Kartka z historii
Są tacy w świecie futbolu, którzy będą próbowali ci wmówić, że Bob Paisley, od 10 lat menadżer odnoszącego fenomenalne sukcesy Liverpoolu FC, nie jest tak twardy jak Bill Shankly – człowiek, którego zastąpił.
Oni po prostu go nie znają. Niski, okrągły, o rumianej twarzy, wyglądający bardziej na dobrodusznego znawcę z programu Gardener's World (brytyjski program na temat ogrodnictwa emitowany od 1968 roku) Paisley osiągnął więcej (przynajmniej statystycznie), niż jakikolwiek menadżer w historii, biorąc pod uwagę także sir Matta Busby'ego. A to dlatego, że za kulisami jest on jeszcze bardziej bezwzględny niż Shankly był kiedykolwiek, a mimo to jest zawsze sprawiedliwy.
Ee-aye-addio, w przyszłym sezonie wygramy wszystko...
Nie tak dawno jeden z młodszych zawodników z pierwszej drużyny przyszedł do biura Paisleya, żeby powiedzieć, iż uważa, że nie jest tak opłacany, jak na to zasługuje – nawet jeżeli jest to jeden z najlepiej opłacanych zespołów na ziemi. Następnie, chcąc wywrzeć wrażenie na swoim bossie, młodzik powiedział, że w klubie nie widzieli jeszcze wszystkiego, na co go stać. Paisley, jak zwykle przymrużył swoje oczy, jak kot siedzący przed kominkiem i tylko odpowiedział: „Dzięki Bogu, synu”. Na boku dopowie ci, że to jest najprawdopodobniej najlepszy zespół, jaki kiedykolwiek stworzył.
Do wczorajszej, zaskakującej porażki, odniesionej po południu z nisko notowanym Brighton, Liverpool miał szansę na zdobycie unikalnego kwartetu trofeów: Mistrzostwa kraju, Pucharu Europy, Pucharu Anglii i Pucharu Ligii. Żadnemu zespołowi nie udało się jeszcze zdobyć trzech z nich, chociaż zdarzało się, że w okolicy Świąt Wielkanocnych Manchester United, Spurs, Leeds, Arsenal, Forest i Liverpool nadal pozostawały w tej rywalizacji. Paisley ma jeszcze ostatnią próbę, żeby zdobyć trzy trofea. Pod koniec sezonu, nadejdzie to, co ma nadejść – emerytura, a on nie zdobędzie już Pucharu Anglii.
Liverpool awansował z Drugiej Dywizji w 1962 roku pod rządami Shankly'ego, tego rozemocjonowanego, ekstrawertycznego Szkota, który zgrabnie połączył zalety tyrana, ojca i psychologa. Człowiek ten z jednej strony czcił niebiańskie umiejętności Finneya, który grał pod jego wodzą w Preston albo Petera Thompsona czy St Johna, których sam sprowadził, a z drugiej rozgrzeszał fizyczny brak umiaru Yeatsa czy Smitha.
Kiedy dyrektorzy Liverpoolu po raz pierwszy pokonywali Góry Penińskie w drodze do Huddersfield, gdzie Shankly był menadżerem, żeby zaproponować mu najlepszą posadę w piłce nożnej, on odpowiedział: „A co? Matt Busby pakuje się?” Intuicyjnie wiedział jednak, że na Merseyside drzemie olbrzymi, niewykorzystany potencjał.
Shankly wygrał trzy ligowe tytuły, dwa razy sięgał po Puchar Anglii i wszystkich rozbawiał lub obrażał swoimi nieustannymi potokami autorytarnych mądrości. Bywał na przemian kochany i gwałtowny i raz poczynił głębokie stwierdzenie, że „Piłka nożna nie jest sprawą życia lub śmierci. Jest o wiele ważniejsza.”
Żył życiem swojego klubu, rzekomo zabierając swoją żonę, Nessie na wakacje do Blackpool, żeby tam pograć na piasku z kelnerami w drużynach 5 na 5 i nosić miano lokalnego bohatera. Kiedy przedwcześnie przeszedł na emeryturę, zadawano pytanie: W jaki sposób Paisley mógłby go zastąpić?
Jednak ten spokojny przybysz z okolic Newcastle, który z dala od piłki nożnej najszczęśliwszy jest wśród swoich wnuków, prześcignął swojego mistrza. Początkowo, niektórzy krytycy mogli utrzymywać, że Paisley żyje pożyczonym czasem, na fundamentach pracy Shankly'ego. Stopniowo jednak, kiedy zgromadził pięć zadziwiających mistrzostw ligi, pięć tytułów w Europie i dwa Puchary Ligi, zaczęto zdawać sobie sprawę, że to Shankly miał prawdopodobnie powody do wdzięczności za fundamenty, jakie położył jego numer 2. Zastanawiano się, kto wywarł większy wpływ na Anfield.
Zanim Shankly umarł w 1981 roku, miał zwyczaj mawiać, że najbardziej ekscytujący i najlepszy zespół Liverpoolu z jakim się zetknął, to ten, który przegrał w wyniku najbardziej podejrzanych decyzji sędziego w półfinale Pucharu Europy w 1965 roku z AC Milanem (sic!) (błąd autora tekstu, Liverpool grał wówczas z Interem Mediolan, przyp. M.): zespół z Lawlerem, Callaghanem, St Johnem, Thompsonem i Huntem.
To, czego Paisley dokonał – a ja zawsze będę podtrzymywał, że słynne zespoły z lat 50. i 60., w których grali Stan Cullis, Arthur Rowe, Busby i Bill Nicholson, były bardziej widowiskowe – to doprowadzenie do perfekcji systemu gry, który jest na tyle szczelny, na ile może opierać się na prostocie posiadania piłki i ciężkiej pracy. Ci, którzy starali się odkryć sekret Liverpoolu – a wśród nich wielu obcych trenerów, którzy spędzali całe wakacje, studiując przedsezonowe treningi prowadzone przez Shankly'ego i Paisleya, nie znajdą tu niczego takiego.
To, do czego Paisley doprowadził w stopniu nadzwyczajnym, to stały dopływ świeżej krwi w zespole. Bez względu na to, jakie sukcesy drużyna odnosiła, żaden zawodnik nie mógł czuć, że jego pozycja jest bezpieczna, jeżeli nie zdołał pokazać tego, na co go stać, bez względu na reputację.
Normalnie wzór zmian opierał się na wprowadzaniu jednego lub dwóch zawodników jednocześnie, prawdopodobnie po okresie „edukacji” w rezerwach, gdzie uczyli się, tego, co znaczy Liverpool way.
Kiedy jednak Paisley rozwiązał drużynę zwycięzców Pucharu Europy w 1981 roku, bezprecedensowo wprowadzając do zespołu pięciu nowych zawodników – Grobbelaara, Lawrensona, Whelana, Rusha i Johnstona – nikt nie mógł oczekiwać, że drużyna nie tylko może odzyskać tytuł ligowy, ale rozwinąć się w bezkonkurencyjnie rozumiejący się mechanizm, który zdominuje sezon.
Niski, okrągły, o rumianej twarzy, wyglądający bardziej na dobrodusznego znawcę z programu Gardener's World...
Niektórzy krytycy usiłowali wyjaśnić dominację Liverpoolu spadkiem jakości pośród innych wiodących klubów, ale kiedy ostatnio rozmawiałem z Paisleyem, on odrzucił to twierdzenie.
Powiedział:
„Patrząc wstecz, najważniejszym wydarzeniem w mojej karierze był pierwszy Puchar Europy wywalczony z Borussią Munchengladbach w Rzymie. Jednak teraz, mogę powiedzieć, że największą satysfakcję czerpię z ostatniego mistrzostwa wywalczonego po pięciu, czy sześciu zmianach. Ryzykowałem. Sam nie sądziłem, że to możliwe. A jednak mogę powiedzieć, że ten zespół, młodszy od tego z 1977 roku, nadal się rozwija i może być jeszcze lepszy. Wzajemne zrozumienie jest najważniejsze, bądź co bądź indywidualnie niewiele by z tego wyszło. Chodzi o to, że oni są bardziej wszechstronni. Połowa zespołu czuje się dobrze na każdej pozycji. Ideałem dla menadżera jest 10 takich zawodników.”
Warto wspomnieć tło wiktorii 3-1 w Rzymie. Po wygranej w lidze, perspektywa odniesienia potrójnego sukcesu była bardzo blisko. Liverpool wywalczył awans do finału Pucharu Anglii jako pewny faworyt meczu z Manchesterem United, pomimo psychicznego i fizycznego wycieńczenia 17 meczami rozegranymi w ciągu 6 tygodni. Toshack był kontuzjowany i Paisley, który chciał uniknąć rozprzężenia w powtórce Pucharu Anglii, zaryzykował wystawiając ofensywną formację 4-3-3, zamiast normalnego 4-4-2, wprowadzając do gry Johnsona, zamiast Callaghana.
Jest to przykład tego, że wszystkie strategie Liverpoolu rodziły się w boot-roomie, tym przytulnym barze, gdzie podaje się mocną herbatę, a Shankly, Paisley i trenerzy Joe Fagan i Ronnie Moran przez lata zbierali się codziennie, żeby prowadzić niekończące się rozmowy na temat wojny albo plotkować. Przy okazji, Paisley mógł powiedzieć później na temat swojej selekcji:
„Rozmawiałem z całym sztabem szkoleniowym, rozważyliśmy różne czynniki. Nie było miejsca na sentymenty (dla Toshacka, który siedział na ławce rezerwowych). Nie mogliśmy ryzykować powtórką, więc zaatakowaliśmy... i przegraliśmy”.
Przez 45 minut gry na Wembley, Liverpool był poza zasięgiem United, tylko po to, by przegrać w drugiej połowie 2-1 po pamiętnym, sportowym meczu. Pokazując godne podziwu rezerwy charakteru, Liverpool zapomniał o porażce i pozostawiając w szatni w Londynie nadzieje na trzy trofea, następnego dnia wyruszył do Rzymu. Z Callaghanem przywróconym w miejsce Johnsona, osiągnął sukces, który był w niemałym stopniu hołdem dla stabilności temperamentu, jaką menadżer zaszczepił w swoich zawodnikach.
Był to także osobisty triumf dla Keegana, który rozgrywał swój ostatni mecz. Grając samotnie z przodu i skutecznie eliminując z gry, swojego osobistego strażnika, Bertiego Vogsta, przygotowywał atak za atakiem dla Heighwaya, McDermotta i Case'a. Ten mecz streścił postawę, jaką w tym czasie Liverpool dzielił z walijską XV Rugby: „Inne zespoły mogą od czasu do czasu zdobyć więcej punktów, ale nikt nigdy nas nie pokona”.
Nigdy nie zatrzymując się na oglądanie się wstecz, ludzie Paisleya w kolejnym roku znaleźli się na drugim miejscu w lidze, a potem ponownie zostali mistrzami trzy razy ciągu czterech lat i dwa razy wygrali Puchar Europy przeciwko Brugii ('78) i Realowi Madryt (81'). Potem personel przeszedł zwyczajową, bezlitosną ewolucję.
Jako klub, który odniósł najwięcej sukcesów, Liverpool przezwyciężył niebezpieczeństwo systemu gwiazd, jednocześnie tworząc niekończącą się ich linię. Piłkarze wiedzą, że dostaną to, na co zasługują, a pobłażanie samemu sobie nie będzie tolerowane. Przykład idzie z góry, z sali konferencyjnej pod rządami miejscowego prezesa Johna Smitha.
W erze show-biznesu, w której tak wielu menadżerów Pierwszej Dywizji kreują w telewizji swoje wizerunki ubierając się w błyszczące, wełniane garnitury, t-shirty z nadrukami i biżuterię, deprawując przy tym publiczne zainteresowanie, symptomatyczne jest, że uniformem Paisleya jest dres, pognieciona sportowa kurtka albo od czasu do czasu kurtka od Johna Colliera. Paisley mówi:
„Nikt tutaj nie ma prawa do ekscesów własnego ego, a zasada obowiązuje od samego prezesa w dół. To cecha wrodzona u zawodników. To dlatego klub pozostaje szczęśliwy”.
Przyznaje jednak, że najprawdopodobniej to on pracuje najciężej w tym biznesie.
„Nie wydaje mi się, żeby Bill lubił porzucać swoich starszych zawodników. Jego lojalność, jak sam mógłby przyznać, była jednym z jego największych problemów. Był bardziej agresywny na zewnątrz, ale ja potrafię być bardziej bezwzględny wewnątrz.”
„Rozpoznanie tego w odpowiednim czasie jest ważne. Powód, dla którego odchodzę w tym sezonie odpowiada tej samej regule. Czuję, że mógłbym pozostać jeszcze przez dwa kolejne lata. Kiedy jednak zawodnik mi to mówi, popadam w wątpliwości!”
Panuje przekonanie, że sukcesja, tak jak poprzednio, przejdzie na numer 2., czyli Joe Fagana.
Paisley czuje się dotknięty sugestią, że w pewien sposób byłoby dobrze dla Liverpoolu, gdyby zespół zaczął trochę więcej przegrywać.
„To nie poprawiłoby gry. To, co zespół osiągnął, jest osiągalne tylko dla najlepszych zawodników w jakimkolwiek profesjonalnym sporcie. Bojkot jest idealnym tego przykładem. Chodzi tu o prostotę, koncentrację i powtarzanie prosto brzmiących zasad – i wiele ciężkiej pracy.
Rewelacją sezonu był Walijczyk, Ian Rush. Ironią jest to, że Paisley uważa, że Rush rozwinie swój potencjał, jeżeli zapomni o systemie gry Liverpoolu.
„Wchłonął nasz sposób gry w rezerwach i musimy na nowo uczynić go samolubnym. Zawsze wygląda jakby nie był zainteresowany. Wydaje się, że nigdy nie znajdzie się na konkretnej pozycji strzeleckiej i potem nagle jego straszliwe przyspieszenie tam go właśnie prowadzi. Kluczem do jego występów jest Dalglish. Kenny to rasowy zawodnik, świadomy wszystkiego, co dzieje się w futbolu: nie sądzę, żeby ktokolwiek inny mógł tak szybko zauważyć siłę Iana na boisku. Niektórzy mówią, że Ian nie jest tak dobry, ponieważ nie potrafi uderzać głową. Nie umie tego ani Matthews, ani Stubbins. Fakt, że szuka on piłki na ziemi, a nie w powietrzu jest prawdopodobnie jego sekretem”.
Shankly, a potem Paisley byli szczęściarzami, że mieli wsparcie poza boiskiem w osobie prawdopodobnie najlepszego sekretarza/menadżera generalnego, Petera Robinsona. Pod jego czujnym okiem, klub był przejrzyście zarządzany, a do tego zachował szczęśliwe i łagodne relacje z publicznością, zwiększając liczbę siedzeń na stadionie z 11 tysięcy do 22 tysięcy.
Robinson wprowadził sprzedaż biletów dorosły plus dziecko po obniżonej cenie 4,5 funta w nadziei, że przywróci w ten sposób rodzinny element w grze, niemalże doszczętnie zniszczony na niektórych obszarach przez chuliganizm – i to działa.
„Jestem zaangażowany w negocjacje z telewizją, która może dać uprawnienia dwóm kanałom do transmisji dwóch meczów na żywo, dla każdego klubu w tym sezonie.
„Sprzedajemy nasze sezonowe bilety na cztery najważniejsze mecze przeciwko Evertonowi, Spurs, Manchesterowi United i Manchesterowi City. Gdyby właśnie one znalazły się w telewizji, nasze dochody zmniejszyłyby się o 25 procent w ciągu dwóch lat. Nikt by tego nie przetrwał”.
Na Anfield zatem, nie tylko w boot-romie mówi się z sensem.
David Miller, The Times
21 luty 1983
Komentarze (2)
Nie z AC Milanem, ale z Interem