Wywiad z Johnem Arne Riise
John Arne Riise miał na sobie biały kaszkiet i warstwę olejku do opalania, czyli zabezpieczenia niezbędne o tej porze roku w Algarve, gdzie celebryci i piłkarze brali udział w zorganizowanym przez Fundacją Stevena Gerrarda turnieju golfowym.
Na niebie nie ma ani jednej chmury, a ciszę przerywa dźwięk piłeczki, uderzanej przez metalowy kij. Okazjonalnie daje się słyszeć odgłos golfowego wózka. Jednak spokój wkrótce zostanie przerwany.
Melodia jest dobrze znana każdemu kibicowi Liverpoolu, słowa także. Prawdopodobnie rozpoznałbyś nawet wykonawcę utworu. To DJ Spoony, który zaczął śpiewać wersję "Hey Baby" Bruce'a Channelsa, utworzoną przez kibiców na The Kop. Tą, z której dowiadujesz się jak Riise strzelił TAMTEGO gola. Dołącza kolejny golfista i wkrótce Ginge (jak nazywali go kiedyś koledzy z drużyny) śpiewa i klaszcze, a na jego twarzy maluje się uśmiech.
W tym momencie staje się jasne, z jaką czułością wspomina fanów Liverpoolu i siedem lat spędzone w Merseyside. Przez następne pół godziny radość przeplatająca się z rozczarowaniem, towarzyszą prawie każdej jego odpowiedzi.
- Tęsknię za kibicami i miastem - mówi Riise na kilka tygodni przed przenosinami z Romy do Fulham - Gdy odszedłem (w 2008 roku) byłem smutny, rozczarowany. Nie tylko z powodu Rafy, ale również z własnego, ponieważ nie zrobiłem tak wiele jak mogłem, aby zostać dłużej.
- Kiedy jesteś gdzieś przez siedem lat, czujesz się tam komfortowo. Byłem zbyt usatysfakcjonowany swoją sytuacją i nie pracowałem tak ciężko, jak mogłem. Czułem się też zadomowiony, przez co nie sądziłem, że mam do wykonania tak ciężką pracę. Teraz tego żałuję.
- Nie chciałem odchodzić. Rozmawiałem z (Rafaelem) Benitezem, który powiedział mi wprost, że w przyszłym roku zamierza kupić nowego lewego obrońcę i nie ma tu dla mnie przyszłości. Jego stanowisko było jasne i doceniam szczerość oraz fakt, iż pozwolił mi uporządkować wiele spraw. Nie mógłbym zostać tutaj na następny rok i nie grać.
- Wydał dużo pieniędzy na Andreę Dossenę i zdawałem sobie sprawę, że dostanie on wiele szans, nawet jeśli ja jestem lepszym piłkarzem.
- Nie wydaje mi się, żeby po mnie pojawiło się wielu innych lewych obrońców. Niewielu zaadaptowało się w angielskim futbolu. W ubiegłym sezonie Paul Konchesky zupełnie sobie nie radził.
Już dekada minęła, odkąd 20-letni Riise przybył do Merseyside z Monako za sumę 4 milionów funtów, wzmacniając drużynę, która w poprzednim sezonie zdobyła trzy trofea.
- Byłem wtedy młody i nikt nic ode mnie nie oczekiwał - przypomina - Trudniej jest, gdy przychodzisz do nowego klubu i każdy chce widzieć twoją dobrą grę. Nie czułem żadnej presji i skupiałem się na wykonywaniu swojej pracy.
- Chciałem być szanowany za to, kim jestem. Dlatego podczas pierwszej sesji treningowej, ponieważ byłem najlepiej przygotowany fizycznie, biegałem najwięcej. Z tego samego powodu od razu odbierałem piłkę. To zadziałało. Zarówno Steven Gerrard, jak i Danny Murphy przyznali, że właśnie dzięki ciężkiej pracy zgrałem się z grupą tak szybko.
Z pomocą nowych kolegów, Riise bliski był akceptacji na Anfield.
Na przekór powszechnemu założeniu, to strzał z Goodison we wrześniu 2001 roku, kiedy to w niezwykły sposób wyminął Steve'a Watsona był pierwszym, po którym Kopites pytali "Jak on strzelił TAMTEGO gola?". Warto jednak dodać, że niemożliwy do obrony strzał z rzutu wolnego przeciwko Manchesterowi United, sześć tygodni później sprawił, iż piosenkę tą śpiewano z jeszcze większym zapałem.
- Nie wiedziałem, że śpiewano o mnie. Czasem ciężko zrozumieć, co śpiewają kibice, ponieważ jest głośno, a do tego dochodzi specyficzny akcent - mówi Riise. - Po meczu powiedziano mi, że robiło to tak wielu ludzi. Miałem ogromną chęć odwdzięczenia się i mam nadzieję, że mi się to udało. O niewielu piłkarzach śpiewa się na trybunach, zwłaszcza w Liverpoolu.
- Myślę, że był to (rzut wolny w meczu z Manchesterem) najlepszy gol, jakiego kiedykolwiek strzeliłem i z pewnością najważniejszy w mojej karierze w Liverpoolu, gdyż pomógł mi zdobyć sobie miejsce w sercach fanów oraz udowodnił, że potrafię zdobywać bramki.
- Powtarzałem to potem kilka razy.
Dziesięć lat po tych wydarzeniach, kiedy Riise własnoręcznie zapisał niewielki rozdział w historii Liverpoolu, wraca do angielskiego futbolu. W Fulham grał będzie pod wodzą Martina Jola.
Jednak pierwsza okazja do podpisania kontraktu z londyńskim klubem nadarzyła się, zanim swoje zainteresowanie okazał Liverpool, latem 2001 roku.
- Byłem bardzo bliski przejścia do Fulham, ale Gerrard Houllier zadzwonił do mojego agenta i powiedział, że chce mnie pozyskać - wspomina zawodnik, którego na Anfield zaprosili wówczas Houllier i jego asystent, Phil Thompson.
- Widząc stadion i biorąc pod uwagę reputację, jaką cieszył się klub, wybór był prosty. Gerard wiele mnie nauczył, dał mi pewność w grze. Gdy robiłem coś źle, dostawałem kolejną szansę, więc mam powody, by być mu wdzięcznym.
Bez interwencji Houlliera, kariera Riise potoczyłaby się zapewne inaczej, ale Norweg wypowiada się dość filozoficznie na temat odejścia menedżera w 2004 roku.
Dla Riise, operacja serca, która podczas sezonu 2001/2002 wymusiła nieplanowany urlop, była początkiem końca panowania Francuza.
- Po tym jak zachorował, nieco się zmienił - przyznaje 96-krotny reprezentant swojego kraju.
- Początkowo był to dla nas szok (powrót na mecz z Romą w 2002 roku), ponieważ wyglądał zupełnie inaczej.
- Myślę, że trochę czasu zabrało mu dojście do siebie, gdyż po tym co przeszedł, pośpiech nie był wskazany.
- Uważam, że każdy klub potrzebuje czasem zmiany i takowa była korzystna dla Liverpoolu. Nie chciałem, aby odchodził, ponieważ współpraca między nami była zadowalająca, jednak klub tego potrzebował.
Podczas gdy o Houllierze mówiło się, iż ze swoimi zawodnikami utrzymywał niemal ojcowskie relacje, Benitez cieszył się częściej, słusznie lub nie, opinią chłodnego umysłu w szatni.
Jakie różnice dostrzegł Riise?
- Właściwie było podobnie - mówi - Był silną osobowością i wygraliśmy z nim kilka pucharów. Dzięki niemu zdobyłem najcenniejsze dla piłkarza trofeum, Puchar Europy, więc nigdy nie mogę powiedzieć o nim złego słowa.
Zdobycie tego trofeum po raz piąty było niewyobrażalne, zwłaszcza biorąc pod uwagę kiepskie mecze w fazie grupowej. Jednak niezapomniana noc i mecz z Olympiakosem zapewniły miejsce w fazie pucharowej i grę przeciwko Bayerowi Leverkusen. Następnie The Reds już podczas pierwszego spotkania na Anfield odprawili z kwitkiem Juventus. Potem przyszła walka o finał z Chelsea, gdzie zdaniem Riise, nikt nie oczekiwał wygranej Liverpoolu.
- Pamiętam, że arbiter doliczył sześć minut i były to najdłuższe minuty na świecie - wspomina.
- Atmosfera była niewiarygodna. Po meczu byłem rozebrany niemal do bielizny, ponieważ wszystko oddałem kibicom. Nigdy nie zapomnę tej nocy i świętowania w szatni.
Jako model do naśladowania na boisku i poza nim, Riise był najbardziej lubianym przez dziennikarzy Liverpoolfc.tv piłkarzem, ponieważ po pierwsze, po meczu najszybciej opuszczał szatnię, a po drugie, zawsze miał do powiedzenia coś interesującego.
Nie zmieniło się to do dziś i obrońca chętnie odpowiada na wszystkie pytania. Jednak tylko na wspomnienie nocy 25 maja 2005 roku, staje się niespokojny.
- Po pierwszej połowie myślałem o powrocie do domu. Była straszna - mówi Riise, pytany o uczucia, jakie towarzyszyły mu po golach Paolo Maldiniego i Hernana Crespo, które dały Milanowi prowadzenie 3-0.
- Nie wydaje mi się, że graliśmy tak źle, oni po prostu wykorzystali wszystkie okazje.
To, co stało się w szatni Liverpoolu podczas 15-minutowej przerwy od zawsze jest tematem spekulacji i stało się nawet inspiracją do nakręcenia pełnometrażowego filmu.
Zazwyczaj padają się dwa pytania. Pierwsze o to, co Benitez powiedział swoim podopiecznym.
- Zmienił nieco ustawienie, wprowadził paru graczy i nakazał, abyśmy posłuchali kibiców - mówi Riise.
- Powiedział po prostu, żeby zdobyć pierwszego gola, ponieważ gorzej już być nie mogło. Nie ma różnicy czy przegrywasz 3-0 czy 6-0, trzeba po prostu grać.
- Pod koniec jego mowy, usłyszeliśmy kibiców śpiewających "You'll Never Walk Alone" i to był dla każdego silny bodziec. Wyszliśmy zmotywowani, aby jak najszybciej strzelić pierwszą bramkę.
Drugie pytanie kierowane do osób obecnych wtedy na korytarzach Ataturk Stadium to czy, jak głosi legenda, piłkarze Milanu świętowali w przerwie zwycięstwo.
- Nie znałem wtedy włoskiego, w przeciwieństwie do tego, co jest teraz. Rzeczywiście, niektórzy mówili, że mecz jest skończony, co było oczywiste, ponieważ wygrywali 3-0 i grali bardzo dobrze.
- To jednak nie był koniec i po tym, co zobaczyliśmy w przerwie, miło było ich pokonać.
- Liverpool ma w sobie coś specjalnego, nigdy się nie poddaje.
Riise odegrał niemałą rolę w powrocie The Reds do walki, dośrodkowując piłkę, która wpadła wprost na głowę Stevena Gerrarda. Kapitan skierował ją do bramki, a na tablicy wyników pojawił się rezultat 3-1.
Po 120 minutach piłkarskiego spektaklu, zgłosił się do wykonywania rzutu karnego , jednak nie zdołał zapewnić zwycięstwa swojej drużynie.
- Podchodząc do piłki byłem dość pewny, zmierzaliśmy ku wygranej - mówi Riise, na koszulce którego widniał wówczas numer 6, podczas gdy za kadencji Houlliera grał z numerem 18.
- Jednak chwilę wcześniej złapał mnie skurcz. Chciałem kopnąć jak najmocniej, ale obawiałem się, że sytuacja się powtórzy. Nie zauważyłem, że Dida rzucał się w tą samą stroną przy wszystkich poprzednich karnych. Myślę, że strzał był całkiem niezły, ale on zdołał go zablokować.
- Stevie (Gerrard) podszedł do mnie i poklepał po plecach. W takim momencie myślisz o najgorszym, ale szybko uczucie to zamieniło się w radość.
Szczęście niewątpliwie zmniejszyło gorycz wywołaną indywidualnym błędem zwłaszcza, jeśli za chwilę Riise opisuje pamiętną noc w Turcji jako najlepszą w swoim piłkarskim życiu. Co zaskakujące, nigdy nie obejrzał powtórki meczu w Stambule.
Po roku, Ginge i jego koledzy znaleźli się w kolejnym finale i kiedy Steven Gerrard poderwał zespół do walki, a seria jedenastek zadecydowała o zdobywcy FA Cup, ponownie pytano "Czy to naprawdę się wydarzyło? ".
- Pierwszy podszedłem do Beniteza i powiedziałem, że chcę strzelać jako czwarty, ponieważ w Stambule wykonywałem czwarty rzut karny - wyjaśnia Riise, którego średnia występów w czerwonej koszulce to 50 meczów na sezon - Nie było wątpliwości, że chciałem naprawić swój błąd.
- Oni (koledzy) nie powiedzieli nic. Nic. Myślałem tylko o tym, żeby kopnąć piłkę najmocniej jak potrafię, aby nawet jeśli bramkarz ją złapie, wpadła do siatki.
Założenie Riise okazało się słuszne i obok Pucharu Ligi (2003), Pucharu Europy i Superpucharu (2001 i 2005), do swojego CV dopisać może FA Cup.
Lista osiągnięć jest wystarczająco długa, by złagodzić ból związany w porażką w finale Ligi Mistrzów w 2007 roku, jednak obrońca powoli uświadamiał sobie, iż jego kariera nad Mersey dobiega końca.
Być może nigdy nie dowiemy się, dlaczego Benitez podjął decyzję o zakupie nowego lewego obrońcy, ale kosztowna bramka samobójcza w półfinale Ligi Mistrzów z Chelsea w maju 2008 mogła przeważyć szalę, na której spoczywał los Riise.
To noc, o której często myśli.
- Sekunda złej oceny mnie zabiła - mówi - Myślałem o tym, żeby wykopać piłkę prawą nogą lub wybić ją głową. Nie trafiłem czysto i wpadła prosto w okienko. To był fantastyczny gol, ale strzelony w złą stronę.
- Byłem wtedy bardzo, bardzo przybity.
- Było mi ciężko przez trzy, cztery dni. Ludzie przychodzą, klepią po ramieniu i mówią "nie martw się", ale jak często awansujesz do finału Ligi Mistrzów? Wiedziałem, że zawiodłem całą drużynę, kibiców i siebie. Przez jakiś czas nie można było się ze mną dogadać.
- Żałuję tego, ponieważ zawiodłem i czułem, że mogliśmy wtedy zdobyć puchar. Wyciągnąłem jednak wnioski i stałem się lepszym człowiekiem oraz piłkarzem.
Benitez zamierzał wkrótce ujawnić swoje plany związane z transferami, ale Riise czuł, że walczy o swoją przyszłość na Anfield.
- Nigdy nie myślałem, że będę odchodził po zakończeniu tamtego sezonu, ale oczywiście po samobójczym golu przeciwko Chelsea byłem świadomy narastającej presji - mówi - Myślałem "W następnym sezonie wykonam krok naprzód".
Następny sezon nigdy nie nastąpił, nie dla Riise w Liverpoolu. Chociaż uszanował szczerość Beniteza w tamtym czasie, czuł się urażony z innych powodów.
- Gdy Benitez powiedział mi, że jestem skończony, miałem na koncie 348 meczów dla The Reds. Naprawdę chciałem zagrać w jeszcze dwóch i mieć możliwość pożegnania się z kibicami. Ale jej nie dostałem.
- To jedyna rzecz, o jaką mam do Beniteza żal, ponieważ spędziłem w tym klubie siedem lat i czułem się tak, jakbym nie zasłużył na pożegnanie.
Chociaż od niedawna jest piłkarzem Fulham, dołączenie do innego angielskiego klubu nie było możliwe w 2008 roku. Dlatego też Riise przeniósł się do AS Romy.
- Nie mogłem przejść wtedy do innego klubu z Anglii, ponieważ kochałem Liverpool i nie chciałem z nimi rywalizować - mówi.
Mając tylko rok do wypełnienia kontraktu, po miesiącach spekulacji, mówiących także o jego powrocie do Liverpoolu, Riise zdecydował się na ponowną grę w Premier League. Przyznaje, że czuł się zadowolony słysząc takie plotki i "nigdy nie można mówić nigdy", choć perspektywa wielkiego powrotu wydaje się teraz niezwykle odległa.
Jak więc chciałby być zapamiętany przez kibiców Liverpoolu?
- Jak? Nie dzięki bramce samobójczej, to na pewno - żartuje. - Myślę, że jako ten, kto zawsze daje z siebie 110 procent, miły, lojalny, nigdy nie poddający się piłkarz. Starałem się udowodnić, że jestem wystarczająco dobry i mam nadzieję, że mi się to udało.
Gdy wywiad zbliżał się do końca, pozostało jedynie poprosić Riise o zaśpiewanie innej wersji TAMTEJ piosenki, tym razem przy włączonych kamerach.
- Nie, nie, nie! - mówi - Muszę wrócić i strzelić gola na Anfield, wtedy ją usłyszysz, ale nie w telewizji. Chociaż - dodaje po chwili namysłu - może później!
Komentarze (0)