Część IV
Artykuł z cyklu Ian Rush
Bruksela, Środa, 29 Maj 1985. Noc hańby i rzezi, w czasie której trzydziestu ośmiu ludzi, w większości Włochów, wybrało się na mecz piłkarski. Nigdy nie wrócili.
Moja kariera, tak jak i historia Liverpool FC splotła się z dwoma tragicznymi wydarzeniami, jednymi z najstraszniejszych jakie widział nowożytny sport. Zaledwie cztery lata po dramacie na Heysel, kraj okrył się żałobą po wydarzeniach na Hillsborough. Chciałbym jednak dać teraz własne świadectwo tego, co stało się na brukselskim stadionie feralnej środy. Nigdy nie próbowałem nawet próbować dochodzić przyczyn i motywów tego, co miało miejsce – po prostu nie widzę żadnego logicznego wyjaśnienia tak bezsensownego zabijania. Wszystko co mogę, to opisać ten wieczór z perspektywy zawodnika.
Byliśmy w dobrych nastrojach przylatując do Brukseli. Mimo że przegraliśmy walkę o krajowy tytuł, nasza końcówka sezonu dawała powody do optymizmu. Wiedzieliśmy też, że Juventus będzie się nas obawiał, pamiętając szczególnie o naszym finale z Romą zaledwie 12 miesięcy wcześniej. Jeżeli w ogóle potrzebowaliśmy większej motywacji, dał nam ją Joe Fagan, oznajmiając kilka dni przed meczem swój zamiar odejścia na emeryturę. Było to dla nas zaskoczenie, wszyscy spodziewaliśmy się, że zostanie z nami co najmniej na kolejny sezon, aż do swych 65-tych urodzin. Patrząc wstecz, nie jestem pewny, czy Fagan kiedykolwiek naprawdę chciał być pierwszym trenerem. Przez dekady był przecież ważną postacią w szatni a gdy obejmował pierwszy zespół miał już 62 lata. Był zawsze bardzo impulsywny, do wszystkiego podchodził emocjonalnie. Być może poczuł, że jego serce i nerwy mogą już nie wytrzymać kolejnego sezonu, szczególnie w tym wieku.
Jakiekolwiek były przyczyny jego rezygnacji – a nigdy o nich nie wspominał – byliśmy zdeterminowani odesłać go na emeryturę w blasku chwały i trofeum w rękach. Ponadto trzeba było zaimponować nowemu trenerowi, kimkolwiek miałby być. Podczas gdy gazety spekulowały, iż to Phil Neal prowadzi w wyścigu do tej posady, piłkarze po cichu zaczynali już wskazywać na Kenny'ego jako następcę Fagana. Byliśmy przekonani, że tak czy siak, Liverpool będzie kontynuował swoją drogę. To jednak była melodia przyszłości, wtedy liczyło się tylko wywalczenie pucharu dla Joe Fagana.
Tydzień poprzedzający mecz był dla mnie bardzo ciężki, kontuzje sprawiły, że mój występ do samego końca był niepewny. W naszym ostatnim ligowym spotkaniu z Evertonem, Kevin Ratcliffe trafił mnie prosto w goleń – nie było to najprzyjemniejsze pozdrowienie od mojego kapitana z reprezentacji. Nie byłem w stanie trenować aż do dnia poprzedzającego mecz z Juventusem. Potem, wierzcie lub nie, oberwałem w rękę po strzale Dalglisha i złamałem kość w nadgarstku. Żeby być w stanie zagrać, musiałem porządnie zabezpieczyć i związać dłoń.
Autobus, którym jechaliśmy na stadion mijał tysiące fanów Liverpoolu, wszyscy byli ubrani na czerwono – biało. Zgotowali nam elektryzujące przywitanie, po którym byliśmy jeszcze bardziej zmotywowani do walki o Puchar Europy. Chcieliśmy wygrać go dla nich, aby mieli czym odgryzać się fanom Evertonu po powrocie do domu. Nasi fani byli wielką, hałaśliwą, pewną siebie grupą – widać to było już przed stadionem. Stadionem, który bardzo mnie zaskoczył – wyglądał na zaniedbany i bardzo stary. Na pierwszy rzut oka było widać, że nie jest to arena godna finału Pucharu Europy.
Do meczu pozostawało około godziny, atmosfera na trybunach była wspaniała, wręcz karnawałowa. Zdziwił mnie jednak fakt, że grupy fanów Liverpoolu i Juventusu były ulokowane w tych samym sektorach, dodatkowo kibice belgijscy także kotłowali się między nimi. Nie trzeba było wiele wysiłku by usadowić przyjezdnych fanów osobno. Mimo iż atmosfera była przyjazna - wszyscy oglądali pokazowy mecz belgijskich młodzików – przeszło mi przez myśl, co może się stać, kiedy tylko na boisku zaczną się prawdziwe emocje i twarda walka.
Smutna lecz nieunikniona prawda o futbolu jest taka, że zawsze część kibiców może stracić nad sobą panowanie w czasie meczu. Bardzo łatwo wówczas o przerodzenie się tego w agresję i przemoc. Wiadomo, że normalni ludzie potrafią stać obok siebie i różnić się barwami oraz opinią bez wzajemnej nienawiści. Prawda jest jednak taka, iż w futbolu organizatorzy zawsze muszą być przygotowani na najgorsze i powinni likwidować potencjalne ogniska agresji już w zarodku. Rozstawienie kibiców na Heysel wydawało mi się wówczas gotowym przepisem na tragedię. Nie spodziewałem się jak tragicznie ziszczą się moje obawy.
Znaleźliśmy się w końcu całym zespołem w szatni. Panował w niej straszny zaduch, od razu otworzyliśmy wszystkie okna, żeby wpuścić trochę powietrza. Słyszeliśmy śpiewy obu grup kibiców, które nasilały się z każdą minutą – kiedy nagle rozległ się głośny huk, jakby coś się zawaliło. Moja żona Tracy i mój ojciec byli gdzieś w tłumie. Moją pierwszą myślą była obawa o to, czy nie zawaliła się trybuna na której siedzieli. Cały zespół wybiegł na zewnątrz zobaczyć co się stało. Dzięki Bogu, trybuna na której byli moi bliscy była nietknięta. Nagle zorientowaliśmy się, że zawaliła się ściana w innej części stadionu. Widzieliśmy rzędy rannych ludzi, leżących na ziemi. Czuliśmy, że właśnie wydarzyło się coś strasznego.
Zostaliśmy wpędzeni z powrotem do szatni, w której jeszcze przed momentem kipieliśmy energią przed jednym z największych spotkań w naszym życiu. Teraz byłem jednak zszokowany. Pamiętam jak mówiłem w myślach, że jeśli widzieliśmy tak wielu rannych, ktoś na pewno musiał zginąć. Nikt nie odezwał się nawet słowem. Każdy z nas był w tamtym momencie sam na sam z własnymi emocjami. Za oknem szatni widzieliśmy włoskich kibiców transportowanych na noszach, dookoła kłębili się inni kibice. Słychać było krzyki ciężko rannych, czuć było gniew i panikę ich przyjaciół.
Czekaliśmy w szatni ponad godzinę, docierały do nas informacje, że wielu kibiców poniosło śmierć. Panował chaos, ktoś krzyczał, że zabitych może być nawet 500, chwilę później pojawiła się informacja o jednej ofierze. Niezależnie jak wielu ludzi miało tam stracić życie, czułem jakby nasza szatnia była próżnią, jakby to wszystko działo się gdzieś obok mnie. Myślę, że wszyscy byliśmy w szoku. Ostatnią rzeczą jakiej wtedy chciałem, było wyjście na boisko i gra o Puchar Europy.
Przedstawiciele UEFA zadecydowali jednak inaczej. Wątpię, czy kiedykolwiek piłkarze byli jeszcze bardziej niezdolni do gry niż wówczas. Wierzę jednak, że mimo wszystko decyzja o rozegraniu spotkania była słuszna i nie ma to nic wspólnego z chęcią zdobycia trofeum. Gdyby mecz odwołano, wydarzenia na trybunach mogłyby się zupełnie wymknąć spod kontroli. Należało zatem przede wszystkim chronić wszystkich tych, którzy wówczas byli na stadionie. Mecz był sposobem na skupienie uwagi kibiców na czymś innym niż tragedia, był sposobem na rozładowanie napięcia, które w każdej chwili mogło przerodzić się w krwawe zamieszki.
Rozpoczęliśmy więc najbardziej pozbawione sensu spotkanie w jakim uczestniczyłem. Żaden z graczy Liverpoolu nie był w stanie grać z pełnym zaangażowaniem. To były tylko ruchy mięśni, mechaniczne, bez przekonania. Kilku graczy Juventusu kipiało złością, jak gdyby chcieli zemścić się za to, co wydarzyło się przed meczem. Pamiętam cios łokciem jaki wymierzył mi Tardelli – jeden z najtwardszych obrońców Juve. To było chore, nie miało nic wspólnego z futbolem. Myślę że zarówno on, jak i wszyscy gracze Juventusu także zdawali sobie sprawę z rozmiarów tragedii.
Przegraliśmy 1-0 po karnym odgwizdanym po faulu daleko od pola karnego. Nikt z nas nawet nie protestował, nie było sensu. Wszystkim czego chciałem było zobaczenie Tracy. To była straszna noc dla niej, tak jak i dla innych żon oraz dziewczyn zawodników. Przez kilka godzin siedzieliśmy w małych grupach i słuchaliśmy przerażających świadectw dramatu. Bardzo ciężko było zaakceptować fakt, że to nasi kibice byli odpowiedzialni za tę tragedię.
Usłyszeliśmy że zaatakowali fanów Juventusu, ściana nie wytrzymała naporu uciekających, zawaliła się...Przemoc rozlała się po trybunach, tak gęsto przecież zajętych przez obie grupy kibiców. Byłem przerażony i obrzydzony tymi faktami. Wciąż jednak odmawiam potępienia kibiców Liverpoolu jako całości. Mamy przecież tysiące lojalnych, kochających klub fanów, ciągnących za nami w każdy zakątek Anglii oraz całej Europy. Nie wszyscy są chuliganami. Większość z nich to normalni, porządni ludzie, wielcy pasjonaci futbolu, których tragedia na Heysel głęboko dotknęła i oburzyła.
Problemem jest zaślepiona mniejszość, ludzie, którzy kręcą się wokół każdego klubu, szukający tylko i wyłącznie kłopotów. To nie kibice piłkarscy, to po prostu prymitywy, używające nazwy i barw klubu dla usprawiedliwienia przemocy. Wierzę, że już zrobiono bardzo wiele, by oczyścić z nich piłkę nożną. Ze stadionów w Anglii zniknęły nasypy, wszystkie miejsca są dziś siedzące. W czasie spotkań jest dużo spokojniej niż kiedyś, porachunki przeniosły się ze stadionów w zaułki ulic. Czy należy za to winić piłkę nożną? Moim zdaniem problem leży w społeczeństwie jako całości. Nie jestem ekspertem, nie znam odpowiedzi na te pytania. Młodzi ludzie dorastają jednak w kulcie przemocy i siły, dopóki nie zaczniemy tego kontrolować, uliczne bitwy kibiców nadal będą miały miejsce, tak samo jak zatargi w klubach czy pubach każdej nocy.
Europejska federacja piłkarska musiała zareagować na wydarzenia na Heysel. Wykluczono angielskie zespoły z pucharów na 5 lat. To był cios dla angielskiej piłki, mi zaś było strasznie przykro z powodu Evertonu, który tyle co wywalczył tytuł mistrzowski. Współczułem zawodnikom i tysiącom fanów, którym nie dane było poczuć magii europejskich pucharów. Jeżeli jednak ta kara oznaczała ocalenie choćby jednego życia w przyszłości, była słuszna. Bill Shankly określił niegdyś futbol jako sprawę ważniejszą od życia i śmierci. Heysel pokazało całą marność tych słów.
Autor: Openmind
Data publikacji: 11.07.2011 (zmod. 02.07.2020)