Pamiętny dzień w Londynie
"Koniec trasy!". Wraz z tymi słowami konduktora, na świecie zapanował chaos. Temu chaosowi towarzyszyły dociekliwe spojrzenia w stronę kolorowej sieci na ścianie.
Na pogardę Londyńczyków, zadających sobie odwieczne pytanie, jak wielu Scouserów potrzeba, by obsłużyć automat z biletami, odpowiedziano przez zaciśnięte zęby.
Liverpool już tam był. Byli tam aby zagrać z Brighton i Chelsea, wcześniej z Arsenalem, Spurs i Fulham. W poprzednich sezonach z West Hamem, Charlton, Crystal Palace i Millwall.
Jednak co ważniejsze, Liverpool był tam, by zagrać na Wembley. Zgiełk, mapy linii metra i obcość - wszystko wydawało się tak znajome.
Od ostatniego występu Liverpoolu na Wembley minęło 16 lat. W poprzednim wcieleniu klub pojawiał się tam tak często, że baner "Occupy Wembley" prezentował się idealnie w towarzystwie Bliźniaczych Wież.
Owe Bliźniacze Wieże zostały teraz co prawda zastąpione gigantycznym łukiem, a pojemność stadionu wzrosła, jednak Wembley wciąż pozostaje synonimem pucharów i sukcesu.
Normalnie nie ma znaczenia to, że drzwi w metrze Centralnego Londynu zamykają się teraz szybciej, a na drogocenne czerwone krzesełko można dotrzeć windą. Jednak dla 40 tysięcy zgromadzonych na stadionie, gdzie Liverpool grał swój pierwszy od pięciu lat finał, miało to wielką wagę.
Podobnie jak w Cardiff czy Stambule, niewielu przejmowało się tym, w jakim stopniu stadion przypominał ten ze zdjęć, niewielu zwracało uwagę na to, że w nocy mogą wydać na napoje 30 funtów. Jedyną sprawą, na jaką zwracali uwagę kibice Liverpoolu był obiekt, który miał ugościć ich drużynę i stać się sceną triumfu. Potem chcieli zakończenie tego drogiego wieczoru dzielić wraz z przyjaciółmi.
Każdy finał, w którym się uczestniczy, niesie ze sobą kolejną anegdotę czy wpis w pamiętniku. Niektóre są trwalsze od pozostałych. Wyjazdy do Rzymu i Stambułu stanowiły punkty kulminacyjne pięciu Pucharów Europy, podczas gdy dwa gole Michaela Owen w ciągu zaledwie 10 minut i mistrzostwo Stevena Gerrarda streszczały podróże the Reds do Cardiff. Ich wysiłki na Wembley wymagają całego rozdziału w pamiętniku, tak ważne i unikatowe są wizyty w angielskiej stolicy.
Minęło zdecydowanie zbyt wiele czasu od ostatniego razu, kiedy okres za kadencji Rafaela Beniteza, wypełniony trofeami, został brutalnie zakończony w Atenach. Ale Kenny gotów był napisać nową kartę.
To miała być 21. wizyta Kenny'ego Dalglisha na Wembley jako piłkarza lub menedżera, z owych 20 przegrał zaledwie cztery, z czego trzy podczas otwierających sezon meczów o Tarczę Wspólnoty. Nigdy nie mierzył się z walijskim zespołem, ani nie przechodził pod niezwykłym łukiem nowego stadionu.
Kiedy autokar drużyny krążył po ulicach Harrow, a na horyzoncie dało się dostrzec ten wyjątkowy stadion, Kenny Dalglish i jego piłkarze pozostali skoncentrowani. Pod tym łukiem czekało pierwsze od sześciu lat trofeum the Reds, sukces, który nadszedł zdecydowanie zbyt późno, jeśli mowa o klubie pokroju Liverpoolu.
Kiedy kibice krążyli po ulicach Harrow, opuszczając stacje metra, pociągów, minibusy i autokary, również pozostali skoncentrowani. Minęło pięć lat, odkąd po raz ostatni herb ich klubu zdobił stadion, sześć od czasu, kiedy zakończyło się to triumfem. Oto Wembley i szansa, aby w lutowe popołudnie wszystko naprawić.
Imponujący wygląd stadionu nie był istotny dla tych, którzy podążali Wembley Way, równie dobrze mogłoby to być Willesden, Warszawa czy Waterloo. Kibice byli w drodze, by oglądać ich drużynę wznoszącą puchar po sześciu nieurodzajnych latach, podróż, o której znów mogliby wspomnieć w pamiętniku.
Cóż to była za podróż. Wyjazdy do Exeter i Brighton wymagały poważnego podejścia, a nadzwyczajna dawka szczęścia musiała zatrzymać się w Stoke. Liverpool wyszedł ze spotkania na Stamford Bridge bez szwanku, pomijając kontuzję Lucasa, który wykluczony został na resztę sezonu. Tego samego nie można powiedzieć o półfinale z Manchesterem City. Liverpool był zraniony i niemal wyeliminowany, dopóki Craig Bellamy nie zapewnił pierwszego od sześciu lat finału krajowych rozgrywek.
Gdy wszyscy zbliżali się do Wembley, te wspomnienia powróciły. Deszczowa 800-kilometrowa podróż do Devon, cukierki na skąpanym w słońcu molo w Brighton, Stoke, Londyn, Manchester. Teraz, na samym końcu, przyszedł czas na Wembley.
Ta daleka podróż, która wydawała się bliska końca, w pełni odzwierciadlała sukces osiągnięty w tegorocznym turnieju.
Na tym stadionie, Liverpool miał zdobyć swój ósmy Puchar Ligi. Gdziekolwiek by się nie obrócić, przypominały o tym plakaty na latarniach bądź balkonach.
Kibice Liverpoolu już je widzieli, ale nie miało to znaczenia. Słowa pieśni stawały im w ich gardłach przez napięcie i emocje, czerwone morze wdrapywało się na szczyt w nadzwyczajnym dla tej pory roku słońcu, dyskutując niezmienny od dekad sposób. Powyżej, z gigantycznego plakatu patrzył na nich Kenny Dalglish, niczym Wielki Brat przeprowadzający inspekcję swojego utopijnego państwa. To jednak nie świat Orwella, kibice widzieli Dalglisha, kibice w niego wierzyli.
Utopia niemal przerodziła się w dystopię wraz z rozpoczęciem meczu. Nie było w tym nic nowego dla fanów Liverpoolu. Porywające wykonanie You'll Never Walk Alone znali już z Cardiff i Stambułu, podobnie jak nerwowy występ, początkowy zawód i strach, że pomimo szumnych zapowiedzi, to może zwyczajnie nie być dzień Liverpoolu.
Z tak wieloma sukcesami osiągniętymi w miejscu, czule zwanym Anfield Południa, większość uznała, że wiktoria jest już pewna, sądzili, iż wyprawa do Londynu będzie chwalebną koronacją na wspaniałej scenie. Cardiff było innego zdania.
Walijski zespół był fantastyczny, nie pozwalając Liverpoolowi na naturalną dla siebie grę. Gerrard i Adam byli uziemieni, podczas gdy Suarez z Carrollem ledwie znajdowali odrobinę miejsca pomiędzy Hudsonem i Turnerem.
Jednak na całe szczęście dla Liverpoolu, to ich bliźniacze wieże zdominowały niebo nad Londynem. Martin Skrtel zamienił się w olbrzyma, którego gol był wykrzyknikiem postawionym przy znakomitym występie w defensywie podczas niedzielnego meczu oraz całego sezonu. Tymczasem Dirk Kuyt pokazał, dlaczego jego pozbawiona trofeów kariera w Liverpoolu to jedna z największych piłkarskich niesprawiedliwości. Inteligencja i energia Holendra zostały serdecznie przywitane, gol w dogrywce tym bardziej.
Ale to jest Liverpool. I tak jak w Rzymie, Stambule i Cardiff, musieli wydłużyć nieco agonię swoich kibiców. Zapomina się i odsuwa na bok indywidualne występy. To siła nerwów, serce, odwaga i technika zostaną zapamiętane po rzutach karnych.
Gdy po ostatnim z nich piłka sunęła się daleko od Pepe Reiny i jego prawego słupka, utopia została odbudowana.
Zakończyło się sześcioletnie oczekiwanie, Kenny Dalglish po 21 latach doprowadził swoich Czerwonych do kolejnego trofeum. Z jednej strony przypominało to Stambuł, z drugiej Cardiff i finał z West Hamem. Nie miało znaczenia, że poza tymi ścianami stała mekka turystów, bankierów i rządów Torysów. Liczył się tylko Steven Gerrard, który powoli zmierzał w stronę Loży Królewskiej, aby odebrać swój puchar i medal zwycięzcy, po raz pierwszy od sześciu lat. To o sześć lat za długo.
Gdy zaczęły wystrzeliwać korki od szampana, a pomeczowe świętowanie trwało w najlepsze, tym razem to Kenny Dalglish uniósł głowę i spojrzał na kibiców. Ci sami fani przemokli do suchej nitki w Exeter, tonęli w słońcu Brighton i cieszyli się na boiskach Stoke, Chelsea i City. To była pamiętna podróż. Typowa droga Liverpoolu do finału pucharu. Dla kibiców nie było żadnej różnicy w porównaniu do poprzednich.
Jednak pomimo kilometrów pokonanych w tym sezonie, Kenny Dalglish wie, że zwycięstwo nad Cardiff to dopiero początek podróży. Wygrana na Wembley była satysfakcjonującym zakończeniem, trofeum na końcu długiej drogi wraz z majestatycznym miejscem jego wzniesienia.
Mógł wybrać się na każdy stadion świata. Teraz jednak, najważniejsze jest dla niego wracanie właśnie w to miejsce i opuszczanie go z pucharem, począwszy od Pucharu Anglii w maju.
Jeśli Kenny planuje kilka kolejnych wycieczek do Londynu, wówczas może ktoś zdoła rozpracować mapy metra. Mało prawdopodobne. Tak dzieje się od dziesięcioleci. Dobrze znana obcość Londynu działa niezwykle pociągająco.
Temu chaosowi towarzyszą dociekliwe spojrzenia w stronę kolorowej sieci na ścianie. A na pogardę Londyńczyków, zadających sobie odwieczne pytanie, jak wielu Scouserów potrzeba, by obsłużyć automat z biletami, odpowiadamy przez zaciśnięte zęby.
Ale kibice Liverpoolu się tym nie przejmują. Oni już tam byli. Ale tym razem wracają do domu z nowym pucharem do kolekcji.
Kristian Walsh
Komentarze (3)