Birmingham rozbite jak w 1986
Poprzednio Anfield oglądało taką demolkę Birmingham City jeszcze w czasach, gdy Kenny Dalglish prowadził klub do wiktorii w lidze. W kwietniu 1986 Gary Gillespie ustrzelił hat-tricka, mecz zakończył się wynikiem 5:0, a tydzień później Dalglish, jako grający trener, wywalczył mistrzostwo w swoim pierwszym sezonie za sterami, popisując się również efektownym wolejem na Stamford Bridge.
Zwycięstwo z Evertonem na Wembley w finale FA Cup przypieczętowało dublet. Ćwierć wieku później Dalglish znów rozchwytuje Kopites.
Drugi pobyt Kenny’ego na ławce trenerskiej póki co nie dorównuje temu pierwszemu, ale zapowiada się całkiem obiecująco. Jednak w przeciwieństwie do sytuacji z 1986 roku, tym razem nie ma szans na wywalczenie jakiegoś trofeum.
Zadecydowały o tym pomyłki popełnione siedem miesięcy przed zatrudnieniem Dalglisha, a konkretnie nie zaoferowanie mu pracy latem, kiedy sam się jej domagał.
Liverpool twardo walczy o wyniki, do końca sezonu pozostaje coraz mniej spotkań, czasem trudno jest nie spoglądać w przeszłość z myślą ‘gdyby tylko’. Rezultaty odsunęły na bok powątpiewania, czy Kenny sobie poradzi, po tak długim okresie gdy nie zasiadał na trenerskiej ławce.
Nie chodzi tylko o 27 punktów wywalczonych w 14 spotkaniach, ale też o styl w jakim się to dokonało.
Na przestrzeni ostatnich 15 tygodni Dalglish zaszczepił w głowach piłkarzy jedność, jak mantrę powtarzając, że na pierwszym miejscu stoi zespół.
Podczas gdy wcześniej piłkarzy paraliżował strach przed niepowodzeniem, teraz rozpiera ich pewność siebie. Wiara została przywrócona.
Każdy mecz przypomina reklamę, zachęcającą do zatrudnienia Szkota na stałe. No bo niby dlaczego włodarze z Fenway Sports Group mieliby zrobić cokolwiek innego?
Właściciel John Henry chce wygrywać, a Kenny niczym król Midas zamienia w złoto wszystko, czego dotknie. Pytanie tylko, kiedy nastąpi jego koronacja?
W sobotę The Kop śpiewało jednym głosem, a rozpromieniony Dalglish dumnie stał przy linii bocznej. Razem stanowią wielką siłę, której trudno się oprzeć.
Birmingham zostało rozniesione, a od maja 2004, w poprzednich dziewięciu ligowych starciach, Liverpool nie potrafił zanotować przeciwko nim choćby skromnego zwycięstwa.
To było najwyższe zwycięstwo the Reds od września 2009, gdy Hull City zostało rozgromione 6:1.
Maxi Rodriguez zagrał tylko dlatego, że Andy Carroll nie zdołał na czas wyleczyć kontuzji, jakiej nabawił się w meczu z Arsenalem. Był to pierwszy występ Argentyńczyka w wyjściowej jedenastce od czasu zwycięstwa nad Manchesterem United na początku marca.
Łatwo zapomnieć, że Dalglish osiąga dobre wyniki w obliczu długiej listy kontuzji w zespole. Poza Carrollem z urazami zmagają się Steven Gerrard, Martin Kelly, Glen Johnson, Daniel Agger i Fabio Aurelio.
Absencję Gerrarda łagodzi jak może Jay Spearing. W sobotę dobrze współpracował z Lucasem i widać że ten duet rozumie się coraz lepiej.
Młodzi boczni obrońcy Jack Robinson i John Flanagan pokazali swoją dojrzałość notując przyzwoite występy. Kontuzje podstawowych zawodników utorowały im drogę do pierwszego zespołu, ale wychowankowie nie wyglądali na zagubionych, o czym może świadczyć śmiały strzał Robinsona z 30 metrów, czy zachowanie Flanagana, który nie dał się zastraszyć Lee Bowyer’owi.
Pomiędzy Robinsonem i Flanaganem pewny występ notowali Carragher ze Skrtelem, a Pepe Reina w zasadzie musiał zadowalać się rolą widza.
Po tym, jak w siódmej minucie Maxi Rodriguez wykorzystał błąd Bena Fostera i dobił strzał Jaya Spearinga Liverpool już tylko się rozpędzał.
W połowie pierwszej odsłony Dirk Kuyt zdobył swoją trzynastą bramkę w tym sezonie i był to jednocześnie siódmy kolejny gol zdobyty przez Holendra w ostatnich sześciu meczach.
Na listę strzelców nie wpisał się Suarez, ale swoją grą wręcz terroryzował defensorów Birmingham, którzy kompletnie nie mogli sobie poradzić z jego szybkością i umiejętnościami technicznymi. To właśnie Urugwajczyk wypracował trzecią bramkę dla Liverpoolu, umożliwiając Rodriguezowi wykończenie akcji z bliskiej odległości. Siedem minut później mieliśmy powtórkę z rozgrywki. Maxi pokonał rezerwowego bramkarza Birmingham Craiga Doyla i skompletował hat-tricka wydatnie poprawiając swój bramkowy bilans, który do tamtej pory wynosił cztery trafienia w 48 meczach.
Dalglish zachował trochę swojej magii również dla zapomnianego przez wszystkich Joe Cola, który wszedł z ławki rezerwowych i ustalił wynik meczu.
Strata do Tottenhamu zmniejszyła się do trzech punktów i możliwe, że w tym sezonie będzie jeszcze powód do świętowania.
Wszyscy i tak czekają na lato i obiecane duże transfery, które umożliwią Dalglishowi powtórzenie tego, co zrobił w 1986.
Komentarze (0)