Ofensywna komedia
To, że Liverpool już praktycznie o nic wielkiego w tym sezonie nie walczy, wiemy od stosunkowo długiego okresu, ale menedżer the Reds, Brendan Rodgers na każdej konferencji prasowej powtarza: - Naszym celem w ostatnich meczach sezonu jest zakończenie rozgrywek tak wysoko, jak to tylko możliwe. Słowa te są jedyną rzeczą, jaka pozostała człowiekowi prowadzącemu zespół środka tabeli.
Tak, niestety środka tabeli, bo Liverpool co najwyżej otarł się w obecnej kampanii o walkę o europejskie puchary. Inną sprawą jest fakt, że mogło to być nie tylko otarcie, ale mocne nawiązanie kontaktu z Arsenalem, Tottenhamem, czy Evertonem, gdyby nie… ofensywna komedia.
Być może dziwnie to zabrzmi, ale the Reds strzelają wtedy, kiedy nie do końca jest to potrzebne. Gdy wszystko idzie w porządku, Suarez i spółka nie mają problemów z wielokrotnym umieszczeniem piłki w siatce. Oczywiście cieszy to kibiców, ponieważ wysoki wynik zawsze sprawia większą przyjemność. Co innego jednak, gdy drużyna przeciwna tak łatwo się nie ugina pod naporem ofensywy Liverpoolu i z każdą minutą sytuacja staje się coraz bardziej nerwowa. Właśnie tak wyglądały dwa ostatnie spotkania Liverpoolu w rozgrywkach ligowych – przeciwko West Hamowi na Anfield i na wyjeździe z Reading.
Oglądając nieporadność napastników pod bramką rywala w tych starciach, od razu przypomniały mi się czasy Rafy Beniteza i Kenny’ego Dalglisha. Oczywiście mam na myśli te najgorsze momenty w czasie kadencji obu panów, kiedy to drużynie wyjątkowo często zdarzało się walić głową w mur. Początkowo, a zwłaszcza w zeszłym sezonie, mówiło się o pechu, przez który piłka zamiast do siatki, zawsze trafiała w słupek lub poprzeczkę. Zauważono również, że bramkarze przeciwników często rozgrywają z Liverpoolem najlepsze spotkania w życiu. Sytuacja po przyjściu Rodgersa miała się zmienić, jednak kilka wcześniejszych meczów i ostatnie dwa tygodnie pokazują, że problem jest zdecydowanie większej natury. Chodzi konkretnie o nastawienie psychiczne, gdy gra nie do końca się układa i trzeba wykazać się charakterem. A tego bez wątpienia brakuje w Liverpoolu.
Rodgers powiedział po sobotnim meczu, że jego zawodnicy stworzyli tyle sytuacji, że mogliby wygrać dwa lub trzy mecze. Ciężko się nie zgodzić, ale najważniejsze zawsze są wyniki, a one ukazują brutalną rzeczywistość. Liverpool nie ma problemu w ofensywie z wypracowaniem sobie okazji i nie może narzekać na brak odpowiedniej jakości po tym, jak do klubu przybyli w styczniu Coutinho i Sturridge. W słowniku the Reds nadal nie widnieje definicja skuteczności, ale nie powinno tłumaczyć się tego pechem. Pech to coś, co przydarza się co najwyżej kilka razy, a nie regularnie od kilkunastu miesięcy.
Na zupełnie innym biegunie pod tym względem jest przyszły mistrz Anglii, Manchester United, który często gra dosyć przeciętnie przez 90 minut, a w doliczonym czasie gry mimo wszystko zdobywa decydującą bramkę. Ważną kwestią oprócz charakteru jest powtarzalność i wszczepienie u zawodników instynktu zabójcy. Rzadko kiedy the Reds są w stanie odwrócić losy spotkania w tym sezonie, ale bardziej irytujące są starcia, w których zamiast pewnych trzech punktów, pozostaje niedosyt z powodu niewykorzystanych szans. Na Madejski Stadium podopieczni Rodgersa oddali 15 celnych i 11 niecelnych strzałów, ale goli kibice nie ujrzeli. Oczywiście, świetny mecz rozegrał bramkarz Reading, McCarthy, którego Irlandczyk z Północy zresztą bardzo chwalił na konferencji prasowej, jednak czy przypadkiem nie wynikało to głównie z tego, że Suarez wraz z resztą ofensywnych piłkarzy częściej trafiał piłką prosto w 23-latka?
Liverpool zdobywa dużo więcej bramek, niż w zeszłym sezonie i tutaj owszem, widać zdecydowany progres. Tego jakże podtrzymującego na duchu słowa możemy również użyć między innymi w kontekście stylu gry całej drużyny, ale kibice cały czas mogą być dalecy od zadowolenia, bo błędów i głupich wpadek popełniono zbyt wiele. Brak nawiązania walki o pierwszą czwórkę, odpadnięcie z Pucharu Anglii z Oldham, porażka w dwumeczu z Zenitem St. Petersburg w Lidze Europy – te czynniki składają się na to, że kibic Liverpoolu nie zapamięta z niczego szczególnego tego sezonu. W głowach pozostanie zaledwie słowo „przebudowa”, która jest na całe szczęście widoczna w wielu aspektach.
Do zakończenia rozgrywek Premier League pozostało pięć kolejek. Brak europejskich pucharów w przyszłym sezonie jest już praktycznie pewny, ale prestiżowe spotkania z Chelsea i Evertonem na Anfield powinny wyzwolić wśród zawodników motywację. Niech Liverpool sprawi, że fani zyskają dzięki tym starciom choć trochę wspomnień, kiedy w czasie wakacji będą chcieli porozmawiać o tych najlepszych momentach. Dla Rodgersa celem nadal powinno być zakończenie sezonu przed the Toffees, co nie będzie łatwe, ale jeśli udałaby mu się ta sztuka, na pewno dużo by zyskał w perspektywie następnych miesięcy, podczas których już nikt nie będzie przytakiwał głową na słowa o przebudowie i progresie drużyny, jeżeli wyniki nie będą zdecydowanie lepsze.
Komentarze (4)
Jednak skoro to tekst o samej ofensywie to warto zauważyć jak bezmyślnie tam gramy. Enrique w 90% sytuacji podaje do Suareza. Sturridge w 90% sytuacji skupia się najpierw kilka sekund na opanowaniu piłki a potem drugie tyle podejmuje decyzję. W 10% działa instynktownie i wtedy jest dobrym piłkarzem. Suarez wszystko sam albo krótka wymiana z kimś i strzał z najmniej sensownej pozycji. Gerrard piłka do boku, wrzutka lub nieudany strzał z dystansu. Henderson oddanie piłki do Gerrarda. Johnson to pół godziny zastanawiania się co zrobić. No i zostaje para Coutinho z Downingiem, którzy w ofensywie robią różnicę. Pierwszy może strzelić, kiwnąć, podać krótko, prostopadle, nieprzewidywalnie. Drugi daje powtarzalność i efektywność. Może wrzucić, podać wzdłuż pola karnego, ściąć do środka i strzelić albo wymienić z kimś kilka podań na skrzydle. To dziwne, ale w naszej grze ofensywnej dominuje młody Brazylijczyk i Anglik, którego każdy latem już skreślił.
To wszystko razem dla mnie nie tworzy całości. Ktoś biegnie z piłką a reszta stoi i się patrzy. Naprawdę ruchliwy to jest Suarez z Coutinho. Reszta uruchamia się co jakiś czas. Są akcje, gdzie biegniemy w czterech a ten co ma piłkę biegnie pół boiska i strzela. Nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że podając piłkę można stworzyć większe zagrożenie niż samemu. No i wisienka na torcie to opieszałość w atakach. Gramy często tak, że przeciwnik ma multum czasu na ustawienie się. Czemu United strzela z byle czego cały czas a przeciwko nam bramkarze niby bronią wszystko? Ponieważ my dajemy im dużo czasu na odpowiednie ustawienie się i tracimy element zaskoczenia.
Tutaj pojawia się jeszcze jeden problem. Jest coś w naszej grze, która różni nas od czołówki. Coś, co mnie kłuje w oczy od lat i czego nie rozumiem. Jest to przyjęcie piłki. Tylko my gramy tak, że robimy to w miejscu. Ten pierwszy kontakt za często jest hamulcowym. Nie rozumiem czemu nasi nie potrafią lub nie chcą przyspieszać gry, ustawiając sobie piłkę przyjęciem w korzystniejszej pozycji. Od razu można też wspomnieć o zbyt małej liczbie zagrań z pierwszej piłki.
Mnie wkurza, szczególnie ostatnio, tempo naszej gry. Korzystamy bardziej z indywidualnych umiejętności zamiast wzmacniać możliwości zespołu. Tu mnie Rodgers rozczarowuję, bo myślałem, że więcej myślenia i odwagi ujrzę w ataku. Tymczasem w głównej mierze polega to na podaniu do Suareza.
Nasze ataki zbyt często są bezmózgie, brakuje nie tyle finezji, co zdecydowania i szybkiego podejmowania decyzji, zbyt długo się zastanawiamy co zrobić i to o czym wspomniał Hulus, fatalne przyjęcie piki spowalniające całą akcję.
Nie podobają mi się te bezsensowne wrzutki, spowalnianie akcji i pełne gacie pod bramką, zdecydowanie należy coś z tym zrobić.
2 lata stagnacji robią swoje.
Za Beniteza też nie było wiele polotu i finezji, ale były wyćwiczone schematy i nasze ataki miały sens, nie wyglądało to tak bezsensownie, każdy doskonale wiedział co ma robić i często dobrze się z tego wywiązywał.
Czekamy na lato i zmiany, poważne zmiany.