Część VII
Artykuł z cyklu Kevin Keegan
Potyczka z St Etienne była częścią mojego burzliwego ostatniego sezonu w Liverpoolu. Zdecydowałem, że chcę doświadczyć czegoś nowego i zapragnąłem grać za granicą.
Zostałem na sezon 1976/1977, ponieważ czułem, że mamy szansę na zdobycie Pucharu Europy. Powiadomiłem o tym klub odpowiednio wcześnie, aby dać im czas na znalezienie następcy, a na początku sezonu publicznie ogłosiłem, że będzie on moim ostatnim.
Dogadałem się z prezesem, Johnem Smithem, który zgodził się nie sprzedawać mnie za więcej niż milion funtów. W zamian za to miałem grać jeszcze przez rok, dając z siebie wszystko. To pozwoliło mi na wybór klubu i kraju. Chciałem uniknąć swego rodzaju aukcji, na której oferta zadecydowałaby o tym, gdzie mam grać. Wielu kibiców Liverpoolu powie wam, że sezon nie był dla mnie udany. Grałem i strzelałem gole z konsekwencją, ale ponieważ żaden piłkarz w Anglii nigdy nie ogłosił zmiany klubu z takim wyprzedzeniem, wszystko co robiłem znajdowało się pod pilną obserwacją. W rezultacie, gdy coś szło nie tak mówiono, że nie zależy mi, gdyż i tak wiem, że odchodzę.
Gdy zaliczałem przyzwoity występ i trafiałem do siatki, było tak dlatego, że chciałem zwyczajnie uciec. Niektórzy twierdzili, iż byłem najemnikiem, zdaniem innych nie było możliwe zastąpienie mnie. Wszyscy się mylili. Wierzono także, że przygotowałem już swój transfer. Każdy wydawał się mieć wizję tego, jak wybieram pięć czy sześć klubów, prasa chętnie dołączała do tego nazwiska. Ja tymczasem nie miałem pojęcia, gdzie powędruję. Chociaż nieoficjalnie kontaktował się ze mną Bayern Monachium, tylko Hamburg złożył ofertę i rozmawiał ze mną.
Wisienką na torcie miał być wspaniały sezon z Liverpoolem. Zostałem w nadziei, że uda nam się wznieść Puchar Europy. Osiągnęliśmy nie tylko to, ale również zdobyliśmy mistrzostwo i dotarliśmy do finału FA Cup, gdzie mierzyliśmy się z Manchesterem United. Zdobycie go było naszym ostatnim wyzwaniem. Wtedy mało prawdopodobne, dziś powiedziałbym, że niemożliwe. To był długi, ciężki sezon, szczególnie jeśli dodasz do niego mecze reprezentacji. Nie zapewniliśmy sobie tytułu do 14 maja, gdy bezbramkowo zremisowaliśmy na Anfield z West Hamem. Był to mój ostatni mecz na tym stadionie i pozbawiono mnie możliwości udziału w rundzie honorowej z pucharem z powodu głupiego wtargnięcia na boisko. Skończyłem stojąc w kole środkowym z Johnem Toshackiem i Philem Thompsonem, którzy nie grali w tamtym spotkaniu z powodu kontuzji.
Finał FA Cup był dla nas rozczarowaniem, ponieważ zwyczajnie mówiąc, nie graliśmy. Wielu z nas straciło kontakt z boiskową rzeczywistością, a gole były rezultatem zamieszania, spowodowanego przerwą. Stuart Pearson trafił do naszej siatki po tym, jak Jimmy Greenhoff przerzucił piłkę nad Emlynem Hughesem. Po dwóch minutach wyrównaliśmy dzięki pamiętnej bramce, okrzykniętego potem zawodnikiem meczu, Jimmy'ego Case'a, ale z pomocą losu, na ziemię sprowadził nas Greenhoff. Wtedy przyszedł kryzys. Byłbym pierwszym piłkarzem, który przyznałby się do tego, że nie grał dobrze, jednak cała uwaga skupiła się właśnie na mnie, ponieważ był to dla mnie ostatni mecz w barwach Liverpoolu na angielskiej ziemi, być może nawet ostatni na Wembley. Rzadko czułem się tak przygnębiony, nie potrafiłem sie wytłumaczyć. Nie narzekałem na żaden uraz, wszystkie zewnętrzne bodźce zachęcały mnie, by pokazać się z jak najlepszej strony. Moja przyszłość nie była pewna, a przedstawiciele Hamburga przybyli, aby oglądać mój występ. Dzięki Bogu nie rozmyślili się. Głównym zarzutem pod adresem Liverpoolu było opadnięcie z sił, podczas gdy w rzeczywistości nie udało nam się dobrze wejść w mecz, co często zdarza się w finałach pucharów.
Być może podświadomie nasze myśli kierowane były na spotkanie, które miało odbyć się cztery dni później w Rzymie. Skreślono nas po przegranej z Manchesterem, niemniej jednak chcieliśmy się zrewanżować i sprawić niespodziankę. Mówiono nam, że powinniśmy skupić się na jednym z trzech trofeów, w jakie mierzyliśmy. Przeciwnikiem była Borussia Moenchengladbach, co miało dla mnie podwójne znaczenie: wiedziałem, że przenoszę się do Niemiec, więc cały kraj śledziłby moje poczynania, podobnie jak tu, w Anglii. Moenchengladbach to mała miejscowość, więc Borussia nie była wybijającym się klubem. Mieli jednak niezwykły zespół i wyjątkowych zawodników, jak Vogts, Bonhof, Simonsn, Stielike czy Heynckes. Grali futbol, jaki mi się podobał.
Mecz miał w sobie wszystko, o czym można było marzyć i był jednym z najbardziej ekscytujących europejskich finałów od lat, z otwartą, ryzykowną grą z obu stron. Nieoczekiwanie okazało się, iż bezpośrednio krył mnie Berti Vogts. Było to dla mnie wyjątkowe wyzwanie, gdyż wiedziałem, że będę musiał wdrapać się na wyżyny swoich możliwości, by go pokonać. Okazywał wobec mnie szacunek i nie odstępował na krok, co w niecodzienny sposób wzmacniało moją pewność siebie. Dosłownie się do mnie przyczepił, a po jednym z silnych pociągnięć za koszulkę powiedziałem mu, iż chętnie zamienię się z nim po meczu, ale nie mam w zwyczaju robić tego w trakcie!
Pierwsza bramka nie była dla nas charakterystyczna. Stwierdzenie, że nawet koledzy z drużyny byli zaskoczeni tym, że Steve Heighway odebrał podanie od Iana Callaghana, zszedł do środka i prostopadle podał piłkę wprost pod nogi Terry'ego McDermotta, który z jedenastu metrów pokonał Kneiba, nie jest złośliwością. Nie było to nowością dla Terry'ego, ponieważ nie tylko potrafił dokonywać tego typu rajdów, ale wiedział także co zrobić z piłką mając naprzeciw siebie konkretnego rywala. Siatka nie była naprężona tak bardzo, jak na Anfield i wtulająca się w nią piłka stanowiła niezwykły widok. Jednak w wyniku naszego błędu, Borussia wyrównała siedem minut po gwizdku rozpoczynającym drugą połowę. Jimmy Case rozgrywał akcję, a Allan Simonsen skierował futbolówkę w okienko naszej bramki. To jeden z najlepszych goli w historii europejskich finałów. Gdyby do strzału doszedł ktoś inny niż Piłkarz Roku Simonsen, dla Jimmy'ego byłoby to zapewne jedno z nieudanych podań. Strata gola była dla nas ciosem, ale czuliśmy się pewni. Stwarzaliśmy zagrożenie, a ja prosiłem o więcej piłek, gdyż Vogts pozwalał na poruszanie się w niektórych strefach boiska, zamiast dopuszczać mnie w niebezpieczne miejsca. Dzięki temu mogłem obsługiwać podaniami graczy z linii pomocy.
Wierzę w przeznaczenie. Tommy Smith zmierzał ku końcowi swojej kariery, było to dla niego 600. spotkanie, prawdopodobnie ostatnie, a wkrótce miał odbyć się pamiątkowy mecz. Nie strzelił wielu goli głową, może kilka samobójczych, ale tym razem majestatycznie zetknął się z dośrodkowywaną przez Steve'a Heighwaya piłką, pokonując rosłego niemieckiego bramkarza. Chociaż Ray Clemence zaliczył kilka niezwykłych interwencji wiedzieliśmy, że ta bramka była dla nas punktem przełomowym i nikt nie mógł na nią bardziej zasłużyć. Bez wątpienia poczuliśmy się bezpiecznie na osiem minut przed końcem regulaminowego czasu gry, gdy podczas rajdu z piłką zostałem pociągnięty za własny cień, Bertiego Vogtsa. Rzut karny nie powinien zostać podyktowany. Przyzwyczaił się, iż podaję piłkę, ale wówczas nagle zdecydowałem się na zejście do środka. Nie mogłem się go pozbyć, a chociaż miałem przewagę kilku kroków, nie pozwalał oddalić mi się na więcej niż 15 centymetrów. Byłem przy piłce, spojrzałem w stronę bramkarza, a Vogts w tym samym czasie ściągnął mnie na ziemię. Jak zwykle, Phil Neal nie pomylił się przy wykonywaniu jedenastki.
Autor: Olka
Data publikacji: 21.08.2011 (zmod. 02.07.2020)