Przemowa z czerwonego narożnika
Jak przekonał się na własnej skórze AC Milan w finale Ligi Mistrzów z 2005 roku, niewiele jest limitów co do tego, jak dużo osiągnąć może Steven Gerrard w pięć minut.
Siedem lat temu w Stambule wystarczyło to na strzelenie bramki, która była iskrą zapłonową dla jednego z najwspanialszych powrotów w historii piłki nożnej, a także do wywalczenia rzutu karnego, który dokończył dzieła.
W tym tygodniu w Melwood, ośrodku treningowym Liverpoolu, w czasie przygotowań na rewanżowy mecz w półfinale Carling Cup, potrzeba było tylko 300 sekund, aby talizman The Reds wygłosił żarliwą deklarację mającą na celu rozwiać wszelkie wątpliwości dotyczące klubu, którego jest kapitanem.
Podstawowe pytanie było proste: czy w świetle upokarzającej porażki w sobotnim meczu z Boltonem Liverpool powinien zweryfikować cele, które postawił sobie na początku sezonu?
Gerrard odpowiedział na nie wystarczająco dobrze podkreślając, że jeśli Liverpool będzie bardziej bezwzględny to wciąż ma szansę na zajęcie miejsca w czołowej czwórce, którego pragną, oraz na puchary, o które zabiegają.
Jednak coś wewnątrz Gerrarda, gracza znanego z myślenia o sobie i swoim klubie w znacznie szerszym kontekście niż inni, podpowiedziało mu, że nie powiedział wszystkiego, co powiedzieć było trzeba.
Zadano sześć kolejnych pytaniach, na które odpowiedział ze swoją typową szczerością i optymizmem, zanim wewnętrzna kontemplacja kapitana doprowadziła do nieuchronnego przerwania wywiadu pięć minut po zapytaniu, które wywołało falę duchowych przemyśleń.
- Czy mógłbym wrócić do pytania o nasze cele z początku sezonu? - zapytał Steven.
- Naszymi celami było zajęcie miejsca w czołowej czwórce oraz dwie długie przygody w pucharach i to wciąż jest możliwe. Po co je zmieniać? Dlaczego wołamy o zmiany?
- Jesteśmy sześć punktów za czwartą drużyną, a do końca sezonu mamy 16 meczy. Chyba nie chcecie mi powiedzieć, że ta drużyna i piłkarze, których tu mamy, nie są w stanie tego nadrobić? Drużyny, z którymi rywalizujemy, to nie są roboty, nie grają ciągle tak samo dobrze. Manchester United przegrał z Newcastle 3:0, Chelsea zaliczyła remis z Norwich, a Arsenal przegrał ostatnie trzy mecze.
- Czemu więc nie jest to możliwe? Czemu wszyscy domagają się zmian? Nie zrozumcie mnie źle, nie wszystko jest tutaj wspaniale. Prowadzimy walkę o czwarte miejsce, ale walczyliśmy również na początku sezonu, kiedy ogłaszaliśmy ludziom nasze cele na obecną kampanię.
- Oczywiście, że przed każdym sezonem zastanawiasz się czy możesz włączyć się do walki o tytuł. Obecnie nie możemy. Jednak na koniec tego tygodnia możemy mieć zagwarantowany finał na Wembley, jak również być w piątej rundzie Pucharu Anglii i tracić sześć punktów do czwartej lokaty.
- Przeciwny scenariusz to inna bajka, ale w dużych klubach piłkarskich zdarzają się wielkie tygodnie i to jest jeden z nich.
W środowy wieczór na Anfield Liverpool będzie miał szansę zrealizować jeden ze swoich głównych celów. Jeśli obronią lub powiększą swoje prowadzenie 1:0 z pierwszego meczu z Manchesterem City, to zagrają w swoim pierwszym finale krajowego pucharu od sześciu lat i po raz pierwszy od szesnastu lat wyjdą na murawę Wembley.
Biorąc pod uwagę, że w tym samym momencie zeszłego sezonu byli oni już poza oboma pucharami i usilnie dążyli do wydostania się z czeluści dolnej części tabeli Barclays Premier League, postęp Liverpoolu jest widoczny gołym okiem, chociażby okropny występ przeciwko Boltonowi był wpadką, która zasiała zwątpienie nawet w szeregach najbardziej zagorzałych kibiców.
Jednakże żądania zmian nie przeniknęły ani do szatni, ani do zarządu na Anfield. Decyzja Kenny'ego Dalglisha o zwalczeniu swojego dotychczasowego nawyku menedżerskiego do poklepywania piłkarzy po porażce 3:1 została zaakceptowana jako terapia wstrząsowa i rzeczywiście nią była. Spowodowała zwarcie szyków, z Gerrardem stojącym na czele.
- Jeśli jako grupa prezentujesz się tak, jak my to zrobiliśmy, musisz spodziewać się krytyki, zwłaszcza od własnego menedżera - powiedział Gerrard.
- To jego praca i musimy być wystarczająco twardzi by przełknąć gorzkie słowa i pokazać, że potrafimy odpowiednio zareagować, ponieważ takie występy - indywidualnie i zespołowo - nigdy nie będą wystarczająco dobre w tym klubie.
- Nigdy nie można prezentować takiej formy w Liverpoolu. Musisz wygrywać każdy mecz. Wymaga się od ciebie stałej, dobrej gry. Nowe osoby w drużynie lepiej to zrozumieją po tak słabym występie. Nie ma na to miejsca w Liverpoolu. Fani tego nie zaakceptują. Nie można tak grać. W przeciwnym wypadku zostaniemy okrzyczani i skrytykowani przez własnego menedżera, czego wszyscy właśnie doświadczyliśmy.
- Pod wodzą Kenny'ego mieliśmy wiele dni tego typu. Jednak to był chyba pierwszy raz, kiedy jako drużyna nie byliśmy wystarczająco dobrzy i musimy zaakceptować jego krytykę. Dla mnie - i mam nadzieję, że inni myślą tak samo, jestem pewny, że tak jest - jesteśmy dużymi facetami i sobie z tym poradzimy.
- Musimy spojrzeć co zrobiliśmy źle i odpowiednio zareagować, a przede wszystkim pokazać tą reakcję już w środę, bo czeka nas ogromnie ważny mecz. Jeśli zagramy tak samo z Manchesterem City, nie będzie żadnej podróży na Wembley.
Gerrard zdaje sobie sprawę z atmosfery powątpiewania w Liverpoolu i nawet jeśli nie mówi tego wprost, wie także o tym, że trzy wielkie letnie zakupy wciąż muszą udowodnić swoją wartość. Jednak odpiera zarzuty o brak jakości w drużynie.
- Ci zawodnicy znają siebie. Wiedzą jak grają, widzą w jakiej są formie. Mogę powiedzieć tylko tyle, że pracują bardzo ciężko by występować na odpowiednim poziomie. Nie poddają się, nie rzucają ręcznika. Może potrzebują trochę szczęścia, czegoś, co odmieni ich sytuację i będą mogli od tego momentu zacząć grać na swoim normalnym poziomie. Wszyscy wiemy, że piłkarze, o których wspominacie, to wspaniali zawodnicy.
Jedynie czas pokaże jak dobrzy są, jednak dzisiaj, tak jak w Stambule i przy wielu innych okazjach, Gerrard jest w Liverpoolu tym, który ma rozproszyć czarne chmury zbierające się nad klubem od soboty. Miejsce w finale Carling Cup - pucharu, który był jego pierwszy trofeum w barwach Liverpoolu - czeka, jednak to nie wystarczy zawodnikowi, którego nigdy nie zadowalał sam udział w zawodach.
- Co by znaczyło dla mnie poprowadzenie Liverpoolu na Wembley? Nic. Jednak uniesienie pucharu na Wembley byłoby spełnieniem marzeń. Jeśli wyprowadzę klub na mecz i przegramy, wtedy zapamiętam to w zły sposób. Dostać się na Wembley to cel. Wygrać - marzenie.
Tony Barrett
Komentarze (1)