Dan Zonmani - kibic numer jeden
Mówi się, że liczba fanów Liverpoolu w Tajlandii wynosi obecnie około 14 milionów. Nie zawsze jednak tak było. Na początku lat 60-tych, zanim zaczęto transmitować mecze the Reds na całym świecie, ich kibiców w Tajlandii można było policzyć na palcach jednej dłoni. Najprawdopodobniej trzy z pięciu palców oznaczałyby Dana Zomaniego i jego rodziców.
Rodzice urodzonego w 1963 roku w Warrington Taja studiowali w Liverpoolu. Dan spędził na północnym wschodzie Anglii tylko cztery lata, ale jego miłość do LFC można nazwać fanatyczną.
W wywiadzie dla lfctour.com Zonmani powiedział:
- Moja rodzina mieszkała w Anglii siedem lub osiem lat. Od kiedy pamiętam, nawet już po czterech latach, kiedy wróciliśmy do Tajlandii, wszystko kręciło się wokół Liverpoolu. Pierwsze lata mojego życia spędziłem w Warrington. Rodzice dużo podróżowali, więc często przywozili mi prezenty, takie jak koszulki Liverpoolu i inne gadżety. Można powiedzieć, że wychowałem się jako kibic LFC. Kiedy graliśmy w piłkę w szkole, każdy miał swoją ulubioną drużynę. Słyszeliśmy jedynie o zespołach niemieckiej Bundesligi i ówczesnej angielskiej Division One, ponieważ wiadomości o piłce docierały do Tajlandii wyłącznie z tych dwóch krajów.
Koledzy w szkole byli zazdrośni, patrząc na Twoje klubowe pamiątki?
Oczywiście! Za każdym razem kiedy mówiłem, że urodziłem się w Liverpoolu, wszyscy się dziwili. Taka sytuacja była wówczas bardzo rzadka – większość Tajów, którzy urodzili się za granicą, pochodzili z USA, czasami z Australii. Urodzeni w Anglii najczęściej pochodzili z Londynu.
Kto był Twoim pierwszym idolem?
Nie uwierzysz, ale mama opowiadała mi o Ianie Callaghanie, który rozegrał ponad 800 meczów. Pamiętam jeszcze Steve’a Heighwaya, ale on w tamtym czasie chyba zbliżał się do końca kariery. Później był Phil Neal, Phil Thompson, a jeszcze później Alan Hanson, Jimmy Case i oczywiście John Toshack. Kiedy oglądałem w telewizji popisy Kevina Keegana, myślałem „to czerwona maszyna”. Bill Shankly był pierwszym menadżerem, którego pamiętam, ale oczywiście czytałem o jego poprzednikach. W 1994 albo 1995 roku wróciłem do Liverpoolu. Wyjechałem w 1968, a prawie trzydzieści lat później wróciłem, aby…obejrzeć mecz na Anfield.
Jak czułeś się, kiedy w końcu tu przyjechałeś?
Miałem gęsią skórkę. Nie potrafię sobie przypomnieć, co działo się kiedy byłem małym dzieckiem, ale to było przecież moje rodzinne miasto, do którego wróciłem po latach. Odwiedziliśmy z rodzicami dom, w którym mieszkaliśmy i szpital, w którym przyszedłem na świat.
Pamiętasz mecz, na który wówczas poszedłeś?
Był w porządku, ale myślę, że byłem zbyt podekscytowany powrotem do Liverpoolu, nie mogłem się skupić tylko na spotkaniu. Chyba pokonaliśmy Blackburn Rovers.
Jak trudne było śledzenie wiadomości o Twoim ukochanym klubie w latach 70-tych i 80-tych?
Nie uwierzysz, jak bardzo trudne. W tamtym czasie w Tajlandii pojawiała się tylko jedna gazeta poświęcona piłce nożnej – nazywała się „StarSoccer” i pisała o meczach z tygodniowym opóźnieniem. Czytałem każdy artykuł, a i tak nie było tego dużo. Pamiętam, że dowiadywałem się, że ten piłkarz zrobił to, ten tamto, ten jest kontuzjowany, a ten będzie sprzedany. Same ogólniki, bardzo mało szczegółów. Nie tak jak dzisiaj.
Dzisiaj to musi być dziwne uczucie widzieć, jak wielu kibiców LFC jest w Twoim kraju. Możesz przecież uważać się za jednego z pierwszych tajskich kibiców the Reds.
To prawda. Za każdym razem, kiedy Liverpool gra spotkanie, zakładam na siebie tę starą koszulkę i z całą rodziną siadamy przed telewizorem. Kiedyś był to wyjątek, dzisiaj wiele tajskich rodzin robią tak samo. Bywa, że transmisja z meczu jest na żywo o dziewiątej wieczorem – w Tajlandii jest wtedy trzecia nad ranem. Zawsze jestem gotowy na dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem!
Czy Twoi rodzice nadal są fanami the Reds?
Cały czas.
Liverpool pojawi się w Tajlandii po raz pierwszy od 2001 roku, pamiętasz to?
Byłem tam! Pamiętam, jak bardzo byłem podekscytowany tym, że na własne oczy mogłem zobaczyć tych chłopaków. To było jak sen. Liverpool grał przeciwko naszej reprezentacji, a ja mówiłem sobie: „zapomnij o tym, że to reprezentacja Tajlandii, idziesz tam dla the Reds!” Tłumy stawiły się nawet na ich treningu.
Jak myślisz, dlaczego Liverpool jest tak popularny w Tajlandii?
W czasach, kiedy byłem młody, kibiców ujmowała ich siła zespołu i charakter, którego nie miały inne drużyny. Później
sam zadawałem to pytanie moim przyjaciołom. Liverpool ma swoje wartości i ideały nawet wtedy, kiedy brakuje sukcesów. Myślę, że najbardziej istotnym czynnikiem, który przyciąga fanów jest duch walki, który nadal jest w drużynie. Tak jak w 2005 roku w finale Ligi Mistrzów. Ten charakter, który pozwolił im odrobić trzybramkową stratę i wygrać.
Czy mówienie o klubie, jako o „rodzinie LFC” jest tym, co również urzeka tajskich kibiców?
Tak. Klub nigdy nie dąży do osiągnięcia krótkotrwałych sukcesów, ale powoli buduje drużynę - to coś podobnego do budowania rodziny. Aby przetrwała przez wiele lat, wszyscy muszą być zaangażowani. Sposób, w jaki klub porozumiewa się z fanami na całym świecie sprawia, że czujesz się częścią tej rodziny. Nie chodzi o samą grę. Są kluby, które wydają wielkie pieniądze, żeby wygrywać. Zwycięstwa są dla nich najważniejsze, a co z fanami?
Komentarze (1)