchni i przetrwać! Hahaha.
Dopiero w 2020 roku moja gra naprawdę się rozwinęła. To wtedy Roger Schmidt został naszym menedżerem i doprowadził nas na drugie miejsce. Nadal byliśmy daleko za Ajaxem, ale w następnym roku zajęliśmy drugie miejsce tylko z dwupunktową stratą, wygrywając finał Superpucharu przeciwko nim. W tamtym czasie, Ajax z Ten Hagiem i zawodnikami, których mieli, wydawali się nie do pokonania, więc to było ogromne osiągnięcie. Zdobycie bramki w zwycięskim finale z Ajaxem Amsterdam? To zawsze będzie dla mnie wiele znaczyć.
W tamtym okresie zaczęły pojawiać się plotki o moim transferze do Anglii. Teraz każdy, kto mnie zna, wie, że jestem człowiekiem kierującym się wiarą. Pewnego dnia spotkałem się z pastorem z mojego kościoła w Holandii, który przyprowadził znajomego pastora z innego miejsca. Ten drugi pastor powiedział: - Mogę ci coś powiedzieć? Odpowiedziałem, że oczywiście. To było zanim jakiekolwiek duże kluby zaczęły się mną interesować. Rzekł, że Bóg powiedział mu, że trafię do Liverpoolu. Trochę się z tego śmiałem, mówiąc: - Tak, zobaczymy. Było już trochę zainteresowania ze strony Manchesteru United, więc pomyślałem: Zobaczymy.
Latem 2022 roku United postawiło na Antony’ego. Pomyślałem: - Co mam zrobić? Na tym etapie mogłem przejść do Leeds, Southampton albo zostać w PSV.
Modliłem się i prosiłem Boga o wskazówkę Musiałem być pewien, że dobrze odczytałem jego przesłanie. Powiedziałem więc: Jeśli strzelę tylko raz, przejdę do Southampton… Jeśli strzelę dwa razy, pójdę do Leeds… Jeśli strzelę trzy razy, zostanę.
Następnego dnia graliśmy mecz i strzeliłem dwa gole. Byłem również zaangażowany w trzecią bramkę – na początku uznano ją za samobójczą. Potem zostałem zmieniony. Więc dwa gole, prawda? Pomyślałem: - Okej, dobra, w takim razie Leeds. Byłem pogodzony z tą decyzją. Siedząc na ławce, opowiedziałem całą historię mojemu przyjacielowi, Jordanowi Teze, który teraz gra w Monaco. Powiedział: - Jeśli Bóg chce, żebyś został, to ten samobój będzie zaliczony jako Twoje trafienie. To było jak rzut monetą, czekanie na decyzję. Mogło być różnie! Po meczu przyznano mi tego gola. Strzeliłem trzy, więc mój los się zmienił. Zostałem w PSV.
To zabawna historia, ale w pewnym sensie bardzo ważny element układanki. Dzięki Bogu zostałem, bo to pozwoliło mi zagrać na Mistrzostwach Świata, co doprowadziło do transferu do Liverpoolu.
Nie zapomnę swojego pierwszego Mundialu. Ekscytacja była na zupełnie innym poziomie. Czułem, jakby wszyscy w kraju mnie oglądali. Widziałem nagrania ludzi w Holandii, którzy w barach wiwatowali na cześć goli, jakie strzeliłem. To było szalone.
Nigdy nie zapomnę meczu z Argentyną.
Bitwa w Lusail.
Co za mecz. To było jak „Gra o tron” ze wszystkimi niespodziewanymi zwrotami akcji! Nie wiedziałeś, co wydarzy się w następnej minucie. A kiedy już myślałeś, że wiesz, jak to się skończy...
Dobra, pozwólcie, że to wyjaśnię.
Zacznijmy od Messiego. Zwykle na początku meczu gra spokojnie, prawda? Obserwuje, analizuje, gdzie są przestrzenie, gdzie może pobiec... Tym razem od samego początku był „włączony”. Jego kontrola nad piłką, ruchy, drybling — wszystko było perfekcyjne. Wyciągnął to wszystko jak z kapelusza. Można było dosłownie poczuć, ile zwycięstwo w Mistrzostwach Świata dla niego znaczy. Możecie sobie wyobrazić, co my wtedy myśleliśmy... - To będzie długi dzień. Wiedzieliśmy, że czeka nas thriller. Potem Messi wprowadził piłkę do środka, wykonał "killer pass" i strzelili bramkę. W drugiej połowie Messi wykorzystał rzut karny, a oni prowadzili 2:0.
Tymczasem po naszej stronie główny bohater pozostawał zagadką. Kiedy Wout strzelił pierwszego gola, przywróciliśmy wiarę. 2:1, potem mieliśmy rzut wolny. Wout już wcześniej wykonał podobną akcję w Wolfsburgu, swoim byłym klubie, a my też to ćwiczyliśmy. Teun podszedł do piłki, a ja stałem obok niego.
Powiedziałem: - Spróbuj. Dasz radę.
Dograł piłkę do Wouta, a ten strzelił gola w ostatniej minucie meczu, doprowadzając do dogrywki. To było szaleństwo. To było niesamowite... po prostu niesamowite. Nigdy nie zapomnę tego momentu.
Szczerze mówiąc, wciąż trochę żałuję, że w dogrywce nie naciskaliśmy dalej. Zwalnialiśmy tempo. Wszyscy byli zmęczeni. Myślę, że gdybyśmy grali tak jak wcześniej, może udałoby się wygrać, lecz ostatecznie nie było nam to pisane. Doszło do rzutów karnych, a my odpadliśmy. To było druzgocące. Choć wtedy o tym nie myślałem, z perspektywy czasu wiem, że zagrałem w jednym z najbardziej pamiętnych meczów w historii Mistrzostw Świata.
Następnego dnia wróciliśmy do domu. Potem pojechałem na wakacje do Dubaju.
Pewnego wieczoru siedziałem w hotelowym pokoju. Była gdzieś 23.
Mój brat Sidney zadzwonił razem z moimi agentami.
- Rozmawiamy z nimi teraz, powiedział. - Jesteśmy blisko.
- Z kim?
- Liverpool.
To zabawne, jak zaczynasz dążyć do jakiegoś szalonego marzenia, nie mając pojęcia, jak ani kiedy wszystko się ułoży. A potem, gdy patrzysz wstecz, wszystko wydaje się być trochę jak przeznaczenie.
Uwielbiam być w Liverpoolu. Słyszałem o tutejszych kibicach, wszyscy o nich słyszeli ale i tak byłem zszokowany, gdy doświadczyłem tego osobiście. Ekscytacja przy każdym golu przypomina trochę Mistrzostwa Świata. W dziwny sposób bycie tutaj daje mi to samo uczucie, co Eindhoven czy Lomé... Czuję się jak w domu.
Nie sądzę, by ludzie oczekiwali od nas wiele na początku tego sezonu. Jeśli mam być szczery, po poprzednim sezonie, który był opowieścią o tym, jak byliśmy świetni do ostatnich 10 meczów, a potem wszystko zepsuliśmy. Wiedzieliśmy, że byliśmy blisko. Po prostu potrzebowaliśmy czegoś więcej, ale tego nie mieliśmy. Podczas przygotowań przed sezonem wielu chłopaków nie było z nami, bo mieliśmy Euro i Copa América. Gdy rozegraliśmy mecz towarzyski, widać było, że dopiero się docieramy. Nie byliśmy przyzwyczajeni do tego stylu. Potem, krok po kroku, nabraliśmy pewności na temat tego jak Slot chciał, byśmy grali.
Pierwsze mecze były fantastyczne. Pokonaliśmy Ipswich i Brentford. Ale gdy wygraliśmy 3:0 na Old Trafford, to był moment, który wszystko potwierdził. Jakbyśmy powiedzieli: - Jesteśmy tutaj. To może być coś wielkiego.
To proces, który oczywiście rozpoczął się za Kloppa. Teraz Slot buduje na tych fundamentach. Jest bardzo stonowanym, opanowanym trenerem. Możesz z nim porozmawiać o futbolu, życiu, czymkolwiek. Jest świetny taktycznie i myślę, że pasujemy do jego systemu.
Jeśli spojrzysz na naszą pomoc: Curtis, Ryan, Dominik, Wataru, Elliot, Alexis — to są kompletni pomocnicy. Potrafią wszystko: biegać, wygrywać pojedynki, odnajdywać się między liniami. Za Kloppa częściej graliśmy długie piłki i potem walczyliśmy o zebranie drugiej, teraz gramy z większą cierpliwością, krótszymi podaniami i dzięki temu widać, jak wiele jakości ma nasza pomoc.
A tak przy okazji, cieszę się, że Curtis jest coraz bardziej doceniany. Jest jednym z najbardziej niedocenianych zawodników w drużynie, ale jego umiejętności z piłką są niesamowite, to wręcz niewiarygodne. Ryan również dostaje swoje pochwały, podobnie jak Ibou Konaté. Jego pozycja jest bardzo trudna, bo gra jako prawy środkowy obrońca. Ze względu na to, że Trent często zakłada pressing na ich lewego obrońcę wysoko, to wtedy lewy skrzydłowy przeciwnika zostaje sam i ma dużo przestrzeni do gry. Ibou zawsze radzi sobie świetnie.
Ja wróciłem na lewe skrzydło. Myślę, że największą zmianą, jaką Slot wprowadził w mojej grze, było to, że znowu tam gram, zamiast na bardziej centralnej pozycji.
Wszystko sprowadza się do detali. To są te drobne rzeczy, które muszą się ułożyć w odpowiednim momencie. Wszystko musi odpowiednio zatrybić.
Nie wiem, może dlatego, gdy usiadłem, żeby to napisać, zacząłem myśleć o domu w Togo. (Na szczęście jest już skończony!)
Po tym, jak trafiłem do Liverpoolu, w końcu miałem okazję po raz pierwszy odwiedzić Togo z moimi braćmi.
Pamiętam, że to było jak lądowanie na innej planecie. Jechaliśmy ulicami Lomé, a ja chłonąłem wszystko, ten całkowicie nowy świat.
W końcu dotarliśmy do domu. To naprawdę istniało. Ludzie wchodzili i wychodzili z narzędziami i sprzętem. Mój tata był jak strażnik, który wszystkim mówił, co mają robić. W środku kafelki na podłodze były perfekcyjnie przycięte, miały kolorowe i misternie zaprojektowane wzory. Było pięknie.
Podczas tej podróży wiele rzeczy dotyczących mojej rodziny w końcu nabrało dla mnie sensu. Na przykład mój brat Sidney, który zawsze jest super wyluzowany w każdej sytuacji. (Ja taki nie jestem.) Co zabawne, w Holandii wszyscy zawsze się spieszą. Potem przyjeżdżamy do Togo, a tam Sidney wygląda, jakby się spieszył w porównaniu do reszty. Nagle wszystko stało się jasne.
Zrozumiałem też coś na temat mojego taty.
Zawsze myślałem, że jego skupienie na moim treningu wynikało po prostu z tego, że chciał, by jego mały syn spełnił swoje marzenia, tak jak on. Ale teraz, patrząc wstecz, widzę w tym głębszy sens. Mogę zamknąć oczy i wyobrazić sobie młodszą wersję mojego taty, podróżującego z Togo aż do Holandii, spotykającego ludzi, którzy myśleli, że mogą go łatwo przechytrzyć albo że nie wie, co się dzieje. Ale oni nie wiedzieli, że ma silny charakter, żelazną mentalność i zawsze osiągał swoje cele.
Myślę, że w końcu właśnie tego chciał mnie nauczyć: niezależnie od tego, gdzie zaczynasz, możesz wszystko osiągnąć ciężką pracą. Nigdy nie lekceważ samego siebie. A gdy robi się ciężko i marzenie wydaje się odległe? Schyl głowę i weź się do pracy.
To jest w skrócie „historia” naszego sezonu. Budowaliśmy to cegła po cegle. Teraz jesteśmy w dobrej pozycji, by naprawdę walczyć o tytuł.
Gdy wszyscy są zdrowi, mamy na każdej pozycji przynajmniej dwóch jakościowych graczy. W ostatnich latach jednym z największych atutów City była ich głębia składu. Myślę, że obecnie też ją mamy, dzięki czemu możemy zajść daleko... mam nadzieję, że wystarczająco daleko, by zdobyć ligę.
Mój syn, Samuël, nie ma jeszcze roku, ale gdy będzie wystarczająco duży, by zrozumieć, opowiem mu o tej szalonej podróży z Liverpoolem. Myślę, że zacznę od zwycięstwa 7:0 z United w 2023 roku. Powiem mu, jak byliśmy w kiepskim miejscu, a potem przyszedł ten wielki mecz z United, którzy wtedy radzili sobie lepiej od nas. Strzeliłem gola, a do przerwy prowadziliśmy 1:0. W drugiej połowie? Pop, pop, pop. To było historyczne.
Ale najważniejsze wydarzyło się później, w szatni.
W poprzednich miesiącach doświadczyliśmy sporo krytyki. Nigdy nie zapomnę, co wtedy powiedział Virgil.
- Teraz musimy zachować spokój. Nie myślcie, że wygraliśmy 7:0, więc znowu jesteśmy najlepszą drużyną. Nie. Przedtem byliśmy neutralni i nadal pozostajemy neutralni.
Dziś, gdy patrzę na nasz zespół, myślę, że mamy wszystkie elementy. Teraz po prostu musimy zachować spokój, jak powiedziałby Virgil. Pozostać neutralni. Nie możemy zdejmować jednak nogi z gazu.
Na koniec opowiem Samuëlowi o innej bitwie. O takiej, która nie trafi do książek historycznych. Wspomnę 14 grudnia i mecz z Fulham – niesamowicie ważny punkt dla nas, bo graliśmy w dziesiątkę, przegrywaliśmy 0:1, a mimo to pokazaliśmy wszystkim na co nas stać. Oczywiście, kiedy wygrywamy 4:0, pokazuje to, jak dobrzy jesteśmy. Ale to mecze takie jak ten z Fulham czy z Brighton, gdy przegrywaliśmy 0:1, a wygraliśmy 2:1, naprawdę definiują Liverpool. Na tym budujemy ten dom. Oceniamy się po najciemniejszych momentach, bo to one ujawniają prawdziwy charakter.
Bardzo często to właśnie one przynoszą tytuły.
Dzień, w którym urodził się mój syn, był najważniejszym dniem w moim życiu. Rośnie teraz szybko. Jest bardzo energicznym chłopcem i nigdy nie chce spać, ale damy radę. W końcu osiągnie wiek, w którym zrozumie, co robi tata.
Na razie zabieram go na Anfield, a on nie ma pojęcia, co się dzieje. Ale to w porządku.
Pewnego dnia pozna całą historię. Pewnego dnia zrozumie, jak powstają wielkie rzeczy.
A tego dnia opowiem mu o domu w Lomé.
Cody Gakpo
Komentarze (6)