WHU
West Ham United
Premier League
27.04.2024
13:30
LIV
Liverpool
 
Osób online 952

Z the Kop do Kazachstanu

Artykuł z cyklu Artykuły


Poznajcie Johna Baile'a, który przez 54 lata życia zwiedził ponad 50 krajów. Opowiedział całą swą historię, począwszy od prób wychwycenia sygnału radiowego w odległych krainach, a skończywszy na spotkaniu ubranego w piżamę Boba Paisley'a w Paryżu.

W 1978 roku moje życie polegało na złapaniu autobusu linii 86 do centrum na Smithdown Road. Większość dni wyglądała zupełnie po staremu, ale ten konkretny poranek, kiedy zmierzałem do Bluecoat Chambers na School Lane celem zaliczenia egzaminów z księgowości, był bardziej ponury niż zwykle.

Co gorsza, pisząc egzamin i starając się wycisnąć z mózgu, ile tylko się da, odgłos śpiewających kibiców Liverpoolu wpadł do sali przez otwarte okno. Zmierzali w kierunku Lime Street, skąd mieli wyruszyć na Wembley, na finał Pucharu Europy przeciwko Bruges.

W tej fazie mojego życia tak naprawdę nigdzie nie podróżowałem, miałem za sobą tylko wycieczkę do Francji jako dzieciak. Teraz, jakieś 56 państw póĽniej, znajduję się w Kazachstanie, co jest dowodem na to, że spotkanie z życiem następuje, gdy jesteś zajęty snuciem innych planów...

Mój pierwszy mecz obejrzany z trybun Anfield miał miejsce w sezonie 1963/64. Sezon nie zaczął się zbyt dobrze, Liverpool nie tak dawno awansował ze starej dobrej Second Division, a tymczasem przegrał cztery z pierwszych sześciu meczów ligowych.

Mój ojciec zabrał mnie na mecz z Fulham ze wspaniałym Johnnym Haynesem. Moje pierwsze wspomnienia podobne są do większości pierwszych wspomnień – dĽwięk wydawany przez bramkę obrotową, fluorescencyjna zieleń murawy i mnóstwo słów, których dziewięciolatek nigdy wcześniej nie słyszał. Wciąż potrafię przywołać widok Iana St Johna i Rogera Hunta strzelających bramki dające the Reds zwycięstwo 2-0.

Liverpool Football Club jest w naszej rodzinie od dawna. Mój dziadek był posiadaczem karnetu sezonowego w czasach Second Division. To był fantastyczny człowiek, który całe życie spędził pracując w fabryce tabaki, nigdy nie posiadał domu ani samochodu, ale co tydzień mógł sobie pozwolić na bilet.

Zaszczepił we mnie to, co nazywa się „the Liverpool way”: pogratuluj bramkarzowi rywali aplauzem, zdzieraj gardło przez 90 minut i zawsze okazuj szacunek, kiedy należy. Nie było chyba lepszego momentu na rozpoczęcie kibicowania, ponieważ sezon zakończył się pierwszym od dwudziestu lat mistrzostwem Anglii.

Praca mojego taty na morzu sprawiła, że niestety musieliśmy się przeprowadzić do Dover. Tata był marynarzem floty handlowej i dostał pracę jako kapitan linii łączącej dwa brzegi kanału.

Życie na południu było w porządku – poszedłem do Dover Boys' Grammar, ale Liverpool Football Club nie był w tym czasie zbyt popularny, więc byłem jedynym Czerwonym spośród około 700 chłopców (dziś jest ich pewnie znacznie więcej). Mimo to znalazłem paru przyjaciół, z których jeden, David Elleray, w przyszłości został sędzią w Premier League. Wiele lat temuy prowadził nawet kilka meczów z moim udziałem.

Mój dziadek podsycał mój entuzjazm wysyłając mi co tydzień wycinki z „Daily Post” i programy meczowe. Albumy, które stworzyłem z tych wycinków towarzyszą mi w moich podróżach po świecie. Chodziłem na tyle meczów, na ile tylko się dało, choć wycieczki wzdłuż i wszerz kraju transportem publicznym nie należały do łatwych.

W sezonie 1971/72 udało mi się dostać na 33 mecze. Był to pierwszy rok Kevina Keegana w klubie. Nigdy nie widziałem, żeby jeden piłkarz tak kompletnie odmienił drużynę, jak on wtedy. Keegan był nie do zatrzymania i do dziś cenię go, jak nikogo innego.

Rok póĽniej powróciłem do Liverpoolu i zacząłem uczyć się francuskiego i hiszpańskiego. Z całą pewnością miały na to wpływ uciążliwe podróże na mecze i z powrotem. Mistrzostwo po siedmiu latach powróciło na Anfield dzięki ostatniemu meczowi sezonu z Leicester City. Zapamiętałem to spotkanie z powodu ciasnych i długich kolejek przed stadionem. Zwycięstwo z Borussią Moenchengladbach przyniosło z kolei pierwsze trofeum o randze kontynentalnej. Byłem na trybunach zarówno w pierwszym terminie, gdy spotkanie przełożono z powodu deszczu, a także następnego dnia (wstęp kosztował 10 pensów), gdy rozegrano powtórkę.

Jako księgowy - stażysta chodziłem od klienta do klienta z krótkoterminowymi kontraktami. Pierwszą pracą, jaka mi się trafiła była – o ironio! - kontrola finansowa Everton Development Association. Oznaczało to chodzenie tam i z powrotem przed Goodison Park i wślizgnięcie się do środka bocznym, gdy nikt nie patrzył.

WyobraĽcie sobie moje zdziwienie, gdy okazało się, że pracuję z jednym z moich byłych idoli – Tonym Hateleyem, który pracował w dziale customer relations departamentu.

Widziałem dwa pierwsze mecze Tony'ego na Anfield w tym hat-tricka przeciwko Newcastle United. Prezentował się nieĽle. Brutalne zderzenie z rzeczywistością nadeszło w następnym meczu. Tony na Highbury popisał się kolejnym majestatycznym strzałem głową. Przegraliśmy 0-2 – pomylił bramki.

Najważniejszym momentem tego okresu był drugi mecz trzeciej rundy Pucharu Europy przeciwko St Etienne. Wypadłem z jednego z Liver Buildings, gdzie pracowałem, złapałem pierwszy autobus z Pier Head, bojąc się, że mogę nie dostać wejściówki, były to bowiem czasy płatności przy wejściu na stadion.

Nigdy nie zapomnę tej atmosfery. Moje nowe buty zostały tak zdeptane, że następnego dnia trafiły do kosza, ale wszystko to było warte zobaczenia awansu the Reds dzięki tej niezapomnianej bramce Davida Fairclougha.

Znając języki i będąc wykwalifikowanym księgowym, zacząłem wiele podróżować z amerykańską firmą międzynarodową, ale wciąż mieszkałem w Liverpoolu. Miałem na tyle szczęścia, że oglądałem mecze w tak zadziwiających miejscach jak Estadio Azteca w Mexico City, podczas gdy na Anfield bramki ładowali Dalghish i Rush.

Finał Pucharu Europy w 1981 roku okazał się być o wiele lepszym doświadczeniem, niż mecz na Wembley trzy lata wcześniej. Tym razem nie musiałem być zazdrosny, że znajomi Czerwoni jadą na mecz, tym razem wybrałem się razem z nimi.

Pracowałem wtedy w Paryżu, a w mojej kieszeni czekał bilet na mecz.

Drużyna zakwaterowała się w naszym hotelu o nazwie The Trianon Palace Hotel w Wersalu wieczorem, dobę przed meczem. Nigdy nie zapomną widoku Boba Paisley'a krążącego po korytarzach w swojej piżamie i starającego się mieć oko na wszystkich piłkarzy. Miałem nawet okazję uścisnąć temu wielkiemu człowiekowi dłoń.

Moja praca sprawiła, że przeprowadziłem się w okolice Manchesteru – do Altrincham. Regularne wyjazdy na mecze nie stanowiły problemu. Miałem szczęście, że mogłem z bliska obserwować erę Johna Barnesa, Petera Beardsley'a i całej reszty. Widok Barnesa przeskakującego nad starającymi się odebrać mu piłkę rywalami jak delfin nad falami był jednym z najradośniejszych w historii mojej przygody z piłką.

Rok 1989 był jednak dołkiem. Pojechałem na półfinał FA Cup między Liverpoolem i Nottingham Forest na Hillsborough z kilkoma kolegami. Przeszliśmy przez bramki przy Leppings Lane i gdy ciągnęło mnie już do pojedynczego korytarza przed nami, steward stojący przy bramce krzyknął do nas: „Nie idĽcie tam, lepszy widok jest z wyższej wysokości. Skręćcie w lewo.”

Decydujący o losach mistrzostwa mecz z Arsenalem parę tygodni póĽniej był największym piłkarskim zawodem, jaki kiedykolwiek czułem, był to również mój najdumniejszy moment jako kibica Liverpoolu.

Fakt, że wszyscy zostali, by oklaskiwać nowych mistrzów tuż po zaprzepaszczeniu szansy na wygranie tego trofeum dla nas, był w zgodzie z tym, czego zawsze mnie uczono. Schodząc po schodach na the Kop i kierując się za wychodzącym tłumem, myślałem o moim zmarłym niedawno dziadku.

Wyspę na dobre opuściłem w roku 1993, a to z powodu pracy w brytyjskiej firmie tekstylnej. Po tym wydarzeniu pracowałem rok w Portugalii, pięć we Francji i jeden w Maroku, gdzie pracowałem nad specjalnym projektem.

Na the Kop zamontowano miejsca siedzące, a ja zachowałem mój karnet sezonowy, ponieważ chciałem utrzymać miejsce obok moich starych kumpli, Mike'a, Johna i Neila.

Ożeniłem się z francuską dziewczyną o imieniu Andree, a do Anglii wracałem na mecze dwa lub trzy razy rocznie. Ona nigdy nie interesowała się piłką nożną, ale i tak zabrałem ją na kilka spotkań. W jej pierwszym meczu przegraliśmy z Sheffield Wednesday, w drugim z kolei z Barnsley, więc wkrótce poszedłem za radą moich znajomych i od tego czasu zostawiałem ją w domu. Nie jestem pewien, czy przynosiła nam pecha, ale w kolejnym meczu Liverpool rozbił Southampton 7-1...

Zwróciłem mój karnet niedługo póĽniej, po czym zaakceptowałem ofertę pracy w firmie zajmującej się rynkiem południowo – wschodnioazjatyckim. Jej siedziba znajdowała się w Manili na Filipinach, więc od tego czasu na forach związanych z LFC podpisywałem się „Manila Vanilla”, zresztą robię to do dziś.

Na szczęście dla mnie transmisje telewizyjne docierały do tej części świata z zawrotną prędkością. Jeśli nie było meczu w kablówce, oglądałem go w barze Heckle and Jeckle w centrum miasta.

Mój czas w Manili skończył się jakieś dwa i pół roku temu. Zmieniłem pracę na stabilniejszą w przemyśle paliwowym.

Zostałem dyrektorem finansowym w Caspian Services, przedsiębiorstwie paliwowym, przeniosłem się więc na zachód, do Ałma-Ata w Kazachstanie.

Może zdziwić fas fakt, że Kazachstan jest dziewiątym największym państwem na świecie, większym niż cała zachodnia Europa i wygląda zupełnie inaczej, niż to przedstawiono w „Boracie”. Nazwa może i kończy się złowrogim „-stan”, ale życie tutaj jest stabilne, kosmopolityczne i drogie.

Ałma-Ata znajduje się u stóp malowniczych gór, 30 minut drogi od kompleksu narciarskiego. Zimą jest tu mroĽno, a z kolei latem bardzo gorąco. Jeśli potrzebujesz taksówki, po prostu wystaw rękę. W przeciągu 20 sekund zatrzyma się przy tobie jakiś stary samochód, a jego kierowca zacznie z tobą negocjacje na temat opłaty za przejazd.

Transmisje piłki nożnej w telewizji są w większości miejsc dobre, każdego weekendu transmitowane są cztery lub pięć meczów. W San Siro Sports Bar można za to zobaczyć wiele spotkań archiwalnych.

Grupa zagorzałych kazachskich kibiców (na zdjęciu poniżej) spotyka się tam co tydzień. Obecnie są w trakcie zakładania stowarzyszenia fanów. Moja firma ma biura w hotelu znajdującego się obok stadionu narodowego. Zatrzymują się to wszystkie zespołu narodowe.

W zeszłym roku dzieliłem nawet windę z Cristiano Ronaldo. Reprezentacja Anglii przyjedzie tu w czerwcu na mecz kwalifikacji do Mistrzostw ¦wiata, mam więc nadzieję, że spotkam Stevena Gerrarda.

Jak dla większość imigrantów, różnice czasowe zawsze będą dla mnie problemem, jednak przywykłem do wstawania o drugiej w nocy na mecze Ligi Mistrzów.

Ostatnie trzydzieści lat przywiodło mnie do tak wielu miejsc, że czasami trudno je wszystkie zapamiętać. Niech wystarczy za dowód, że do tej pory byłem w Rosji, Uzbekistanie, Singapurze, Wietnamie, Kambodży, Indiach, Chinach, Australii, RPA, Maroku, Tunezji, Birmie, Turcji, Jordanie, Kirgistanie, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Myanmarze (błąd Johna, Związek Myanmar to pełna nazwa Birmy, innymi słowy jest to ten sam kraj – przyp. tłum.), Boliwii, Peru, Brazylii, Ekwadorze, Wenezueli, Argentynie i w większości państw europejskich. A, właśnie! Niemalże zapomniałem o USA – tam też byłem.

Tradycja obowiązująca w większości biur, w jakich do tej pory pracowałem, mówi, że każdy kto wyjeżdża za granicę, musi przysłać pocztówkę, która następnie jest przypinana do ściany. Odkąd zaczęliśmy spędzać większość czasu na podróżowaniu, każda ściana zapełniła się dość szybko.

Wrażenie przez ostatnie trzydzieści lat zrobił na mnie fakt, jak bardzo poprawiła się komunikacja.

W Paryżu, na pierwszym w moim życiu weekendzie za granicą, wynik meczu poznawałem z dwudniowym opóĽnieniem, jeśli oczywiście znalazłem w pociągu wyrzuconą gazetę. Pamiętam, że w Stavanger w Norwegii stałem z krótkofalowym radiem w górnym rogu hotelowego okna, starając się znaleĽć tę wspaniałą częstotliwość między czymś co brzmiało jak sztorm na Morzu Północnym, a denerwującymi dĽwiękami trąbki. W Portugalii chodziłem na należący do Porto Estadio Antas nie w celu obejrzenia meczu, ale ponieważ na ogromnej otwartej przestrzeni radio lepiej odpierało.

Oczywiście wszystko się poprawiło, gdy pojawił się internet, ale nie od razu. Ciągłe klikanie F5 w celu odświeżenia strony, by sprawdzić, czy wynik uległ zmianie było przez pewien czas najważniejszym czynnikiem mojego futbolowego życia. Najgorzej było, gdy na trzy minuty przed końcem wygrywaliśmy 1-0 na Old Trafford w styczniu 1999 roku. Jedno przerażające kliknięcie póĽniej Liverpool przegrywał 1-2 i ostatecznie odpadł z FA Cup.

W dzisiejszych czasach oczekuję jednak, że w każdym miejscu na świecie zobaczę niemalże każdy mecz na żywo. Wszystkie te spotkania służą szczególnie indoktrynacji moich czteroletnich synów – bliĽniaków, Stephane'a i Lucasa. O wiele trudniej dostać dziś bilety, ale mam nadzieję, że pewnego dnia poprowadzę ich ku szczytowi schodów stadionu i zobaczę, jak olśniewająca zieleń zaprze im dech w piersiach, zupełnie jak mi wiele lat temu.

Z Johnem rozmawiał Joe Curran

Ľródło: lfc.tv



Autor: Witz
Data publikacji: 27.01.2009 (zmod. 02.07.2020)