PEPE REINA - AUTOBIOGRAFIA cz II
Gdy siedziałem trzymając w ręku długopis, przygotowany do podpisania kontraktu, który miał związać mnie z Liverpoolem na następne sześć lat, obawy towarzyszące mi od pewnego czasu ponownie dały o sobie znać.
"Czy podejmuję dobrą decyzję?"
"Czy sprawa z właścicielem będzie szybko rozwiązana?"
"Czy klub rzeczywiście spełni moje oczekiwania? Kiedy będziemy w stanie ponownie walczyć o trofea?" Te pytania zadawałem sobie nieustannie przez ponad rok.
To w kwietniu 2010 roku standardy w Liverpoolu znacznie się obniżyły. Dryfowaliśmy bez większego celu, a problemy z zarządem wywoływały niemoc, mającą wpływ na wszystkich. Wówczas, moja niepewność miała więcej usprawiedliwień niż wtedy, gdy przechodziłem na Anfield, jednak szybko odsunąłem od siebie złe myśli. "To Liverpool" powiedziałem sobie, "nie minie wiele czasu, a znów znajdziemy się na należnym nam miejscu".
Chodziło o to, że naprawdę chciałem przeżyć w tym klubie wspaniałe chwile. Byłem tak zdesperowany, by cieszyć się tym, co wyobraziłem sobie podpisując kontrakt pięć lat wcześniej, że zaryzykowałem resztę swojej kariery. Czułem wtedy ulgę, ponieważ kwestia mojej przyszłości wyjaśniła się raz na zawsze. Tak przynajmniej myślałem.
Trzykrotnie pełny byłem wątpliwości i we wszystkich trzech przypadkach zadawałem sobie pytanie, czy powinienem pozostać w klubie, który pokochałem. Za każdym razem miałem możliwość odejścia. Mogłem kontynuować swoją karierę w każdym innym miejscu, jednak nigdy nie wykonałem ostatniego, decydującego kroku, doprowadzającego do zerwania raz na zawsze więzi łączącej mnie z Liverpoolem. Na szczęście.
Dla setek piłkarzy, trudne jest dołączenie do Liverpoolu, ponieważ to jeden z najlepszych klubów na świecie. Z własnego doświadczenia wiem, iż jest to klub, który jeszcze trudniej opuścić.
Prawdopodobnie lęk, który przepełniał mnie w 2010 roku nie jest zaskoczeniem, zważywszy na zamieszanie otaczające the Reds zarówno na boisku, jak i poza nim. Zaskoczy was jednak fakt, iż najbliższy odejścia byłem cztery lata wcześniej.
Nie miało to nic wspólnego z samym klubem, chodziło raczej o moje niepowodzenia jako bramkarza.
Początek sezonu 2006/2007, drugiego na Anfield, nie ułożył się dla mnie dobrze. Poprzedni zakończyliśmy jako zdobywcy FA Cup, jednak wiedziałem, jak daleki byłem od swojej najlepszej formy w finale przeciwko West Hamowi United, więc na początku nowych rozgrywek, pragnąłem szybko wrócić na najwyższy poziom.
Tak się nie stało. W naszym pierwszym ligowym spotkaniu, pozwoliłem Bobby'emu Zamorze, z tego samego West Hamu, na łatwe zdobycie gola. Chybił, próbując oddać strzał z boku boiska, a ja i tak nie zdołałem zatrzymać piłki, która wpadła przy bliższym słupku. Takich bramek nie powinno się tracić i nawet zwycięstwo, które zapewnili nam Daniel Agger i Peter Crouch nie zatarło uczucia zawodu, które nasiliło się w następnych dniach i tygodniach.
Odbyły się wtedy trzy lub cztery mecze, kiedy regularnie wystawiany byłem na próbę i, mówiąc szczerze, był to moment, kiedy zacząłem zastanawiać się czy rzeczywiście powinienem grać w lidze angielskiej. Wszyscy, zwłaszcza Evertończycy, pamiętają dzień 9 września 2006, w którym polegliśmy w derbach Merseyside na Goodison Park 3:0.
Moment, który najbardziej utkwił mi w pamięci to trzecia bramka zdobyta przez rywali, autorstwa Andy'ego Johnsona. Wszystko zaczęło się, kiedy w 94. minucie Lee Carsley oddał strzał zza pola karnego. Wybiłem piłkę, jednak ta wróciła do bramki. Odwróciłem się i w ułamku sekundy zdecydowałem, iż warto spróbować ją złapać, zbyt późno zdając sobie sprawę, że wpadnę z nią za linię bramkową. Starałem się przenieść futbolówkę nad poprzeczką, jednak wylądowała tuż przed Johnsonem, dla którego wepchnięcie jej do siatki nie stanowiło problemu. Nie trzeba dodawać, że Goodison wybuchło radością, podczas gdy ja, w wyrazie frustracji, wkopałem piłkę do pustej bramki.
To był bardzo zły dzień dla drużyny, a jeszcze gorszy dla mnie. Gdy zdarza się coś takiego, czujesz, że zawiodłeś wszystkich, szczególnie jeśli mowa o meczu z lokalnym rywalem, w którym kibice pragną zwycięstwa bardziej niż zwykle. To jednak nie było dla mnie najgorsze. Ten błąd nie był jednorazowy. Podsumowywał on etap mojej kariery, w którym próbowałem wydostać się z jednego z największych kryzysów.
Nie pomagał mi fakt, iż drużyna nie radziła sobie wówczas najlepiej. Do połowy listopada ciężko było nam znaleźć odpowiednią formę, wygrywając zaledwie jeden z czterech pierwszych meczów Premier League i przegrywając z Chelsea, Boltonem Wanderers, Manchesterem United i Arsenalem. Dla wszystkich był to trudny czas, ponieważ po zdobyciu FA Cup nasze oczekiwania wzrosły. Podobnie jak zazwyczaj, mówiło się nawet o walce o tytuł. Jednak w mniej niż sześć miesięcy po pamiętnym dniu na Millennium Stadium, wydawało się, że jest to poza dyskusją. Musieliśmy uratować sezon, który jak dotąd określano mianem wielkiego rozczarowania.
By pomóc drużynie, musiałem poradzić sobie z własnymi kłopotami i wyeliminować błędy, niweczące moją pracę i zmniejszające pewność siebie. Wspaniale byłoby powiedzieć, że udało mi się osiągnąć to samemu, jednak to nie prawda.
Podobnie jak w przypadku każdego innego piłkarza, gdy nic nie układa się po twojej myśli, niezbędna jest pomoc ludzi z najbliższego otoczenia, dlatego właśnie wsparcie Rafy Beniteza zrobiło tak wielką różnicę. Obdarzył mnie zaufaniem i pokazał, że we mnie wierzy.
Nawet wtedy był klub, który ujawniał swoje zainteresowanie moją osobą, chętny by pozyskać mnie, jeśli tylko wyrażę wolę skierowania swojej kariery na inne ścieżki.
Valencia chciała kupić mnie już w 2005 roku, kiedy to przenosiłem się na Anfield, a niepowodzenie wcale ich nie zniechęciło. Rok później powrócili, poszukując dla siebie golkipera, ja jednak byłem w Liverpoolu szczęśliwy i zmiana byłaby bezpodstawna.
Wtedy jednak, sezon rozpoczął się bardzo źle, a jak popełniłem dwa lub trzy błędy z rzędu. Ludzie wątpili we mnie. Rozumiałem to, ponieważ jeśli chcesz być bramkarzem w klubie takim jak Liverpool, należy być niezawodnym, a ja nie mogłem się tym wówczas pochwalić. Wiedziałem o Valencii i fakt ten krążył w mojej głowie.
Rafa zmienił wszystko i odsunął na bok wszelkie obawy. Sprawił, iż zapomniałem o możliwości opuszczenia Liverpoolu zanim zdążyłem pokazać tu na co mnie stać. Czasem, gdy za bardzo skupiasz się na własnych problemach, wyolbrzymiasz je. To Rafa powiedział do mnie "Wiem, że namawiają cię na powrót do Hiszpanii, ale powiem ci, że gdybyś zaliczył tam tego typu serię, presja byłaby dużo, dużo większa. Gdy coś idzie źle, w Hiszpanii trudniej to znieść".
Miał całkowitą rację. Gdy w Anglii nie wszystko układa się zgodnie z planem, nie jest tak źle, zwłaszcza w Liverpoolu, gdzie ludzie są cierpliwi, pełni szacunku i będą wspierać cię tak długo, jak długo dajesz z siebie wszystko, nawet pomimo wątpliwości. Mówiąc to, Rafa rozpoczął proces, który pozwolił mi wydostać się z dołka.
Bardzo obawiałem się o swoją formę, jednak z pomocą menedżera i Jose Ochotreny, trenera bramkarzy, przeszedłem przez to. Od połowy stycznia do początku maja 2007 roku straciliśmy zaledwie 12 goli i jedenaście razy udało się nam zachować czyste konto, włączając w tą liczbę mecz z Evertonem na Anfield.
Byłem wystarczająco silny, by poradzić sobie z ich fanami i zakończyłem sezon w dobrym nastroju.
Gdy w kwietniu 2010 roku podpisałem sześcioletni kontrakt, kluczowym czynnikiem była moja wiara w klub, mająca większe znaczenie niż wątpliwości. Jednak już w lipcu, zaledwie trzy miesiące później, miałem podstawy, by zadać sobie pytanie czy postąpiłem dobrze.
Swoją przyszłość związałem z Liverpoolem, ponieważ uważałem, iż jestem mu to winien. Liverpool sprowadził mnie do Anglii, pozwolił poprawić się jako bramkarz, umożliwił grę w finale Ligi Mistrzów, dał możliwość życia w nowym kraju mi i mojej rodzinie. W moich oczach, miałem wobec klubu dług. Nieważne ile ja zrobiłem dla Liverpoolu, klub zrobił dla mnie więcej, a gdy przyszedł czas na wypełnienie swojego zobowiązania, wypełniłem swoje zadanie, pomimo pewnych obaw. Była to sprawa honoru oraz dumy, wynikającej z faktu, iż Liverpool postrzega mnie jako kluczowego piłkarza, którego chciał zatrzymać na wyjątkowo długi czas.
Innym znaczącym czynnikiem były uwielbienie i sympatia, jakimi darzyli mnie kibice od pierwszego dnia, w którym założyłem koszulkę ze słynnym Liverbirdem. Pamiętam konferencję prasową, która odbyła się zaraz po podpisaniu przeze mnie kontraktu. Dziennikarz zapytał mnie: "Dlaczego wiążesz się z Liverpoolem na tak długi czas w niezwykle ważnym momencie twojej kariery, kiedy w klubie dzieje się bardzo źle?"
Pytanie było jak najbardziej na miejscu, ja jednak widziałem to inaczej. Przynajmniej nie w tym stopniu. Odpowiedziałem reporterowi, że nie poświęceniem, lecz przywilejem jest otrzymanie wieloletniego kontraktu i oznacza to, iż Liverpool we mnie wierzy. Nie walczyliśmy może o trofea, nasze długi stale wzrastały, a niepewność udzielała się wszystkim. Wciąż jednak był to Liverpool, a według moich zasad, przedłużenie kontraktu powinno być honorem. Wtedy nie był to może najlepszy klub, ale nadal odpowiedni dla mnie.
Tak więc, gdy podpisałem kontrakt liczyłem, że lepsze czasy czekają tuż za rogiem, a uczucie to podsycały obietnice wydawane przez ludzi z Anfield. Nie zabrało mi wiele czasu zdanie sobie sprawy, że wypowiadali oni puste słowa. Czułem się zdradzony.
W tym czasie, jak z pewnością pamiętacie, właściciele walczyli z wszystkimi wokół, długi wymykały się spod kontroli, a zmiana menedżera potęgowała wrażenie, że zmierzamy donikąd. Zamiast lepiej, było coraz gorzej.
Klub szedł przez burzę, a co gorsze z mojego osobistego punktu widzenia, działo się to w czasie, gdy przeżywałem jeden z najwspanialszych momentów swojej kariery. Byłem niezmiernie szczęśliwy po zdobyciu z Hiszpanią mistrzostwa świata, ale w jednej chwili radość zamieniła się w rozpacz, gdy zrozumiałem, jak szybko Liverpool zmierza na dno.
Powróciły wątpliwości, wywołane złamanymi obietnicami, teraz podsycane przez zainteresowanie największego rywala z Premier League. Arsenal gotowy był do zaoferowania mi ucieczki z pogrążonego w chaosie Liverpoolu.
Ponownie pomyślałem o sytuacji w klubie. Nie mogłem powstrzymać się przed zadawaniem sobie pytania, jak wiele czasu zajmie nam powrót na poziom liczącej się drużyny. Straciliśmy równowagę zarówno na boisku, jak i poza nim, więc odpowiedź na to pytanie nie była prosta. Jak każdy piłkarz, chcę zdobywać puchary, w końcu to jeden z głównych powodów, dla których przybyłem do Liverpoolu, a wtedy wydawało się, że jesteśmy od tego dalej niż kiedykolwiek.
Gdy w kwietniu przedłużałem swój kontrakt wiedziałem, że nie zakwalifikujemy się nawet do Ligi Mistrzów, tak zły sezon rozgrywaliśmy. Nawet jeśli wciąż powtarzałem sobie, że nie ma to znaczenia, to tylko połowa prawdy. Gra w Europie jest jednym z najważniejszych celów i miałem nadzieję, że w Lidze Europy spędzimy zaledwie jeden sezon.
Tak bardzo liczyłem na odbudowę. Wracając do tamtych dni, może wydawać się to szalone, ponieważ przez wszystko to, co zdarzyło sie latem 2010 roku, Liverpool znalazł się na nagłówkach gazet z powodów nie napawających dumą. Moje podejście brzmiało JESTEŚMY LIVERPOOLEM i częściowo zaczęliśmy ponownie zachowywać się, jak wielki klub, niezależnie od skali pozaboiskowych problemów. Musimy walczyć o tytuły, ponieważ klubowi chodzi tylko o to.
Problem polegał na tym, że w lipcu zdałem sobie sprawę, iż to zwyczajnie niemożliwe. Wiedziałem, że powrót do wielkiej czwórki Premier League będzie wyjątkowo trudnym zadaniem, gdyż nasi rywale znacznie nas wyprzedzili.
W rzeczywistości, można nawet powiedzieć, że to my się cofaliśmy. Drugie lato z rzędu upłynęło pod znakiem odejścia jednego z najważniejszych piłkarzy, ponieważ Javier Mascherano poszedł w ślady Xabiego Alonso i podpisał kontrakt z Barceloną. Xabi odszedł rok wcześniej do Realu Madryt i tak naprawdę nikt nigdy go nie zastąpił. Nie muszę dodawać, iż nie na to liczyłem.
Z mojego punktu widzenia, były dwie strony podpisania kontraktu. Po pierwsze, klub chciał pokazać, że jestem jednym z kluczowych członków składu, a ja w zamian uzyskałem zapewnienie o rychłym progresie. Nic takiego się nie stało, a tym co frustrowało mnie jeszcze bardziej był fakt, że jeszcze przed kopnięciem piłki wiedzieliśmy, iż czeka nas bardzo długi sezon.
Okres przygotowawczy powinien być optymistycznym czasem, a ja naprawdę chciałem zachować pozytywne podejście, jednak uniemożliwiało to wszystko, co działo się wokół. Klub wystawiono na sprzedaż, ponieważ banki chciały pozbyć się Toma Hicksa i Geaorge Gilletta, tonęliśmy w ogromnych długach, Roy Hodgson zastąpił na stanowisku Rafę Beniteza, jednak było dla niego zbyt późno, by zbudować zespół. Nastrój w klubie nie był najlepszy.
Determinację Arsenalu udowodniła oferta w wysokości 20 milionów funtów, fenomenalna jeśli mowa o bramkarzu. Część mnie podpowiadała, że mam prawo pomyśleć o swojej przyszłości, nawet jeśli robiłem to z ciężkim sercem.
Poprzedni sezon, 2009/2010, zakończyłem wiedząc o odejściu Rafy, ale z nadzieją, iż wszystko zostanie załatwione na tyle szybko, by nowy menedżer mógł zrobić coś z drużyną, która zakończyła ligowe rozgrywki na dalekim, siódmym miejscu.
Gdy nic takiego się nie stało, a inne kłopoty stały się jeszcze poważniejsze, oferta Arsenalu wydała się atrakcyjna. Grali w Lidze Mistrzów i byli prawie pewni ponownego zakwalifikowania się do tych rozgrywek. O nas nie można było powiedzieć tego samego, więc zacząłem się zastanawiać.
Nigdzie jednak nie odszedłem. Po otrzymaniu oferty, Liverpool szybko ją odrzucił. W przyszłości do niczego więcej nie doszło, ponieważ zarząd nie był zainteresowany transferem.
Nie było tak, ponieważ powiedziano mi, iż jestem zbyt dobrym golkiperem, by się mnie pozbyć lub dlatego, że klub nie mógł sobie pozwolić na moją sprzedaż niezależnie od kwoty odstępnego. Prawdziwy powód pozostawił u mnie poczucie niezadowolenia.
Usłyszałem, że moja obecność w Liverpoolu, podobnie jak w przypadku kilku innych zawodników, będzie kluczowa przy sprzedaży klubu. To samo stało się z Fernando Torresem. Chcieli nas zatrzymać, żeby móc sprzedać klub.
Ludzie krytykują niektórych piłkarzy, oskarżając ich o pogoń za pieniędzmi. Mogę zapewnić, że kluby piłkarskie działają w ten sam sposób. Kiedy są zadowolone z zawodnika, wszystko znajduje się w jak najlepszym porządku, ale gdy zapada decyzja o pozwoleniu na odejście, jesteś na straconej pozycji. Kiedy więc złożona zostaje sensowna oferta z szanowanego klubu, jak Arsenal, myślę, że powinniśmy dostawać szansę na rozważenie jej. Tym razem byłem jej pozbawiony i musiałem zaakceptować tą sytuację.
Ową wiadomość przekazał mi Christian Purslow, który stanowisko dyrektora zarządzającego piastował od czerwca 2009 roku. Z tego co wiedziałem, nigdy nie pracował w futbolu, jednak był jednym z tych, którzy oświadczyli mi, iż z wymienionych przeze mnie wcześniej powodów nie mogę odejść. Purslow powiedział, że nie pozwoli na transfer jakiegokolwiek zawodnika o wielkim nazwisku, co jednak nie okazało się prawdą. W końcu Liverpool sprzedał Mascherano.
Patrząc wstecz, wciąż nie mam pojęcia, co powinienem myśleć o Purslowie. Rozumiem, że jego zadaniem było znalezienie nowych właścicieli i próba sprzedaży klubu, choć jednocześnie podejmował niezwykle istotne decyzje, które nigdy nie powinny zapaść. Mógł być znakomitą osobą, jeśli chodzi o osiągnięcia w biznesie, jednak poziom jego wiedzy na temat piłki nożnej nie pozwalał na właściwe zarządzanie klubem. Nie znam zbyt dobrze Damiena Comollego, ponieważ jest na Anfield od niedawna, ale jego zatrudnienie na stanowisko dyrektora piłkarskiego wydaje się sensowne, ponieważ pracuje w sporcie od wielu lat.
Purslow nie mógł pochwalić się takimi osiągnięciami i każdy, kto cofnie się do letnich miesięcy roku 2010 i podjętych wtedy działań zauważy, iż nie były one korzystne dla Liverpoolu.
Pomimo wszystkich tych czynników oraz poczucia, że klub nie zmierza we właściwym kierunku, nigdy nie nadszedł moment, w którym powiedziałem, iż muszę odejść. W pewnym momencie jedna z gazet napisała o mojej rzekomej prośbie o transfer, ale w rzeczywistości nigdy do niczego takiego nie doszło. To doniesienie niezmiernie mnie zirytowało, ponieważ nie chciałem, aby fani myśleli, iż domagam się przenosin.
Będę jednak szczery. Moja odmowa nie oznaczała, że zniknęły wszelkie wątpliwości.
Nasza forma obniżała się za kadencji Hodgsona, a pod koniec grudnia przeżywałem największy kryzys.
Niezależnie jak pozytywnie nastawiony starałem się być, nie mogłem pozbyć się poczucia, że zmierzamy donikąd. Groziła nam nawet perspektywa walki o utrzymanie, po bolesnych porażkach z Blackpool i Wolverhampton Wanderers na Anfield oraz fatalnych wynikach w meczach wyjazdowych. Przegraliśmy na Goodison i dwukrotnie w Manchesterze, nie wspominając o żałosnych wyprawach na stadiony Tottenhamu, Newcastle i Stoke. To wszystko zaledwie w pierwszej połowie sezonu.
Do wszystkiego starałem się podchodzić z dystansem, jednak szło nam źle. Ciężko było mi pogodzić się z faktem, że w krótkim czasie z drużyny walczącej o tytuł, staliśmy się zespołem dna tabeli.
Ponieważ ja i cały Liverpool przeżywaliśmy kryzys, nie dziwiły pojawiające się pytania. Tym razem jednak, sytuacja była zgoła odmienna.
Po tym, jak latem zgłaszał się po mnie Arsenal, a przedstawiciele klubu nie wyrazili zgody na transfer, poprosiłem i zarazem otrzymałem, klauzulę wykupu w swoim kontrakcie. Oznaczało to, iż będę mógł odejść, jeśli tylko Liverpool otrzyma ofertę w wysokości 20 milionów funtów.
Myślałem, że jeśli Liverpool nie będzie potrafił poprawić swojej sytuacji i pokazać, że jest w stanie powrócić w należne mu miejsce, będę musiał wysunąć na pierwszy plan swoją własną karierę.
Klauzula ta była swojego rodzaju polisą ubezpieczeniową, niczym więcej. Chodziło o to, by kiedy sytuacja stanie się jeszcze gorsza, istniała opcja odejścia, a klub otrzymałby w zamian dużą kwotę pieniędzy, trzykrotnie większą od tej, jaka wpłynęła na konto Villarreal w 2005 roku.
W międzyczasie przyszła zima, a ja stałem się zmęczony z powodu kłamstw i złamanych obietnic, jakie nam składano. Po tym, jak latem usłyszeliśmy, że budowany będzie zespół, który powróci do Ligi Mistrzów, ból wywoływało wrażenie, że jedyną ligą, w jakiej możemy się znaleźć jest Championship.
Byłem także niezadowolony ze stylu futbolu, jaki prezentowaliśmy za kadencji Hodgsona, ponieważ zwyczajnie mi nie odpowiadał.
Ponownie zacząłem zastanawiać się nad swoją przyszłością, choć tym razem było to gorsze, ponieważ trudniej było mi znaleźć argumenty przemawiające za pozostaniem na Anfield. Był to sprawdzian tego, jak długo jestem w stanie grać w klubie znajdującym się w wielkim niebezpieczeństwie, wynikającym z kumulujących się przez dwa lata problemów. Moja lojalność została wystawiona na próbę i potrzebowałem kogoś lub czegoś, co pokaże mi, że jest jeszcze nadzieja na szczęśliwą przyszłość.
Po raz kolejny, znajdując się na krawędzi, wszystko potoczyło się dobrze, a wiosną wiedziałem, że nigdzie nie odejdę. Mógłbym wymieniać niezliczone powody takiej decyzji, ale zdecydowanie najważniejszy był wpływ mojej rodziny.
Moja żona, Yolanda, błagała mnie wtedy o pozostanie w Liverpoolu, ponieważ ona i dzieci byli tutaj tak szczęśliwi.
Odkąd przenieśliśmy się do Merseyside, spotkaliśmy wielu wspaniałych ludzi, którzy obdarzyli nas życzliwością i na zawsze już pozostaną naszymi przyjaciółmi. Nasze życie zmieniło się na lepsze, jeśli porówna się je do pierwszych dni spędzonych tutaj. Yolanda była przeciwna opuszczaniu tego miejsca i zostawianiu wszystkiego za sobą.
Nie mogę podważać wagi tego podejścia, ponieważ być może, gdyby moja żona tak dobrze się nie zadomowiła i chciała, abyśmy spróbowali czegoś nowego w innym miejscu, mieście lub kraju, mogłoby to okazać się kluczowe dla mojej decyzji. Tak się jednak nie stało. Wiedziała co oznacza Liverpool, nie tylko dla niej, ale dla każdego z nas. To nasz dom i wyjątkowe miejsce. Chociaż miała świadomość, iż rozważam transfer ze względu na sytuację w klubie, pomogła sprawić, by moje myśli nigdy nie stały się poważne.
Istotne okazały się również inne czynniki. Fenway Sports Group wykupiła klub, a nowi właściciele odegrali kluczową rolę w podjęciu przeze mnie ostatecznej decyzji.
Nie tylko przejęli Liverpool od znienawidzonych Hicksa i Gilletta, ale również rozpoczęli jego ogólne wzmacnianie, czego pierwszym dowodem było zatrudnienia w styczniu 2011 roku nowego menedżera, Kenny'ego Dalglisha. Wszyscy zawodnicy z nadzieją spojrzeli w przyszłość.
W futbolu nic nie jest pewne, zwłaszcza w Anglii, gdzie liga jest niezwykle wyrównana, jednak poprawa, jaka miała miejsce na boisku i poza nim w drugiej części sezonu 2010/2011 sprawiła, iż ponownie czułem, że Liverpool może być znowu wielki. Był moment, kiedy owo uczucie zupełnie zniknęło i wiem, że nie byłem wyjątkiem. Mogłem zobaczyć to na twarzach kolegów z drużyny, w nastroju panującym w klubie oraz kibicach, zdesperowanych by wreszcie wszystko zmieniło się na lepsze.
Tak więc, kiedy wróciło wyczekiwane poczucie zadowolenia, oznaczało ono dla mnie bardzo wiele, ponieważ wiedziałem, że klub jest na dobrej drodze. Właściciele udowodnili to, wydając podczas styczniowego okienka transferowego 35 milionów funtów na Andy'ego Carrolla i 23 miliony na Luisa Suareza, po tym jak mój wielki przyjaciel, Fernando Torres, odszedł do Chelsea za sumę 50 milionów. Był to jasny sygnał naszych intencji, którego ja i wiele osób od dawna pragnęliśmy. Jasne stało się, iż pomimo wszystkich naszych problemów, wciąż możemy rywalizować na rynku transferowym i być klubem atrakcyjnym dla najlepszych piłkarzy.
Od tamtego czasu wszystko układa się dobrze. Podpisanie umowy z nowym producentem koszulek, Warrior, miejmy nadzieję, zapewni nam więcej pieniędzy. Dokonano wielkich transferów, a nastrój w klubie zupełnie się zmienił. Jeśli będziemy utrzymywać progres, czego chcą wszyscy, może uda nam się spełnić nasze sportowe ambicje i oczekiwania, wynikające z historii Liverpoolu.
W pewnym momencie tamtego dramatycznego sezonu, Damien Comolli poprosił mnie o spotkanie, ponieważ przeczytał w prasie, że nie jestem szczęśliwy i chcę odejść. Zapytał "Zamierzasz zostać czy zmienić klub? Możesz mi wszystko wyjaśnić, ponieważ nie wydaje mi się, żebyś był zadowolony."
Byłem z nim bardzo szczery i przyznałem, że ma rację. Nie byłem szczęśliwy. Konieczne było, aby przekonał mnie co do słuszności swoich zamiarów i planów odbudowy klubu wraz z właścicielami.
Wiedziałem, że czekają na mnie inne zespoły, ale nie dawałem im jakichkolwiek znaków, dopóki nie porozmawiałem z Damienem. W głębi serca byłem zdesperowany, by jego słowa okazały się wystarczające i przekonały mnie do pozostania na Anfield.
Powiedział mi o pomysłach właścicieli, ich dalekosiężnych planach oraz o tym, że Kenny otrzyma 3-letni kontrakt. Byłem tym usatysfakcjonowany, a gdy przyznał, iż latem zamierza wydać sporo pieniędzy, aby powrócić do wielkiej czwórki i odzyskać swoją pozycję w Lidze Mistrzów, nie potrzebowałem niczego więcej.
Przez cały ten czas, jedyne czego chciałem dla swojej przyszłości, to spędzić ją w Liverpoolu. Nie miałem zamiaru odchodzić do Arsenalu czy gdziekolwiek indziej. Nie chciałem opuszczać klubu, który kochałem i w którym czułem się uwielbiany, zwłaszcza przez kibiców. Nie chciałem wyjeżdżać z miasta, które moja rodzina nazywała domem i gdzie moje dzieci chodziły do szkoły. Nie chciałem żadnej z tych rzeczy.
Jedne czego pragnąłem, to aby klub zachowywał się jak prawdziwy Liverpool, ten fantastyczny zespół z przeszłości. Byłem świadomy zainteresowania ze strony innych, ale nigdy nie prosiłem o pozwolenie na odejście.
Przekonałem się więc, jakie są obie strony medalu. Czułem, że być może dla własnej kariery i dla dobra klubu będę musiał opuścić Liverpool.
Żadne z tych doświadczeń nie było przyjemne. Mam szczęście, że w trudnych chwilach było wokół mnie wiele życzliwych osób. Trzy razy mogłem odejść, ale tego nie zrobiłem.
W pewien sposób mówi to wiele o Liverpoolu oraz wpływie, jaki klub na mnie wywiera. Nawet podczas największych kryzysów miałem niebywałe pragnienie pozostania tutaj i oczekiwania na ponowne sukcesy.
Jestem jednak również realistą. Podobnie jak każdy piłkarz wiem, że futbol się zmienia i zawsze wszystko zależy od tego, co zapisane jest w tabeli. W sześć miesięcy mogłem popaść w niełaskę. Liczę, że nigdy do tego nie dojdzie, ponieważ mam to szczęście, iż z fanami łączą mnie wspaniałe relacje. Wszystko jest jednak możliwe.
Właśnie dlatego żaden piłkarz nie może powiedzieć, że już na zawsze pozostanie w danym klubie, nawet takim jak Liverpool. Nikt nie powinien stwierdzać, że nigdy nie zagra w innym zespole.
Dla klubów to biznes, a dla piłkarzy praca, chociaż dla mnie bycie piłkarzem Liverpoolu to raczej praca z miłości.
Zawsze na pierwszym miejscu stawiam rodzinę, jednak Liverpool jest moim klubem, a najbliżsi są tutaj szczęśliwi. Teraz nie myślałbym o odejściu.
Na szczęście ten czas przeminął. Chwiałem się stojąc na skraju przepaści, ale nie spadłem z krawędzi.
Pepe Reina, Tony Barrett
Tłumaczenie: Olka
Autobiografia
Komentarze (6)
PEPE REINA!