ARTYKUŁ
Zaledwie kilkanaście dni dzieli nas od startu nowego sezonu Premier League, Liverpool zacznie go na Anfield Road meczem z Sunderlandem. Im bliżej tego spotkania, tym częściej w naszych głowach, pojawiają się pytania - jaki będzie ten sezon?
Jak poradzi sobie Dalglish w swoim pierwszym od lat pełnym sezonie w roli reżysera poczynań The Reds? W końcu - a to pytanie nurtujące nas najbardziej - na którym miejscu Liverpool zakończy sezon 2011-12?
Czerwoni muszą zmierzyć się z ogromnymi oczekiwaniami fanów - to oczywiste, mając na uwadze to, co King Kenny zrobił z drużyną, gdy przyszedł gasić pożar, z którym nie poradził sobie Roy Hodgson. Fani przecierali oczy ze zdumienia, gdy widzieli ładną, ofensywną postawę Liverpoolu, gdy teoretyczni rezerwowi grali naprawdę dobrze, a młodzi gracze udowodnili, że nasza Akademia wykonuje świetną robotę. To wszystko kontrastowało z mierną, nieciekawą grą The Reds w pierwszej połowie minionego sezonu.
Mimo słabszych wyników w niektórych meczach sparingowych mamy podstawy do optymizmu - klub nie ma już problemów finansowych, które nękały go w niedalekiej przeszłości, a nowy właściciel dba o odpowiedni rozwój zarówno sportowy, jak i w kwestiach pozaboiskowych. Wzmocniliśmy się także kilkoma dobrymi transferami, na wypadek absencji jednego gracza można zastąpić go innym, bez strachu o jego jakość na boisku - pozbyliśmy się zatem widma podziału drużyny na pierwszy, silny skład oraz słabych zmienników, widma, które krążyło nad nami przez ostatnie kilka sezonów. Poza tym, zaczynamy pozbywać się graczy, którzy nie wnosili nic do drużyny. Ponadto, za sterami Liverpoolu stoi - według wielu z nas ojciec przyszłych sukcesów - Kenny Dalglish.
Pozycja Szkota w klubie przez lata była niezaprzeczalna - bohater zarówno na boisku, jak i na ławce trenerskiej, przez lata dawał sporo powodów do radości fanom the Reds. Tyle tylko, że Kenny musi pamiętać, że choć Królem będzie zawsze, to teraz, jako trener, musi zachowywać się niczym rzymski cesarz - dawać nam, kibicom „panem et circences”, czyli chleba i igrzysk. W światku piłkarskim tym chlebem, tak nam potrzebnym są zwycięstwa, zaś mianem igrzysk określić należy dobrą, ofensywną grę, która cieszyć będzie nasze oczy i dostarczać wielu pięknych wspomnień.
Zadanie to nie będzie jednak łatwe do wykonania ze względu na bardzo wygórowane oczekiwania przed nadchodzącym sezonem - my, fani, napompowaliśmy do spółki z mediami spory balonik z nadziejami. Oczywiście, wszyscy chcemy powrotu do europejskich pucharów, do pierwszej czwórki ligowej tabeli, lecz gdzieś w głowach plątają się myśli, które udzielają się zapewne i niektórym piłkarzom - skoro mamy Króla na ławce, skoro potrafiliśmy stawić czoła tuzom Premier League bez nominalnych skrzydłowych, mając w środku pomocy Lucasa i Spearinga, a na bokach obrony dwóch graczy drużyny młodzieżowej, to co osiągniemy po letnich wzmocnieniach oraz gdy kontuzjowani powrócą do normalnych treningów? Myśli te lecą w stronę tytułu mistrzowskiego, o którym tak bardzo marzymy już od wielu lat.
Zapominamy jednak o tym, że proces budowania mistrzowskiego składu dopiero się rozpoczyna, że czeka nas 38 trudnych meczy w lidze, z których każdy będzie tak samo ważny, niezależnie od tego, czy gramy z drużyną powszechnie uważaną za faworyta, czy z teoretycznym słabeuszem - wszak potrafiliśmy pokonać Chelsea, czy Manchester United, a przegrać ze spadkowiczem z Blackpool. Do tego dochodzą mecze w krajowych pucharach. Zapominamy także, że nowi gracze będą potrzebować czasu, by dostroić się do reszty drużyny.
Przede wszystkim zapominamy jednak, jak szkodliwe jest pompowanie przedsezonowego balonika z oczekiwaniami i jak często obraca się to przeciwko nam, kibicom - wystarczy, ze cofniemy się w przeszłość o dwa lata. Wówczas byliśmy świeżo po zajęciu drugiego miejsca w Premier League, tuż za ekipą Manchesteru United, liczyliśmy mocno, że podopieczni Rafy Beniteza pójdą o krok dalej i wywalczą w sezonie 2009/2010 zwycięstwo w ligowej tabeli - jakże szybko uchodziło powietrze z napompowanego przed sezonem balonika, gdy Liverpool grał znacznie poniżej oczekiwań zarówno w kraju, jak i w Lidze Mistrzów. Sam Benitez przypłacił tamten sezon stratą posady.
Obecnie znów pompujemy balonik, żądamy bardzo wiele od naszych ulubieńców - zastanówmy się jednak, czy nie są to życzenia zbyt wygórowane. Owszem, chcemy, by zespół wrócił do gry w europejskiej elicie, jednak należy pamiętać, że o to prawo w Anglii realnie bije się mniej więcej 6-7 zespołów, więc zadanie nie będzie proste. Sądzę jednak, że czwarte miejsce jest zdecydowanie w zasięgu ekipy Dalglisha. Każda pozycja wyżej będzie bardzo miłym zaskoczeniem.
Bądźmy więc spokojni i z chłodną głową podejdźmy do nadchodzącej ligowej batalii - nie nastawiajmy się na natychmiastowy sukces, gdyż lepiej być mile zaskoczonym niż szybko załamać się ewentualnymi niepowodzeniami.
Sukces przyjdzie powoli, zgodnie ze strategią rozwoju klubu - każdy kolejny mecz pokaże, nad czym trzeba jeszcze popracować, a jeśli sztab szkoleniowy wyciągnie odpowiednie wnioski z ewentualnych błędów, a piłkarze będą zmotywowani do naprawy ich, to doczekamy się naprawdę znakomitych czasów. Poza tym lepiej będzie dla zawodników Liverpool FC, jeśli będą zamiast lawiny oczekiwań czuć nad sobą wsparcie rzesz kibiców w złych i dobrych momentach nadchodzącego sezonu. Oni grają dla nas i dla nas mają starać się robić to na maksimum swoich możliwości, a my, fani na całym świecie, róbmy wszystko, by zawsze czuli, że nie nigdy nie idą sami.
Komentarze (0)