Radość, którą przywrócił Kenny
Jeżeli jedno zdjęcie mówi więcej niż tysiąc słów, to zdjęcie, które zostało zrobione, kiedy Kenny Dalglish i Ian Rush zdobyli razem bramkę na Anfield musi być wyjątkiem, który potwierdza regułę.
Zostało ono wykonane 14 maja 2009 roku podczas dobroczynnego meczu z okazji 20. rocznicy Hillsborough na Anfield.
Nadrzędne uczucie, które określa to zdjęcie, przedstawiające być może największy duet w ataku można scharakteryzować jednym, małym słowem, którego zbyt często brakuje pośród natężonych wysiłków, wysokich oczekiwań i desperacji we współczesnym futbolu.
Radość.
Radość to słowo, które zostało użyte przynajmniej dwa razy przez organizatora tego spotkania podczas pomeczowej konferencji prasowej w sobotni wieczór.
Kenny Dalglish był szczęśliwym człowiekiem. Tak, jak wtedy, gdy dwa lata temu umieścił piłkę w bramce przed the Kop po raz ostatni w swoim życiu.
Szczęśliwym, widząc wskrzeszony zespół Liverpoolu, który pięcioma trafieniami bez odpowiedzi rozbił drużynę Birmingham, której nie był w stanie pobić w lidze przez siedem lat.
Kiedy Kenny Dalglish jest szczęśliwy, świat o tym wie.
Jego ponury, czasami szubieniczny wyraz twarzy może zmienić się w jednej chwili w najbardziej zaraźliwy, naturalny uśmiech od ucha do ucha.
Jakże łatwo jest krytykować Fenway Sports Group, prezesa klubu Toma Wernera i głównego właściciela Johna Henry’ego za zwlekanie z ogłoszeniem decyzji o nominacji Dalglisha na stanowiska stałego trenera już teraz. Tacy rębacze jak my, mogą więc tylko czekać i wypisywać krwawe historie.
Fani Liverpoolu, którzy zrobili już tak wiele, żeby Dalglish powrócił na Anfield, mogą przynajmniej dziękować niebiosom, że teraz przynajmniej mamy właścicieli pewnie stąpających po ziemi, którzy nie będą się spieszyć, ale będą słuchać.
Właścicieli, którzy nie dokonują zmian dla samych zmian – kolejna osobliwość we współczesnej grze – którzy – o czym może powiedzieć nam ich reputacja w Ameryce – będą działać tak bezwzględnie, jak będzie to potrzebne, gdy ktoś stanie nam na drodze do zwycięstwa. I co najważniejsze, zwycięstwa dla wszystkich. W sobotę, w późnym, wiosennym świetle na Anfield, jedyna bezwzględność dochodziła z wyświetlacza i skierowana była na Birmingham.
Liverpool grał energicznie, wysokim tempem podań i przyjęć. Bez Any’ego Carrolla i Stevena Gerrarda, z dwoma pewnymi siebie nastolatkami w obronie, byli siłą, której gracze z centralnej Anglii nie byli w stanie sprostać.
Niektórzy mogą wątpić, czy Birmingham zasługiwało na lanie 0-5. Prawda jest jednak taka, że mogło być jeszcze wyżej, a łatwe zwycięstwo z pewnością było zasługą znakomitej gry, jaką Liverpool zaprezentował przez całe 90 minut.
Fanom, bardziej niż nieoczekiwany hat-trick Maxiego Rodrigueza, czy delikatne strzały Luisa Suareza na brmkę, jedna rzecz pośród wszystkich innych zasmakowała lepiej – było to poczucie celebracji i rozchodzącego się w powietrzu zadowolenia.
Nikt bardziej niż Kenny Dalglish nie uosabia filozofii Billa Shankly’ego – futbol to zasadniczo prosta gra, którą komplikują idioci.
Kiedy wydaje się to tak proste w wykonaniu naszych zawodników i ich utalentowanego, legendarnego menadżera, jak było w sobotę, nie można już pomóc. Pozostaje się tylko uśmiechać.
John Thompson
Komentarze (0)