Tydzień, który może wszystko odmienić
Artykuł z cyklu Artykuły
Zbliża się półmetek wyścigu o tytuł mistrza Premier League 2007/2008. I jak zwykle przypada on na okres świąteczny, bodaj najcięższy w całym sezonie, z powodu natłoku spotkań, jakie angielskie kluby muszą w tym czasie rozegrać. Sprawia to tym samym, że jest to czas niezwykle ważny i niejednokrotnie zwrotny w walce o miano najlepszej drużyny Anglii.
Liverpool przystępuje do tego maratonu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, nasi ulubieńcy są z pewnością podbudowani ostatnim, wysokim zwycięstwem nad Portsmouth, jak i wywalczeniem awansu do rundy pucharowej Ligi Mistrzów. Jednak z drugiej, mają także w pamięci dwie ligowe porażki z Reading i z Manchesterem United, które mocno skomplikowały sytuację The Reds w kontekście walki o mistrzostwo Albionu. Doprowadziło to do tego, że coraz głośniejsze są głosy, że będzie to kolejny sezon bez najważniejszego angielskiego trofeum. Ale czy rzeczywiście należy już spisać obecne rozgrywki Premier League na straty?
Położenie Liverpoolu jest trudne, to prawda. Dużo remisów, których więcej w lidze ma tylko Fulham, plus wspomniane porażki, dają obecnie The Reds piąte miejsce ze stratą 10 punktów do liderującego Arsenalu, przy jednym meczu rozegranym mniej niż Kanonierzy. Zakładając więc, że Czerwoni wygrają na Anfield zaległy mecz z West Hamem (co wcale nie musi być takie oczywiste), to strata wynosić będzie 7 punktów. To dużo, tym bardziej, jeśli weĽmie się pod uwagę, jak wyrównana jest w tym sezonie czołówka ligi. A dawno tak wyrównaną nie była.
Porównajmy obecną sytuację z dwoma poprzednimi sezonami. W sezonie 2005/2006 w tym samym, co teraz, okresie, na czele stawki znajdowała się londyńska Chelsea, mając nad drugim Manchesterem United przewagę aż 11 punktów. Trzeci był nasz Liverpool, który tracił do lidera…15 punktów! Trzeba jednak zaznaczyć, że miał o dwa mecze rozegrane mniej. Dalej mieliśmy zaś już totalną przepaść. Czwarty Tottenham, przy takiej samej liczbie spotkań, co Chelsea, tracił do niej 18 punktów a Arsenal był dopiero szósty i miał stratę 20 punktów, przy jednym meczu rozegranym mniej niż The Blues.
Różnice punktowe były więc ogromne. Dość powiedzieć, że w tym sezonie 13 punktów dzieli pierwsze miejsce od siódmego, czyli mniej niż dwa lata temu lidera od trzeciego Liverpoolu. Wtedy Chelsea miała kapitalny start i przeszła przez okres świąteczny jak burza, wygrywając wszystkie spotkania i (dzięki potknięciom ManU) zwiększyła jeszcze swoją przewagę na tyle, że nie oddała jej do końca sezonu, mimo pogoni Czerwonych Diabłów. Dowodzi to, jak ważnym jest przełom roku w rozgrywkach Premier League.
Nie inaczej było rok temu. Choć różnice w punktach nie były już aż tak wielkie, to i tak wyraĽne (6 punktów różnicy miedzy pierwszym a drugim miejscem) i również wtedy mecze rozgrywane w święta ustawiły ligę na jej drugą połowę. Liderujący ówcześnie Manchester United zwiększył swoja przewagę nad Chelsea właśnie dzięki swojej dobrej grze w tym okresie i dwóm niespodziewanym remisom The Blues, którzy nie poradzili sobie ze słabym Reading i Fulham. I tej przewagi Czerwone Diabły nie oddały już do końca sezonu.
Jakie wnioski płyną z tej krótkiej lekcji historii? Otóż takie, że ten, kto poradzi sobie z natłokiem spotkań na przełomie grudnia i stycznia, może postawić się w uprzywilejowanej pozycji przed drugą częścią sezonu, nawet, jeśli ta pierwsza nie była do końca udana. A skoro ten okres miał takie znaczenie wtedy, gdy różnice między kolejnymi miejscami w tabeli były duże, to co dopiero teraz, kiedy w czołówce jest tak ciasno.
To jest szansa dla Liverpoolu. Jeśli The Reds zgarną komplet punktów w najbliższych spotkaniach, całkiem możliwe, że zniwelują swoje straty do prowadzących Kanonierów. Zadanie oczywiście nie będzie łatwe, ale jest parę sprzyjających okoliczności, które każą stawiać wyżej szanse naszej drużyny niż pozostałych zespołów biorących udział w tym czasie próby.
Po pierwsze, ostatnie trzy lata pokazały jedną właściwość: Liverpool gra lepiej w drugiej części sezonu. Na dodatek w ostatnich, wspominanych już przeze mnie, dwóch, odrabiać stracone w pierwszych miesiącach ligi punkty Czerwoni zaczynali właśnie na przełomie roku. Zresztą po porównaniu wyników wszystkich drużyn okazywało się, że The Reds byli najlepszym zespołem rundy rewanżowej, zarówno w sezonie 2006/07, jak i rok wcześniej. Wtedy jednak straty z początku ligi były na tyle duże, że stać ich było tylko na wywalczenie miejsc premiowanych udziałem w Lidze Mistrzów. W obecnym sezonie mimo wszystko Liverpool utrzymuje kontakt z najlepszymi, więc jeśli i tym razem w drugiej jego części zagra lepiej, to można żywić nadzieję, że powalczy o coś więcej niż Champions League.
Po drugie, główni rywale The Reds w walce o tytuł mają przed sobą jednak trudniejsze zadania. Chelsea gra najpierw dwukrotnie na Stamford Bridge, najpierw z Aston Villą, póĽniej z Newcastle, czyli z drużynami, które stać na urwanie punktów faworytom z Londynu (zresztą przypomnijmy sobie wspominany przeze mnie ubiegły sezon, kiedy to właśnie w tym okresie The Blues nie byli w stanie pokonać Reading i Fulham). Po Nowym Roku czekają ich z kolei ciężkie derby z Wieśniakami na stadionie rywala. Jednak naprawdę ciężka przeprawa czeka Arsenal. The Gunners zmierzą się bowiem z grającymi ostatnio rewelacyjnie Portsmouth i Evertonem, na dodatek na wyjazdach. Potem czekają ich jeszcze derby z West Hamem, czyli kolejny trudny sprawdzian. Te trzy mecze mogą pokazać, jaka jest prawdziwa siła młodziutkiej drużyny Wengera.
Teoretycznie najłatwiejszych przeciwników ma Manchester United: Sunderland, West Ham (na wyjazdach) i Birmingham (Old Trafford). Podkreślam jednak słówko „teoretycznie”, teoria traci bowiem na znaczeniu, kiedy gra się (licząc z ostatnią kolejką FAPL) cztery spotkania w przeciągu półtora tygodnia.
A Liverpool? On z kolei najpierw wybierze się do najsłabszej drużyny ligi, czyli Derby Country, która w tym sezonie wygrała zaledwie jeden mecz i zremisowała cztery. I jeśli The Reds nie popełnią tego samego błędu, co z Reading, kiedy zlekceważyli rywala, powinni bez problemu zgarnąć trzy punkty. Bo właśnie porażka z drużyną Steve’a Coppella może odbijać się Liverpoolowi największą czkawką i to jeszcze do końca sezonu. Dlatego Rafa nie może tak mieszać składem jak wtedy, kiedy chciał oszczędzać zawodników na batalie z Marsylią i z ManU, bo przekonaliśmy się dobitnie, że takie kombinowanie nic dobrego nie przynosi. Nie chodzi mi tutaj o to, aby wystawić na Barany najmocniejszy skład, trzeba przecież pamiętać o ciężkim wyjazdowym spotkaniu z Manchesterem City, nie można jednak również przesadzać z asekuracją.
W niedzielę z kolei, jak już wspomniałem, mecz z rewelacją tego sezonu, czyli z ManCity. Jeśli uda się wygrać ten ciężki mecz, wtedy spotkanie z Wigan na Anfield będzie tylko formalnością.
Plan jest jasny: zdobyć komplet dziewięciu punktów w świątecznym maratonie Premier League. Jeśli Liverpool tego dokona, będzie na bardzo dobrej pozycji do atakowania fotela lidera ligi. Odpowiadając bowiem na pytanie z początku moich rozważań: nie, nie wszystko jest jeszcze stracone, The Reds nadal stać na zdobycie mistrzostwa. Oczywiście, trzeba będzie najprawdopodobniej wygrać z pozostałą trójką z wielkiej czwórki Premier League na ich własnych stadionach, co przy zaledwie dwóch punktach zdobytych na nich na Anfield, może nie nastrajać optymistycznie. Ale pamiętajmy, że Liverpool zanotował przecież najlepszy start w lidze od lat a przecież to w drugiej jej części zwykł grać najlepiej. Na dodatek powracają kontuzjowani zawodnicy, podczas gdy naszych rywali niedługo osłabią powołania na Puchar Narodów Afryki.
Wszystko jest więc jeszcze przed nami. Jeśli Czerwoni nie będą już powielać poprzednich błędów, jeśli Rafa ograniczy rotację, co zresztą ostatnio robi, Liverpool może jeszcze wmieszać się na poważnie w walkę o mistrzostwo Anglii. Ten tydzień może okazać się najważniejszym tygodniem tego sezonu. Oby The Reds wyszli z niego zwycięsko.
Autor: Miro
Data publikacji: 26.12.2007 (zmod. 02.07.2020)