Kartka z historii
Tylko w ten sposób można rozpocząć tę historię: "Ee-aya-addio, Liverpool won the Cup. The best team won the Cup. Football won the Cup. Eee-aye-addio, Frank McGhee was wrong. Frank McGhee’s a clot…"
Wydaje mi się, że właśnie to usłyszałem od najbardziej rozśpiewanej, rozkołysanej i aktywnej grupy kibiców, która w taki właśnie sposób wyrażała swoją radość na ulicach Londynu, powracając z Wembley.
Ostateczne wierzgnięcie ku chwale
Jest tylko jedna rzecz słodsza niż zdobycie Pucharu – jest to zwycięstwo, tak zasłużone, jak zasłużył na nie Liverpool w tym szczególnym, majowym dniu, który stał się dla nich paradą triumfu, a sygnałem wołania o pomoc dla Leeds, którzy nie tylko wyglądali na przegranych, ale także na zdecydowanie gorszych.
Liverpool zrobił coś więcej niż wygrał tylko mecz. Wyratował go z bagna przeciętności niezapomnianymi występami indywidualności. Lewa strona środkowej linii należała do Williego Stevensona, który pustoszył szeregi rywala swoimi podaniami niby ostrza. Jego dogrania z marszu trafiały do celu i miały w sobie elegancję szpady, która wyprowadzała wściekłe pchnięcia głęboko w skrzydła Leeds.
Chłodna odwaga
Lewy obrońca, Gerry Byrne, który grał z usztywnionym prawym ramieniem, żeby zminimalizować fale bólu wydobywające się z kontuzjowanego barku znosił je z tak chłodną odwagą, że rywale nigdy by się nie mogli czegoś takiego spodziewać. Nie, żeby w ogóle mogło to pomóc Leeds.
Na lewej obronie grał Tommy Smith, nieugięta maczuga destrukcji, a na lewym skrzydle Peter Thompson władczo domagający się uwagi dwóch obrońców, który wykpiwał ich próby stawienia mu czoła.
Nawet ci zawodnicy, pretendujący do rangi gigantów dnia, którzy przedarli się przez bariery defensywnej taktyki, niewiele mogli zrobić na początku. Jeżeli była kiedykolwiek jakaś nudniejsza pierwsza połowa rozegrana na Wembley, cieszę się, że nie było mnie na niej. Przez zbyt długi czas wydawało się, że mecz ten nie będzie miał zwycięzcy, a przegranym będzie futbol.
Gra zaczęła się od zbyt ostrożnej obrony ośmioma zawodnikami bojaźliwie ustawionymi z daleka od trzech graczy w ataku. Żadna z drużyn nie ryzykowała wyjścia ze strachu przed utratą bramki. Leeds byli w tym gorsi – byli gorsi we wszystkim. Wychodzili tylko wtedy, kiedy nadarzyła im się rzadka okazja wykonania rzutu rożnego.
Tylko tutaj sędzia Bill Clements popełnił błędy w przyzwoicie prowadzonym spotkaniu, ponieważ nie zainterweniował kiedy pomocnik Liverpoolu, Geoff Strong wyraźnie grzmotnął i zatrzymał w ten sposób pomocnika Leeds, Jacka Charltona, który zawsze sieje zagrożenie w takich sytuacjach.
Minęło 27 minut zanim bramkarz Leeds, Gary Sprake musiał wygiąć plecy, żeby opanować pierwszy strzał na bramkę w tym meczu. Dobitej przez taktykę grze tęskno było za ryzykiem i wyobraźnią. Minęło kolejne 20 minut, zanim Sprake po raz kolejny – tym razem znakomicie obronił strzał śmiałego Rogera Hunta.
Optymizm
Jedyną zachęcającą atrakcją w przerwie spotkania, było przekonanie, że druga połowa nie może być gorsza – optymizm w pełni usprawiedliwiony, ponieważ Liverpool odrzucił defensywną strategię i zaatakował hordami.
Zepchnięte Leeds wycofało się; wszyscy cięgle biegali pod własną bramkę NIE po to, żeby stawić im czoło, ale żeby postawić kolejną przeszkodę na drodze Liverpoolu.
Straciłem już rachubę, ile razy piłka była wybijana w dzikiej panice poza pole – prosto pod nogi zawodników Liverpoolu. Zwykle robił tak Stevenson, ale także często zdarzało się to Gerry’emu „the Pacemakerowi” Byrne’owi i Chrisowi „the Cool” Lawlerowi. Pomino tego, Liverpool przy całej swojej przewadze nie był w stanie przejść przez ścianę Leeds.
Lewy skrzydłowy, Peter Thompson, nieuchwytny jak nigdy z piłką przy nodze, nadal próbował przeciąć prawie całkowicie zatłoczone pole karne nie dające cienia nadziei na powodzenie.
ZMUSIŁ jednak Sprake’a, jednego spośród kliku graczy Leeds w polu karnym do zaprezentowania prawdziwych umiejętności – dwóch widowiskowych obron.
W doliczonym czasie gry w szeregach Leeds dały o sobie znać oczywiste efekty tłuczenia się po boisku. Ich słynna fizyczna wytrzymałość niemal dosłownie odpłynęła. Widać to było szczególnie w 93. minucie, kiedy Stevenson śmignął ze swoich pchnięciem, posłał Byrne’a przez lukę z lewej strony, a obrońca przyjął piłkę z takim niezwykłym spokojem, że Hunt mógł zatrzymać się i poczekać aż piłka przeleci przez linię bramki.
Przez cały ten czas, Leeds nie zrobiło niczego. Ich wyczerpujące najazdy były nieefektywne, ponieważ ustawiany przez Bobby’ego Collinsa zespół grał zbyt defensywne – Nie stworzysz wielu bramkowych sytuacji 20 metrów od własnej linii – taki był zjadliwy komentarz kapitana Liverpoolu, Rona Yeatsa.
Kiedy więc środkowy obrońca, Alan Peacock zajął się kolejną wartościową akcją i kolejnym napastnikiem – prawoskrzydłowym Jimem Storriem – powłóczącą nogami kaleką, w Leeds zaczęto zerkać na Alberta Johannesona, lewego skrzydłowego – i tym razem na próżno.
Kolorowy Południowoafrykańczyk, potencjalnie najbardziej utalentowany drybler Leeds był największym rozczarowaniem. Widocznie zabrakło mu instynktu wykorzystania wielkich okazji. Zbyt często zwalniał i nawet te szanse, w których mógł wygrać piłkę zostały zredukowane do „oddanych bez walki”.
Tym razem jednak Leeds – tymczasowo – uratowało dwóch piłkarzy w białych koszulkach, którzy poważnie walczyli o indywidualny honor. Duch krucjaty posłał Charltona po podanie z lewej strony, które skierował na prawą połowę, gdzie Billy Brenner wyrównał w 11. minucie doliczonego czasu.
Zdrętwiałe nogi
Pomimo tego, że Brenner wykrzesał ostatnie rezerwy energii, żeby jeszcze ciężej, szybciej i dłużej pracować na boisku od wszystkich zawodników wokół niego, a zawodnikom Liverpoolu zaczęły doskwierać objawy zdrętwiałych nóg, była jeszcze jakaś sprawiedliwość na tym świecie.
Liverpool, który dokonał już tyle, żeby wygrać 10 zwykłych meczów, wygrał to spotkanie w 112. minucie i uargumentował swoje roszczenia do pierwszego miejsca na jakiejkolwiek liście najlepszych zespołów czasów powojennych.
Prawy pomocnik, Ian Callaghan, który nie dał po sobie poznać żadnych śladów po kontuzji kostki, która poddała w wątpliwość jego obecność jeszcze dwa tygodnie przed finałem – odwrócił się delikatnie omijając obrońcę Williego Bella, kiedy ten przyjmował podanie od Smitha… Wtedy środkowy napastnik, Ian St. John zmienił kierunek, podbiegł do piłki i uderzył głową do bramki.
Ee-aye-addio Yes, this time Liverpool really had won the Cup.
Frank McGhee
3 maja 1965
Komentarze (2)
Jak Enrique będzie potrafił utrzymać formę może też zasłuży sobie na takie określenia :).